niedziela, 28 kwietnia 2013

Koszykarska misja na Marsa.



Od kilkunastu lat przewija się temat ekspansji NBA na Europę, której finałem byłoby powstanie europejskiej dywizji NBA. Lata mijają, a wciąż pojawiają się tylko mgliste głosy typu "za dziesięć lat...". Zbliżający się Final Four Euroligi jest doskonałą okazją, by Stary Kontynent pokazał  światu swoje najlepsze działa.

Final Four 2013 zgromadzi cztery zespoły, które w pełni zasługują na określenie ich jednych z najlepszych w Europie. CSKA Moskwa i Olympiakos Pireus to ubiegłoroczni finaliści, gdzie trochę sensacyjnie triumfowali Grecy. W tym roku także wyżej stoją akcje CSKA, absolutnego giganta i zespołu praktycznie kompletnego pod każdym względem. Ettore Messina na ławce trenerskiej, Milos Teodosic na rozegraniu, pod koszem Nenad Krstic i rosyjska armia zaciężna, do tego świetny Sonny Weems. Rosjanie na początku nieco rozczarowywali, ale im bliżej do końca sezonu, tym ich gra jest coraz lepsza i w półfinale będącym rewanżem za ubiegły sezon to CSKA jest faworytem. Podobnie było rok temu, jednak Vassilis Spanoulis z kolegami zniweczyli wtedy plany rosyjskiego potentata. Drugi półfinał w turnieju najlepszych ekip Euroligi to prawdziwy klasyk: Real Madryt vs. FC Barcelona Regal. Więcej o świętej wojnie było już w innym miejscu i tutaj wiele dodawać o takiej rywalizacji nie trzeba. Real ma rachunki do wyrównania za spotkania na przestrzeni ostatniego roku i wydaje się być nieco przed Barceloną. Tak było też przed ćwierćfinałem Pucharu Króla, a wygrała i tak Barcelona. Jednak w przeciwieństwie do rywalizacji w piłkarskiej Lidze Mistrzów, w koszykówce jeden z dwóch wielkich zespołów ma już zapewniony awans do wielkiego finału najważniejszych europejskich rozgrywek. Miejsce Final Four jest również nieprzypadkowe - hala 02 Arena w Londynie to miejsce szczególne na mapie sportowej i nie tylko w Europie, tam ostatniego lata odbywał się finał igrzysk olimpijskich między USA a Hiszpanią, a także obecnie jest to miejsce, gdzie ostatnio odbywały się mecze sezonu regularnego NBA.

Londyński turniej jest kolejną okazją, aby wrócić do koszykarskiej wersji misji na Marsa, czyli rozszerzenia NBA o europejską dywizję. Mija właśnie dziesięć lat od rzucenia pomysłu przez Davida Sterna ekspansji najlepszej ligi świata na Europę. Przez dekadę od słów Sterna nie zmieniło się praktycznie nic, a przecież sam on zapowiadał, że w dziesięć lat powinno coś się w tej materii zmienić. Wszelkie zmiany postępują jednak w bardzo powolnym tempie, by stwierdzić, że stworzenie europejskiej dywizji jest możliwe w przeciągu kolejnych dziesięciu lat. Też Europa przestała być jedynym atrakcyjnym rynkiem dla NBA - potęga Chin i ogólnie rynku azjatyckiego, obecne plany Sterna na ekspansję NBA na tak wielkie rynki jak Indie i Brazylia pokazują, że póki co zainteresowanie Europą nie jest obecnie w kręgach NBA "trendy". Oczywiście pod względem sportowym kontynent europejski cały czas jest jedynym poważnym terenem dla Amerykanów: tylko stąd kluby są w stanie rywalizować w meczach przedsezonowych na chociaż przybliżonym poziomie, to tutaj ciągle rodzi się najwięcej przyszłych gwiazd NBA. Nikt z tego nie zrezygnuje, zwłaszcza, że też przynosi to określone pieniądze, ale sytuacja sprzed kilkunastu lat, kiedy dla Sterna liczyła się tylko Europa, już się nie powtórzy. Tym bardziej w dobie kryzysu w wielu państwach Unii Europejskiej, zwłaszcza w krajach tak ważnych dla basketu jak Grecja czy Hiszpania. 


Zakładając jednak, że takie rozszerzenie o Europę jest realnym planem, warto byłoby się zastanowić kto mógłby reprezentować nasz kontynent w NBA. Obecnie wśród pięciu zespołów mogących stworzyć taką dywizję na pewno znalazłoby się miejsce dla Realu, Barcelony, CSKA, ponadto warto byłoby zastanowić się nad takimi kandydaturami jak Olympiakos, Maccabi Tel-Awiw lub któryś z klubów tureckich. Niestety dla NBA wystarczająco silnych zespołów nie ma w tak strategicznych miastach jak Londyn, Paryż czy nawet Berlin. Chyba, że NBA marzy się stworzenie klubów od podstaw, jak to dzieje się w najlepszej lidze świata. Wtedy kandydatury stolic Wielkiej Brytanii czy Francji byłyby jak najbardziej na miejscu. W Madrycie, Rzymie, Moskwie i innych stolicach nikt nie da się jednak na to nabrać. Paryż, Londyn i Berlin nie są wymienione przypadkowo, bo w każdym z tych miast znajdują się areny z pojemnością około 20 000 widzów. Generalnie hale są obecnie chyba najmniejszym problemem w temacie NBA w Europie, bo w wielu miastach są ogromne obiekty, które są zbliżone do realiów amerykańskich. Składy zespołów też nie wydają się problemem nie do przeskoczenia - po wzmocnieniu europejskich klubów losami w drafcie, zawodnikami z pozostałych ekip NBA, taki europejski team mógłby powstać. Vancouver Grizzlies bis? Bardzo możliwe, podobnie jak słabsza wersja "europejskich" Toronto Raptors. Geografii jednak nie da się oszukać i problemy logistyczne pozostaną, bez względu na to jakimi składami personalnymi taki Real czy Barcelona będą dysponować. Problemy logistyczne oraz finansowe: odrębne kwestie podatkowe, sposób finansowania, cały czas sprawiają, że stworzenie europejskiej dywizji będzie jeszcze trudniejsze niż wysłanie człowieka na Marsa.

Koszykarska Europa wcale nie musi dążyć do kooperacji z NBA za wszelką cenę, tutaj Euroliga stanowi coraz większą siłę. Rozbudowane od obecnego sezonu rozgrywki pokazują, że stworzenie dwóch 8-zespołowych grup miało jak najbardziej sens. Pojawiają się nawet głosy, aby rozszerzyć Euroligę nawet do 32 zespołów. To już nie są odległe czasy McDonald's Cup, kiedy najlepsze zespoły Europy prosiły tylko o najmniejszy wymiar kary od teamów NBA będących w mocno wakacyjnej formie. Zresztą zamiast rozmawiać o mglistych  jak na razie perspektywach NBA w Europie, bardziej realne wydaje się kiedyś stworzenie jednej stałej europejskiej superligi. Póki co najlepszą odpowiedź na to, czy Stary Kontynent może być gotowy na NBA, Euroliga może udzielić już niebawem - w dniach 10-12 maja w Londynie podczas swojego Final Four.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Podział jak zza żelaznej kurtyny.


Rozpoczął się okres NBA Playoffs 2013. Sezon regularny pokazał po raz kolejny jak dwie konferencje jednej ligi nie są sobie równe. Trudno nie zauważyć, że większe zainteresowanie będzie towarzyszyć rywalizacji na zachodzie. Chyba, że Milwaukee zacznie od dwóch zwycięstw w Miami. Jest to tak samo prawdopodobne jak większa atrakcyjność meczów rozgrywanych na wschodnim wybrzeżu w całych play-offach. Obecnie wschód z mocarstwem w postaci Miami i mocny jako całość zachód, luźno porównując, wyglądają jak niegdyś świat zza żelaznej kurtyny.

Sytuacja Miami Heat zaczyna powoli przypominać sytuację w jakiej Chicago Bulls znajdowało się w latach 90-tych. Pewne pierwsze miejsce w Eastern Conference stawiają Heat w roli zdecydowanych reprezentantów wschodu w NBA Finals po raz trzeci z rzędu. Po raz ostatni w tej konferencji zdarzyło się to właśnie w czasach trylogii Bulls w latach 1996-1998. Tak jak Bulls mieli zawsze za plecami wąski peleton, nie inaczej jest w przypadku zespołu z Florydy. Na papierze jedynie New York Knicks powinni poważnie realnie zagrozić Heat, bo trudno liczyć, by czterokrotnie najlepszą drużynę konferencji pokonały ekipy z Indiany, Brooklynu, Chicago, Atlanty czy Bostonu. Są to solidne do bólu zespoły, ale finał konferencji wydaje się absolutnym szczytem każdego z nich. Tak jak potrzeba było odejścia Michaela Jordana i spółki, żeby do finału dostali się Knicks, a potem Pacers, tak i teraz bez nagłych zmian w Miami trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek inny niż obecni mistrzowie reprezentowali w finałach Eastern Conference. Więcej dylematów jest w Western Conference. Tu nawet na przełomie wieków i mimo trzech mistrzostw z rzędu Los Angeles Lakers nie można powiedzieć, że nie mieli wówczas konkurencji: pamiętne serie z Blazers, Kings są jednymi z najlepszych w ostatnich kilkunastu latach. Siła konkurencji sprawia, że na dobrą sprawę naprawdę poważne granie we wszystkich parach zaczyna się w przeciwieństwie do wschodu, już od pierwszej rundy. Thunder, Spurs, Nuggets, Clippers, a są jeszcze mający już ugruntowaną markę Grizzlies, rewelacyjni Warriors, nieprzewidywalni Rockets i wyśmiewani w sezonie regularnym Lakers. W porównaniu do poprzedniego sezonu nie zabrakło także świeżej krwi, dość statycznych Mavs i solidnych, ale nie przekraczających pewnego poziomu Jazz zastąpiły rewelacje z Oakland i Houston. Przy całym szacunku dla Dirka Nowitzkiego i Ala Jeffersona, ale play-offy z Jamesem Hardenem i Stephem Curry wydają się lepszym rozwiązaniem. 


Porównując obie konferencje w sezonie regularnym do ubiegłego roku, jeszcze bardziej wzrosła przewaga Zachodu. Tak jak do rozgrywek posezonowych weszli Rockets i Warriors, tak w Eastern Conference miejsce Philadelphii i Orlando zajęli Nets i Bucks. Tylko Nets zrobili krok do przodu, ich miejsce w tabeli jest całkowicie zasłużone, natomiast awans Bucks jest trochę takim z braku laku. Magic i 76ers straciły, po jak się okazało, niekorzystnych dla siebie wymianach i póki co popadły w przeciętniactwo. Milwaukee awansowało ledwie z bilansem 38-44, gdy w drugiej konferencji ósme Houston skończyło sezon wynikiem 45-37. Albo Knicks (54-28) na zachodzie byliby dopiero na... szóstym miejscu. Te różnice między konferencjami widoczne są także w drugiej części tabeli - walczące do końca o play-offs Utah miało lepszy sezon regularny niż ekipa z Bostonu, od długiego czasu pewna gry w NBA dłużej niż tylko do połowy kwietnia. Nawet tak mizerne ostatnio Dallas jest tylko minimalnie gorsze od Celtics, a więc od ekipy, która teraz bierze udział w rywalizacji uważanej na najciekawszą na wschodzie. Nie inaczej jest na szarym końcu tabeli, wszak trzy najgorsze zespoły ligi także reprezentują konferencję wschodnią. Orlando, Charlotte i Cleveland byli gorsi nawet Phoenix Suns, mających swój najgorszy sezon od 1969 roku.

Po odejściu Jordana stwierdzenie o bogatym zachodzie i biednym wschodzie nabrało realnych kształtów. Po 1998 roku reprezentanci tej "biedniejszej" części zdobywali mistrzostwo tylko w 2004, 2006, 2008 i 2012 roku. Poza tytułem Pistons, pozostałe były poparte wielkimi transferowymi inwestycjami. Takie w ostatnich latach poczyniły tylko zespoły z Miami i Nowego Jorku, główni faworyci do udziału w finale konferencji. Tą drogą podąża Brooklyn Nets, ale tylko Celtics w 2008 roku udało się od razu po zbudowaniu "Wielkiej Trójki" wywalczyć tytuł. W przypadku Miami trzeba było po wielkich transferach dwukrotnie odczekać dwanaście miesięcy. Trochę odwrotnie jest na zachodzie, gdzie nie wystarczy tylko zrobić głośne transfery i liczyć, że konkurencja sama się ukłoni. Spurs i Thunder od dłuższego czasu wymieniają tylko pojedyncze elementy nie schodząc kolejny już sezon poniżej wysokiego poziomu. O tym przekonali się boleśnie dwanaście miesięcy temu choćby odmienieni Los Angeles Clippers sprowadzeni na ziemię przez San Antonio w czterech meczach. Spurs, w obliczu trwającej kolejny rok zadyszki bardziej sławnego zespołu z Los Angeles i popadnięciu Dallas w szarzyznę, jako ostatni bronią starego ładu na zachodzie ustanowionego na początku XXI wieku. 

Mimo poziomu i atrakcyjności meczów na zachodnim wybrzeżu, wbrew pozorom, to jednak w Eastern Conference w ostatnim czasie, koniec końców dochodziło do bardziej niespodziewanych rozstrzygnięć. Siły Eastern Conference w latach 1999-2012 były tak rozproszone, że w tym czasie mistrzostwo konferencji zdobywało aż dziewięć ekip - Heat (trzy razy), po dwa razy Nets, Pistons, Celtics i jednokrotnie Knicks, Pacers, 76ers, Cavs i Magic. Tylko pod tym względem zachód wygląda na bardziej "skostniały", wszak w tym samym czasie najlepsi w konferencji byli tylko Lakers (7 razy), Spurs (4 razy), Mavs ( 2 razy) i w ubiegłym roku Thunder. Wielce prawdopodobne, że do tych ekip z obu konferencji w czerwcu nie dołączy żadna nowa drużyna.

niedziela, 7 kwietnia 2013

"Polscy" mistrzowie NCAA.


8 kwietnia wyłoniony zostanie kolejny mistrz NCAA. Prawie co roku tytuł zdobywa inna uczelnia, co sprawia, że i samych zawodników mających w swojej kolekcji mistrzostwo NCAA jest bardzo wielu. W Polsce grało już sporo znanych nazwisk, od medalistów olimpijskich po medalistów EuroBasketu, a także nawet mistrz świata. Całkiem pokaźna jest też reprezentacja koszykarzy mających za sobą mistrzostwo NCAA i w późniejszym czasie grę w PLK.

Mistrzostwo NCAA jest bardzo specyficznym trofeum. Zdarza się, że jest to tylko preludium do prawdziwej dorosłej kariery w NBA, ale w większości przypadków jest to już największy sukces w koszykarskim życiu, a ich posiadacze są na stale zapisani do historii akademickiego basketu. Po wspólnej grze na uczelni drogi mistrzowskich składów rozchodzą się, a wielu graczy rozbija się coraz po bardziej egzotycznych krajach dla przeciętnego Amerykanina. Samo zdobycie tytułu jest też zawsze odnotowywane w koszykarskim CV i przynajmniej na początku zawodowej kariery ma to jakieś znaczenie. Natomiast przy drafcie też nie ma się co kierować samymi rozgrywkami, bo wybór w drafcie i tytuł NCAA często nie idą w parze i zdarza się, że zawodnik, który nie grał nawet w March Madness będzie wyżej niż najlepszy gracz mistrzowskiego zespołu. Tak może być w tym roku, gdzie w prognozach wyżej stawia się na skrzydłowego Kentucky z simpsonową fryzurą, Nerlensa Noela niż jakiegokolwiek zawodnika tegorocznych uczestników Final Four. Jest w zasadzie przesądzone, że nie powtórzy się sytuacja sprzed roku, kiedy ze składu Kentucky Wildcats aż sześciu zawodników przeszło do NBA. 

Być może któryś z tegorocznych mistrzów NCAA kiedyś wzorem koszykarzy z poprzednich lat także zawita do Polski, aby tutaj kontynuować karierę. Pierwszym zawodnikiem, który zagrał w polskiej lidze mając za sobą występy w NBA, był Rick Calloway. Tak się składa, że był także pierwszym mistrzem NCAA grającym u nas. Były zawodnik Indiana Hoosiers w 1987 roku zdobył tytuł, będąc jednocześnie jako drugoroczniak jednym z najważniejszych ogniw zespołu. W NBA grał krótko, rozegrał jedynie jeden sezon (1990/1991) w Sacramento, po czym jego kariera z najlepszą ligą świata się skończyła. Po latach, kiedy Calloway był już 30-letnim koszykarzem, w sezonie 1996/1997 zagrał w barwach AZS Toruń, prezentując do tego spore umiejętności jak na standardy w polskiej lidze. Calloway był pionierem, a oczekiwano od niego cudów. Grał dobrze, ale też kibice spodziewali się po kimś mającym występy w NBA rzeczy wielkich. Potrzeba było dopiero kilku lat, żeby zrozumieć, że do Polski trafiały wówczas głównie spady tej ligi dodatkowo jeszcze sprzed prawie dziesięciu lat. Kolejnym mistrzem NCAA, który zawitał do PLK, był Dwight Stewart. Ten charakterystyczny środkowy z uwagi na wyraźną nadwagę, w 1994 roku zdobył tytuł najlepszej drużyny akademickiej z Arkansas, a od 1998 roku przez dwa sezony występował w Polsce, a konkretnie w Szczecinie i Toruniu. Spisywał się nieźle,szczególnie w Szczecinie, a poza występami w Polsce, grał także w tak egzotycznych miejscach jak liga islandzka czy wenezuelska. Calloway i Stewart zdobywali mistrzostwo, ale nie byli najważniejszymi zawodnikami swoich zespołów. Był w historii polskiej koszykówki zespół, o którym mówiło się prawdopodobnie najwięcej ze wszystkich w kontekście NCAA - to UCLA Bruins z 1995 roku. Czterech najważniejszych koszykarzy: Ed O'Bannon, Charles O'Bannon, Tyus Edney i Jiri Żidek w różnych okresach swoich karier trafili na parkiety PLK, a zewsząd do każdego podawano informację o mistrzostwie NCAA. Był jednak jeszcze jeden zawodnik z tego zespołu, który zagrał w Polsce przed całą czwórką, mowa tutaj o Ike'u Nwankwo. Nigeryjczyk debiutował w Treflu Sopot ledwie trzy lata po sukcesie z UCLA, ale w swoich dwóch sopockich przygodach zdołał rozegrać łącznie tylko dziewięć spotkań. W późniejszych latach występował w kilku klubach europejskich, a ma także na koncie występ z reprezentacją Nigerii na mistrzostwach świata w 2006 roku. 

Po Nwankwo pierwszym z liderów UCLA, który trafił na nasze parkiety był Charles O'Bannon, który na trwałe zapisał się w historii PLK, zdobywając mistrzostwo ze Śląskiem Wrocław i statuetkę MVP Finałów w 2000 roku. Poza finałami jednak szczególnie nie zachwycał, a trafiał do Polski praktycznie prosto z NBA, gdzie rozegrał dwa epizodyczne sezony w Detroit Pistons. Poza tym swoją karierę związał głównie z ligą japońską, przez co niejako automatycznie zniknął z horyzontu poważnego basketu. Bardziej znaczącym zawodnikiem dla UCLA i uchodzącym za większy talent był brat Charlesa, Ed O'Bannon. Najlepszy zawodnik mistrzowskiego składu z kalifornijskiej uczelni został wybrany w drafcie z bardzo wysokim dziewiątym numerem przez New Jersey Nets, ale jego kariera w NBA trwała ledwie dwa sezony. Później tułał się jeszcze po USA, Hiszpanii, Grecji i Argentynie, zanim trafił na dobre do PLK, gdzie spędził trzy sezony w trzech różnych zespołach. Sam przyjazd O'Bannona, który uchodził przecież za lepszego od swojego młodszego brata, był już wielkim wydarzeniem, ale nie dał Włocławkowi tytułu, na który było wtedy tam ogromne ciśnienie. Swoją klasę potwierdził także w Warszawie, a najsłabiej wypadł w Bydgoszczy, po czym jego polska kariera dobiegła końca. Gdy grał w Warszawie, spotkał się w polskiej lidze z kolegą z UCLA, Jirim Żidkiem. Wielki, nie tylko z uwagi na wzrost, czeski gracz rozegrał jeden sezon w Prokomie Trefl Sopot już w końcowej fazie swojej kariery. Przez kilka lat Żidek był nieosiągalnym celem i ideałem środkowego, którego chciały wtedy wszystkie czołowe polskie kluby. Zanim jednak pojawił się w PLK, podobnie jak Ed O'Bannon, został wybrany w pierwszej rundzie draftu. W NBA grał do 1998 roku, po czym wrócił do Europy, gdzie od razu zdobył swój największy sukces w karierze, czyli mistrzostwo Euroligi z Żalgirisem Kowno. Na Litwie Żidek grał z kolegą jeszcze z czasów Bruins, którym był oczywiście Tyus Edney, MVP pamiętnego Final Four Euroligi z 1999 roku. Edney trafił do Polski dużo później, już na samo zakończenie kariery, mimo to zaawansowany wiek nie przeszkodził mu prezentować dobrej gry Turowie Zgorzelec w 2009 roku. Edney to zresztą jeden z najbardziej utytułowanych zawodników kiedykolwiek biegających po polskich parkietach - do występów w NBA, mistrzostwa NCAA i Euroligi należy dopisać także mistrzostwa Litwy, Włoch, występ w meczu debiutantów w czasie Weekendu Gwiazd i sporo nagród indywidualnych. Szczególnie udana była jego przygoda z Benettonem Treviso, w którym grając na początku XXI wieku był supergwiazdą europejskiej koszykówki. 


W 2002 roku akademickie mistrzostwo zdobyła uczelnia Maryland, a w składzie był wówczas pierwszoroczniak o imieniu i nazwisku Ryan Randle. Amerykanin w mistrzowskim sezonie nie odgrywał wielkiej roli w rotacji Maryland, a na uczelni spędził jeszcze tylko sezon, po czym przeniósł się do Francji i kolejno do Śląska Wrocław. Na Dolnym Śląsku grał w ponad dwóch sezonach dość solidnie i był na pewno pożytecznym obcokrajowcem, ale jego pobyt we Wrocławiu zbiegł się akurat z początkiem chudszych lat wrocławskiej koszykówki, przez co tylko w pierwszym sezonie pobytu Randle zdobył medal mistrzostw Polski. Po przygodzie ze Śląskiem występował także we Włoszech oraz w Stanach, w D-League. Wraz ze słabnącą pozycją ligi i przyjazdem coraz nędzniejszych Amerykanów coraz trudniej było przekonać koszykarzy mających w karierze mistrzostwo NCAA do przyjazdu do Polski. Latem 2010 roku, po awansie do PLK Zastal Zielona Góra zdecydował się zakontraktować Waltera Hodge'a i portorykańczyk obecnie jest bezsprzecznie największą gwiazdą ligi. Hodge grając na uczelni Florida Gators zdobył dwa mistrzostwa NCAA i co rzadko się zdarza, były to sukcesy rok po roku (2006 i 2007). W obu tych sezonach nie pełnił jakiejś znaczącej roli w drużynie, ale trzeba pamiętać, że były to jego pierwsze lata nauki na Florydzie. Natomiast rok po drugim tytule Gators najlepszą uczelnią okazała się ekipa Kansas Jayhawks w składzie z aktualnym rozgrywającym Turowa, Russellem Robinsonem. W odróżnieniu od gwiazdy Stelmetu, Robinson mistrzostwem zwieńczył karierę na akademickich parkietach. Jak na tak krótką jeszcze seniorską karierę ma też sporo doświadczenia, występował już w Hiszpanii, Turcji, Włoszech skąd trafił niedawno do Zgorzelca.


Grupa koszykarzy z bagażem mistrzostwa NCAA trafiała do polskiej ligi w różnych okresach swoich karier: Hodge był w dorosłym baskecie na dobra sprawę jeszcze żółtodziobem, po którym nie wiadomo było czego można się spodziewać, bracia O'Bannon trochę na zakręcie swoich karier, szczególnie Ed, z kolei przypadek Edneya był wyjątkowy. Tak wiekowych zawodników na ogół się nie sprowadza, ale w swoich najlepszych latach były gracz UCLA nigdy by nie przyszedł do Polski. Mimo mistrzostwa i w niektórych przypadkach wysokiego numeru w drafcie, żaden z tych koszykarzy nie zrobił kariery w NBA, a najlepszy czas Eda O'Bannona czy Edneya i tak przypadł na ich debiutancki sezon, kiedy wchodzili do NBA w glorii akademickich mistrzów. Zresztą poza przypadkiem zespołu z 1995 toku i Callowayem pozostali pełnili głównie drugoplanowe role w swoich zespołach, pozostawiając rolę liderów innym, którymi byli choćby Joakim Noah, Al Horford (Florida), Mario Chalmers (Kansas) czy Corliss Williamson (Arkansas). W zdecydowanej większości przypadków samo mistrzostwo osiągnięte przecież na starcie koszykarskiej kariery było też jednocześnie największym sukcesem w czasie całej przygody z basketem. 

Na następnego mistrza z NCAA póki co w Polsce nie zanosi się. Tak jak coraz ciężej polskim klubom sprowadzić spady z NBA, tak trudno wyrwać zagranicznym klubom solidnego zawodnika z silnej uczelni. Warto jednak oglądać najbliższy finał pomiędzy Louisville a Michigan, bo może kiedyś zapuka do bram PLK 30-letni Peyton Siva albo taki 37-letni Tim Hardaway Jr. Przecież Ci co oglądali NBA Finals 1993 też pewnie nie myśleli wtedy, że ledwie kilka lat później do zimnego kraju gdzieś w środku Europy zawita Richard Dumas.