środa, 31 lipca 2013

R.I.P. ESPN America.


Wraz z końcem lipca przestają nadawać w Polsce i wielu krajach Europy kanały należące do grupy ESPN - ESPN America i ESPN Classic. Brak zwłaszcza tego pierwszego będzie bolesny dla wszystkich fanów sportów amerykańskich, także w dużym stopniu koszykówki.

Zapowiedzi o likwidacji kanałów z rodziny ESPN pojawiały się już od dłuższego czasu. W lutym kanały ESPN przejęte zostały przez spółkę BT Group, co przyspieszyło proces likwidacji dwóch stacji dostępnych także w Polsce. Ponadto wskazywano w dużym stopniu na nierentowność tychże kanałów, które w niejednym europejskim kraju miały znikomą oglądalność. Nawet czołowy polski serwis Gazeta.pl poszedł dalej i tytułuje swój artykuł na temat końca ESPN następująco: "ESPN znika z Polski. Świetna wiadomość dla każdego abonenta". Nikt nie zajmuje się unikalnymi treściami jakie prezentowane były wyłącznie w ESPN America, ani co się teraz z nimi stanie.

ESPN America, stosując już czas przeszły, to kanał, który prezentował rozrywkę znaną do tej pory głównie z internetowych streamów. Na fali rosnącej popularności futbolu amerykańskiego sporym plusem były obfite transmisje z NFL, dodając do tego transmisje z baseballowej MLB, czy szczególnie hokejowej NHL oraz pozostałe imprezy jak choćby mistrzostwa sportów ekstremalnych X-Games, widać wyraźnie, że z Polski odchodzi nie jakiś pierwszy lepszy kanał telewizyjny. Dla fana basketu najważniejszy jednak był okres listopad - marzec, kiedy wielokrotnie w ramówce znajdowało się dziennie około osiem godzin poświęconych tylko na mecze z parkietów NCAA. Apogeum następowało oczywiście w marcu, kiedy w czasie "marcowego szaleństwa" stacja transmitowała praktycznie wszystko, co tylko było można.

To w dużym stopniu dzięki ESPN America każdy w komfortowych warunkach przed telewizorem mógł śledzić jak poczynał sobie w ostatnim sezonie Nerlens Noel, jak zespół prowadził Mike Krzyzewski, czy jak rok temu Kentucky wypuściło numery 1 i 2 w drafcie. Stacja dawała możliwość poznania wielu karier na etapie gry w NCAA, spoglądnięcia z czystej ciekawości na ile minut wyjdzie Przemysław Karnowski w planowanej transmisji na żywo lub rzucenia okiem na to jak można zagrać w koszykówkę na lotniskowcu. Nie jest przecież przesadą, że wcześniej liga akademicka w zdecydowanej większości była znana przede wszystkim dzięki suchym przekazom prasowym i statystycznym bez możliwości zobaczenia co naprawdę prezentuje dany gracz. Zresztą ESPN America to nie tylko NCAA: w trakcie sezonu nadawano także codzienny półgodzinny magazyn "NBA Tonight", który był niezwykle merytoryczny jak zresztą na każdą produkcję w tej stacji przystało. 

Amerykański kanał znika w dziwnym momencie - rosnąca popularność NFL, zwiększone zainteresowanie samymi rozgrywkami NCAA w ostatnim czasie ze względu na Karnowskiego i Tomasza Gielo sprawiły, że apetyty kibiców w stosunku do rozgrywek typowo amerykańskich zostały w końcu nieco rozbudzone. Tego apetytu ESPN jednak już nie podtrzyma. Istnieje jeszcze szansa, że niektóre prawa trafią do innych nadawców. Wątpliwe jednak, by koszykarska NCAA była tu najważniejszym kąskiem. Żaden kanał w Polsce nie jest w stanie pokazać ligi akademickiej w takiej formie jak ESPN America. Zresztą nie tylko NCAA, ale także jakichkolwiek innych rozgrywek koszykarskich z NBA na czele.

Wycofanie stacji z Polski nie spowoduje oczywiście, że nagle nie będzie gdzie obejrzeć ligi akademickiej. Ci, którzy ją do tej pory oglądali, robili to w dużym stopniu za pomocą streamów. Istnieje jeszcze możliwość wykupienia pakietu w ESPN Player. Spadnie jedynie wygoda oglądania, bo jednak zawsze zdecydowanie łatwiej włączyć pilot na znany sobie kanał niż szukać pewnego streamu, który "pociągnie" bez przeszkód do końca meczu. 

Pewnie przeciętny Kowalski nawet nie zauważy braku w ofercie kanału rodem ze Stanów Zjednoczonych. ESPN America przez kilka lat traktowany jako ciekawostka i cały czas kanał mocno niszowy doczekał się skromnej, ale mimo to żelaznej widowni pasjonatów lig zza Oceanu. Ta widownia od sierpnia zostanie jednak na razie osierocona.

poniedziałek, 29 lipca 2013

Sen o 1993 roku.


Niemiecki basket kojarzy się w pierwszej kolejności z Dirkiem Nowitzkim i Detlefem Schrempfem. Jednak żaden z tej dwójki nie uczestniczył w największym sukcesie Niemiec i jednej z największych sensacji w historii europejskiej koszykówki.

Reprezentacja Niemiec w XXI wieku przebiła się do szerokiej świadomości wyłącznie dzięki Dirkowi Nowitzkiemu. Sukcesy w postaci brązowego medalu na mistrzostwach świata w 2002 roku i trzy lata później srebra na EuroBaskecie sprawiły, że o reprezentacji Niemiec znów było głośno. Znów, bo wcześniej Niemcy byli na ustach całego kontynentu w 1993 roku na rozgrywanych u siebie mistrzostwach Europy. Niemcy jako naród nigdy nie zaliczający się do czołówki w Europie sprawili wielką sensację wygrywając EuroBasket. Dziś wydaje się to nieprawdopodobne, ale uczynił to zespół, który wcześniej nawet nie zakwalifikował się do dwóch z rzędu turniejów finałowych mistrzostw Europy. Svetislav Pesic wykorzystał maksimum z każdego gracza konkretnie na tym jednym turnieju, wpisując triumf z 1993 roku na trwałe do annałów europejskiego basketu.

W 1993 roku Nowitzki miał piętnaście lat, Schrempf właśnie przechodził z Indiana Pacers do Seattle SuperSonics, a Michael Jordan po raz pierwszy wycofał się z koszykówki. W tym samym czasie w Monachium w czasie finału EuroBasketu Niemcy sensacyjnie pokonały Rosję 71-70. Sukces niemieckiej reprezentacji był tym bardziej niebywały, że nic w fazach grupowych nie wskazywało, żeby Niemców traktować poważnie nie tylko w kontekście złota, ale samego awansu do półfinału. Tymczasem po początkowych czterech porażkach w ośmiu spotkaniach drużyna Svetislava Pesicia w fazie pucharowej rozprawiła się po kolei z Hiszpanią, Chorwacją i Rosją. Różne rzeczy działy się w kolejnych dwudziestu latach na mistrzostwach Europy, ale nic nie było w stanie przebić wyczynu niemieckiego zespołu, jeśli chodzi o rozmiar niespodzianki.

Pesic prowadził niemiecką ekipę od 1987 roku, zaliczając przede wszystkim występ na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie. Już sam awans i możliwość rozegrania meczu przeciwko Dream Teamowi było ogromnym sukcesem Niemiec. W Barcelonie po raz ostatni w reprezentacji zagrał Detlef Schrempf, bezsprzecznie najlepszy zawodnik zza naszej zachodniej granicy aż do czasów Nowitzkiego. Ostatecznie siódma lokata w Barcelonie było dobrym prognostykiem przed zbliżającymi się wówczas mistrzostwami na własnej ziemi. Tam Pesic złożył zespół z zawodników, dla których szczytem dokonań w całej karierze był triumf w 1993 roku. Na tle całego zespołu wyróżniał się na pewno Christian Welp, główny bohater ostatniej akcji w meczu z Rosją i gracz, który w zamierzchłych już latach 80-tych występował w NBA. Poza nim w kadrze znajdowało się kilku graczy mających za sobą na występy na parkietach NCAA jak choćby Henrik Rodl (zresztą mistrz także ligi akademickiej z North Carolina w 1993) oraz czołowe postacie Bundesligi, ale to nie mogło robić wrażenia choćby na naszpikowanej gwiazdami europejskiego formatu Chorwacji.


Niemieckiej drużynie w dużym stopniu sprzyjała też sytuacja polityczna jaka wytworzyła się na początku lat 90-tych. Zdobytego dwa lata wcześniej mistrzostwa we Włoszech bronić nie mogła wykluczona Jugosławia, ponadto reprezentacja Rosji wystąpiła dopiero po raz pierwszy w tym kształcie od rozpadu Związku Radzieckiego. Mogłoby to umniejszać niemiecki triumf, ale też gospodarze potrafili w bezpośrednim pojedynku rozprawić się z wicemistrzami olimpijskimi oraz mimo wszystko zawsze silną Rosją. Gorzej, że większość tej generacji później na lata przepadła z czołowych miejsc na wielkich turniejach. Potrzeba było dopiero Nowitzkiego i nowego pokolenia, którymi reprezentantami przez lata byli Ademola Okulaja i Patrick Femerling, by Niemcy znów znaleźli się w europejskiej, a nawet światowej czołówce. 

Wicemistrzostwo Europy osiem lat temu pozostaje do tej pory ostatnim wielkim sukcesem Niemiec. Oczywiście były także pomniejsze, nieosiągalne dla polskiej reprezentacji, jak sam udział w igrzyskach olimpijskich w Pekinie lub regularne granie w mistrzostwach świata. Dodatkowo wydaje się, że w najbliższych latach po chwilowym zastoju Niemcy nie będą musieli już tylko rozglądać się za Nowitzkim w poszukiwaniu punktów. Bundesliga jest obecnie bodajże najdynamiczniej rozwijającą się ligą w Europie Zachodniej i już kreuje talenty wybierane w drafcie NBA, takie jak utalentowany prospekt Dennis Schroeder. Gdy selekcjonerem był jeszcze Dirk Bauermann, skutecznie wprowadzał on młodych graczy do kadry, dzięki czemu szybko w kadrze debiutowali urodzeni w końcówce lat 80-tych, na przykład skrzydłowy Gonzagi Bulldogs, Elias Harris

Niemiecka koszykówka jak wiele innych dziedzin w tym kraju to mieszające się multi-kulti pełne tureckich, bałkańskich i amerykańskich korzeni. Do tych ostatnich trzeba szczególnie zaliczyć występy dla Niemiec olbrzyma Shawna Bradleya i kilka lat później Chrisa "Kamienia" Kamana. Mimo posiadania całej plejady solidnych w skali europejskiej graczy, niezłych nawet jak na NBA graczy oraz prawdziwej megagwiazdy światowego basketu Niemcom będzie bardzo trudno powtórzyć wyczyn sprzed dwudziestu lat. Ten trochę zapomniany triumf chociaż na chwilę przewrócił hierarchię basketu w Europie. Jedno się nie zmieniło po tych dwudziestu latach: dalej swoją rękę do budowy silnej koszykówki w Niemczech (tym razem w wydaniu klubowym jako trener Bayernu Monachium) przykłada Svetislav Pesic. 

niedziela, 14 lipca 2013

Co z tym Berishą?


W wieku 22 lat objawienie ligi, debiut w reprezentacji, rok później bohater meczu na EuroBaskecie. Dziś 25-letni Dardan Berisha drugi sezon z rzędu skazuje się, głównie na własne życzenie, na koszykarski niebyt.

Jeśli mówiło się o jakichś "młodych, zdolnych i rokujących" Polakach, to w ostatnich latach każdy wymieniał nieprzypadkowo Berishę. Debiutując przed trzema laty w pierwszej reprezentacji był jedynym naprawdę znaczącym młodym graczem, który spokojnie odnajdywał się w zespole obok Macieja Lampe, Marcina Gortata, czy Łukasza Koszarka. Po bardzo dobrym debiutanckim sezonie 2009/2010 w PLK wieszczono mu miano pierwszej strzelby na lata w reprezentacji. Rok 2010 to także transfer do Anwilu Włocławek i wydawało się wtedy, że Polak z kosowskim paszportem nie mógł trafić lepiej. Wiadomo było, że niebawem karierę miał skończyć Andrzej Pluta, a i sam Berisha miał sporo skorzystać na współpracy z już legendą polskiej koszykówki.

Dwa sezony w Anwilu trochę ostudziły zachwyty nad obecnym 25-latkiem. Pierwszy sezon wyraźnie w cieniu Pluty, natomiast w drugim był już lepszy, zarówno pod względem zdobywanych punktów, roli w drużynie, poprawił też skuteczność rzutów z dystansu. Może nie był uznawany już za taki talent jak wcześniej, ale nadal trudno byłoby wyobrazić sobie bez niego kadrę, zwłaszcza na newralgicznej pozycji rzucającego obrońcy, gdzie trudno znaleźć w kraju koszykarza wyraźnie górującego nad pozostałymi. Na ogólną ocenę rzutowały też jednak niedostatki w defensywie, których przez kilka lat nie ubyło. W kraju przymykano jeszcze na to oko, posiadając deficyt shooterów trzeba było cieszyć się, że mamy i taki "karabin". Na wymarzoną ligę hiszpańską sporo jednak Berishy cały czas brakowało.

Kluczowym momentem jest rok 2012: wpierw zakończenie sezonu z Anwilem, następnie kampania w eliminacjach do EuroBasketu, gdzie w kilku meczach na Berishę spadła fala krytyki, szczególnie w początkowej fazie eliminacji. Niejednokrotnie podejmowany decyzje rzutowe już nie zachwycały, a bardziej wręcz irytowały. Brak regularności w rzutach dystansowych połączony z nie nadrabianiem braków defensywnych sprawił, że o naszym głównym wówczas rzucającym obrońcy głośno mówiono, iż przestał się już rozwijać. Berisha jest specyficznym graczem, mocno jednostajnym, nastawionym wyłącznie na rzuty. Jeśli to mu "nie siedzi" jest dla swojej drużyny praktycznie bezproduktywny - z racji niskiego wzrostu nie włączy się do walki o zbiórki, ani nie rozegra piłki.

Konflikt z Anwilem, przepychanki dotyczące trwającego jeszcze kontraktu i chęć wyjazdu za granicę sprawiły, że Berisha został wraz z początkiem sezonu 2012/2013 zwyczajnie na lodzie. Kontrakt podpisany z BK Peja miał być tylko chwilowym, może miesięcznym przystankiem, zanim nie pojawi się "konkretna oferta". Ta widocznie nie przyszła, bo Berisha rok wcześniej rzucający nad zarabiającym w NBA miliony dolarów Ersanem Ilyasovą, teraz rzucał przez cały sezon nad pół-amatorami z ligi kosowskiej. Został bohaterem ligi, MVP Finałów, rzucał średnio ponad 27 punktów na mecz, ale te wszystkie osiągnięcia nie mogą być uznawane za poważne w kontekście zawodnika aspirującego do miana reprezentanta Polski. Docierające do kraju informacje o kolejnych strzeleckich wyczynach były głównie przejawem do drwin. Nie wynikających jednak z typowego "hejtowania", a z troski o rozmieniającą się karierę jednego z najlepszych polskich rzucających.


Gdy wydawało się, że kariera w lidze kosowskiej dobiegła końca i Berisha obierze inny kierunek (chorwacki), zdecydował się faktycznie na zmianę barw i w nowym sezonie będzie występował w... Kosowie, podpisując kontrakt z Sigalem Prisztina. Berisha na pewno dziś wracający do PLK miałby miejsce w praktycznie każdym zespole. Tymczasem po ostatnich decyzjach transferowych bliżej mu do Iwo Kitzingera/Marcina Kosińskiego niż Andrzeja Pluty. Podobnie jak Kosiński, Berisha został ligowym objawieniem i debiutantem w reprezentacji w wieku 22 lat grając na tej samej pozycji. O ile Kosiński dla reprezentacji jest już nie do uratowania, o tyle Berisha ma cały czas otwartą furtkę. Grając w ostatnim sezonie w Anwilu lub jakimkolwiek innym polskim klubie, byłby zapewne pewniakiem na EuroBasket. Bardzo racjonalnie brak powołania dla 25-latka wyjaśnił selekcjoner Dirk Bauermann, który i tak dość delikatnie stwierdził, że gra w Kosowie to "nie najlepszy pomysł".

W najbliższym czasie, jeśli ponownie cały sezon spędzi w Kosowie, Polak nadal będzie poza horyzontem poważnej koszykówki. Chyba, że jest to część jakiegoś planu wykreowanego przez "doradców", by to z Kosowa przebić się do poważniejszej ligi. Tylko jeśli nie udało się to jako zawodnik PLK i etatowy reprezentant kraju, trudno logicznie myśleć, by udało się to z europejskich peryferiów. Dziś nie jest też już "młodym i obiecującym", tylko powinien być już w pełni ukształtowanym i dojrzałym pod względem koszykarskim i życiowym 25-latkiem. To jednak, po występach w eliminacjach do słoweńskiego EuroBasketu, pozostawia ciągle wątpliwości. 

Ocena Berishy może być dla niego krzywdząca, bo nikt od dziesięciu miesięcy nie widział go w akcji i wszelkie opinie są oparte przede wszystkim na jego grze z polskich parkietów i samej decyzji o przenosinach do Kosowa. Tylko, że sam zawodnik swoim działaniem skazał się na tak negatywne opinie w ciągu ostatniego sezonu. Zmienić je mógł transfer, już nie do Włoch, Hiszpanii, ale nawet do słabszego klubu w PLK. Tymczasem zapowiada się powtórka z rozrywki i doniesienia o nadzwyczajnych dokonaniach strzeleckich. Przypomina to wszystko klasyczną legendę o najlepszym na podwórku, gdy na każdym osiedlowym koszu grał jakiś Michael Jordan. Każdy z podwórka też o nim tak samo myślał. Do czasu jak nie spotkał się z Jordanem z sąsiedzkich podwórek. Trochę tak jest teraz z Berishą.

sobota, 13 lipca 2013

Hiszpańska złota generacja.


Jeśli w ostatnich latach można było mówić o zagrożeniu dla Stanów Zjednoczonych na wielkich turniejach, palcem wskazywano wyłącznie na Hiszpanię. Ale apogeum siły hiszpańskiego basketu jest przewidziane na mistrzostwa świata w 2014 roku, które odbędą się właśnie na hiszpańskiej ziemi.

Hiszpania w ostatnich latach przejęła pałeczkę po dawnej Jugosławii, która w latach 90-tych wygrywała wszystko na Starym Kontynencie i stanowiła główną siłę w rywalizacji z Amerykanami, jak podczas pamiętnych igrzysk w Atlancie. W tamtych czasach Hiszpanie mieli ot solidną drużynę, jedną z lepszych w Europie, w której grali Alberto Herreros, czy Alfonso Reyes, ale sporo brakowało jeszcze, by objąć prymat w Europie, jak ich młodsi koledzy kilkanaście lat później. Siła hiszpańskiego basketu nie wzięła się znikąd, już we wcześniejszych latach reprezentacja odnosiła pojedyncze sukcesy w historii mistrzostw Europy. Łącznie w latach 1935-1999 drużyna narodowa zdobyła w tych mistrzostwach cztery srebrne krążki oraz jeden brązowy. Zanim też Michael Jordan zadebiutował w NBA, musiał pokonać Hiszpanów w finale igrzysk w Los Angeles. Fakt, srebrny medal wtedy ma mniejszą wartość z uwagi na bojkot wielu silnych reprezentacji na czele ze Związkiem Radzieckim. Można stwierdzić, że jak na ponad sześćdziesiąt kilka lat to śladowe sukcesy i zupełnie nie przystające do potęgi, jaką dzisiaj są Hiszpanie. Jest to jednak też dowód, że ta cała siła hiszpańskiego nie pojawiła się wyłącznie w momencie rozpoczęcia karier przez Juana Carlosa Navarro i Pau Gasola

Od momentu powstania ligi zawodowej ACB przed sezonem 1983/1984 krajowe rozgrywki coraz bardziej rosły w siłę, by od kilku lat być bezsprzecznie najlepszą ligą Europy. Stale. mimo posiadania jednych z najlepszych klubów w Europie na czele z Realem, brakowało jednak korelacji z sukcesami reprezentacji. Sytuacja ta była analogiczna do tej znanej z boisk piłkarskich, gdzie przez lata Hiszpanie kończyli z reguły występy na etapie maksymalnie ćwierćfinału. Podobnie było z koszykarzami, którzy najczęściej zajmowali miejsca między piątym a ósmym, tylko okresowo przerywając to medalem, jak chociażby na mistrzostwach Europy w Rzymie w 1991 roku. Nadzieją na zmianę trendu był medal na ostatnim EuroBaskecie w XX wieku, który później okazał się tylko zapowiedzią złotych czasów w początkowych latach następnego stulecia. Te nadzieje podsycały już wcześniej mistrzostwo Europy oraz świata w kategoriach młodzieżowych, w składzie z Gasolem i Navarro.

Dla tej nowej hiszpańskiej fali bardzo płynnie nastąpiło przejście z reprezentacji juniorskiej do pierwszej drużyny narodowej - w 2002 roku na mistrzostwach świata w Indianapolis, w czasie których Hiszpanie pokonali złożoną z zawodników NBA reprezentację USA, w kadrze byli już wspomniani Navarro, Gasol oraz wówczas 21-letni Jose Calderon i rok starszy Felipe Reyes. Rok przed tymi mistrzostwami Hiszpanie zdobyli brąz na mistrzostwach Europy i to od 2001 roku można datować początek nowej ery w europejskiej koszykówce. W kolejnych latach "złota generacja" była coraz bliżej triumfu w Europie, ale w 2003 roku silniejsi w finale okazali się jeszcze Litwini. W międzyczasie wyrósł kolejny utalentowany rocznik, który z mistrzostw Europy do lat 18 w 2004 roku przywiózł złoty medal. Do pierwszej reprezentacji później z tego zespołu trafił między innymi Sergio Rodriguez. Z kolei w tym samym roku, w którym wspomniana drużyna U-18 wywalczyła złoto, w kadrze na igrzyskach debiutował ledwie 19-letni wówczas Rudy Fernandez.


Największy sukces hiszpańskiej koszykówki to rok 2006 i mistrzostwo świata - wówczas "złota generacja" na dobre przejęła stery nad pierwszą reprezentacją. Aż dziewięciu z całej dwunastki to byli koszykarze urodzeni już w latach 80-tych, mając przed sobą jeszcze wiele lat kariery. Karier, której uwieńczeniem ma być w przyszłym roku powtórka z mistrzowskich świata w Japonii. Po sukcesie w 2006 roku dalsze sukcesy są doskonale znane: wicemistrzostwo (sensacyjne, Hiszpanie przecież byli u siebie zdecydowanymi faworytami) oraz dwa z rzędu mistrzostwa Europy, dwa srebrne medale igrzysk olimpijskich po znakomitych i wyrównanych meczach finałowych z naszpikowaną gwiazdami NBA reprezentacją Stanów Zjednoczonych. Jedynie "nie wyszedł" im udział w mistrzostwach świata w Turcji zakończony szóstym miejscem, ale wówczas zabrakło lidera w osobie Pau Gasola. 

W tym roku Hiszpanie będą bronić złota na EuroBaskecie sprzed dwóch i ponownie w grupie zagrają z Polakami. Będzie to jednak nieco inna Hiszpania niż jeszcze rok temu. Bez odpoczywających ikon - Gasola, Navarro, a także dodatkowo Serge Ibaki, to jednak cały czas jedna z najsilniejszych, jeśli nie najsilniejsza ekipa na zbliżający się turniej. Ultraszybki obwód doskonale ze sobą zgrany w Realu Madryt, czyli duet Fernandez - Sergio Llull jest w stanie rozmontować każda defensywę. A jeszcze zdrowy jest już, nieobecny na igrzyskach w Londynie, Ricky Rubio. Nawet jeśli jednak tytuł nie zostanie obroniony, tragedii nie będzie. Podstawą jest możliwie najlepsze przygotowanie się do imprezy docelowej w 2014 roku. Mimo pewnie zakończenia kilku reprezentacyjnych karier po tym turnieju Hiszpania nie powinna zejść poniżej obecnego poziomu.

Graczy obwodowych na najwyższym poziomie w Hiszpanii jest tylu, że starczyłoby spokojnie na dwie reprezentacje. Przed Llulem, Rubio, Fernandezem, Sergio Rodriguezem jest jeszcze sporo lat grania na wysokich obrotach. Pod koszem zabezpieczeniem na lata są obecnie 28-letni Marc Gasol oraz o cztery lata młodszy Ibaka. Dodatkowo Hiszpanie doczekali się kolejnego złotego pokolenia, na razie jeszcze tylko na poziomie juniorskim. W roku 2011 reprezentacje zarówno do lat 18 (na mistrzostwach we Wrocławiu) jak i 20 okazywały się najlepsze w Europie. Symbolem tej drużyny i całej nowej generacji może być Alex Abrines, który w wieku dwudziestu lat pełnił w ostatnim sezonie już coraz istotniejszą rolę w Barcelonie Regal. Dodatkowo już zdążyli się na nim poznać także w NBA, dokładnie w Oklahomie City Thunder, którzy wybrali go w tegorocznym drafcie. Minusem na przyszłość dla hiszpańskiej reprezentacji może być tylko deklaracja Nikoli Miroticia, który zamierza jednak reprezentować Czarnogórę. W tak silnej lidze i przy tak dobrym prowadzeniu szkolenia młodzieży jaki występuje w Hiszpanii, wydaje się, że i tą stratę z czasem będzie można jeszcze powetować.

Mistrzostwa świata 2014 rozgrywane w Hiszpanii będą ukoronowaniem dla tych, którzy obecni są na europejskich i światowych parkietach od końca lat 90-tych. Nie ma co się łudzić, że po tym roku Gasol, Navarro mogą być jeszcze lepsi niż do tej pory, zwłaszcza, że już ostatni sezon wskazywał na obniżkę formy obydwu graczy. Będzie to zakończenie pewnej ery, ale i początek nowej, której Hiszpania w żaden sposób nie powinna się obawiać. Prężna i coraz mocniejsza liga, sukcesy młodzieżowych reprezentacji, względnie młody wiek obecnych kadrowiczów, to wszystko sprawia, że innym nacjom znowu będzie trudno przegonić Hiszpanię. Swoją siłę kadra będzie mogła zademonstrować już we wrześniu na EuroBaskecie. Jednocześnie będzie mogła przekonać niedowiarków, że dominacja reprezentacji z Półwyspu Iberyjskiego nie skończy się wraz z odejściem Navarro i Gasola.

środa, 10 lipca 2013

PLK w Polsacie - za i przeciw.


Polsat po pięciu latach ma wrócić do transmitowania Polskiej Ligi Koszykówki. Koszykarskie środowisko oraz kibice wyrażają powszechne zadowolenie z rozwodu, jaki zafundowała sobie PLK z TVP Sport. Gorzej już chyba nie będzie, więc można liczyć na podwyższenie jakości transmisji, ale trzeba pamiętać, że każdy kij ma dwa końce.

Jeśli oficjalnie zostanie ogłoszone przejęcie praw do rozgrywek przez Polsat, wielu kibicom spadnie kamień z serca. W czasie poprzednich koszykarskich transmisji telewizja Zygmunta Solorz-Żaka cieszyła się dobrą opinią, a jej związki z basketem sięgają jeszcze końcówki XX wieku. Ostatni kontrakt na pokazywanie ligi wygasł w 2008 roku i od tamtej pory koszykówka gościła w słonecznej telewizji tylko raz, przed rokiem w czasie eliminacji do EuroBasketu. Już wtedy mówiło się, że tamte eliminacje to miało być tylko preludium do zakupu praw do pokazywania polskiej ligi. Nastąpić ma to jednak dopiero w najbliższym sezonie.

Dlaczego Polsat?

Jest wiele korzyści jakie wynikają z transmisji w kanałach grupy Polsat. Po pierwsze, dzięki już doświadczeniu w transmitowaniu koszykówki, stacja może liczyć już na starcie na ogólną przychylność widzów i dobry PR w mediach. Nie będzie to wyglądało jak w przypadku TVP Sport, gdzie każda wpadka była sygnałem do powszechnego i głośnego rechotu. W przeciwieństwie do poprzedników, można liczyć także na spotkania transmitowane w jakości HD. W 2013 roku nie powinno być to żadną nowinką, ale dla wyposzczonego fana, który spędził ostatnich kilka lat przy grafice żywcem wyjętej z lat 90-tych, postęp technologiczny będzie na pewno zauważalny. Z postępem technicznym powinien iść też merytoryczny: komentatorzy Polsatu do każdej dyscypliny to fachowcy i nie inaczej powinno być z koszykówką. Na razie pojawiły się zapowiedzi, że spotkania będą komentować Adam Romański i Mirosław Noculak. Obaj doskonale znani, doświadczeni i sprawdzeni w bojach komentatorzy. Dodatkowo ta para jest zwyczajnie dobrze dobrana, jeśli chodzi o układ dziennikarz - ekspert.

Prawa do Polsatu mają trafić aż na pięć lat, więc wygląda to na poważną inwestycję w polską koszykówkę. Dzięki temu zostanie zachowana stabilizacja, dzięki której będzie można spokojnie budować produkt. Nie powtórzy się sytuacja z ostatnich lat, kiedy każdego roku o tej porze nie wiadomo było, gdzie trafią prawa, kto tą ligę będzie pokazywać i w jakim wymiarze. Polsat idzie dalej i można wywnioskować, że będzie chciał także zakupić prawa do pokazywania reprezentacji, czyli iść tropem siatkówki, w której skupił wszystkie najważniejsze kąski na medialnym rynku. Posiadanie w ofercie reprezentacji i ligi będzie wyraźnym sygnałem, że po siatkówce i piłce ręcznej, Polsat zdecydowanie postawi na koszykówkę, co powinno wyjść jej tylko nie dobre.

Jeśli już wiemy kto będzie pokazywał i co, trzeba jeszcze odpowiedzieć, gdzie to wszystko będzie transmitowane. Sporym plusem jest posiadanie kanału Polsat Sport News, który jako jedyny kanał sportowy jest dostępny całkowicie za darmo i można go oglądać posiadając naziemną telewizję cyfrową. Nie trzeba posiadać żadnych platform cyfrowych i kablówek, by ów kanał odbierać, więc teoretycznie nie powinno dochodzić do sytuacji, żeby mecz PLK oglądało w telewizji tylko dwa razy więcej osób niż w tym samy czasie w hali. W odwodzie jest jeszcze także flagowy kanał tematyczny, Polsat Sport. Jego zaletą jest także dość powszechny dostęp w większości kablówek i w Cyfrowym Polsacie już przy niskich pakietach.

Swoją pozycję najpopularniejszego kanału sportowego w Polsce zbudował też w dużym stopniu właśnie dzięki powszechnej dostępności, w przeciwieństwie do Canal+ Sport. To właśnie na Polsacie Sport docelowo ma być nadawany ligowy magazyn, którego tak brakowało w poprzedniej sytuacji. Może dziś, w dobie internetu magazyn nie jest aż tak bardzo potrzebny jak kiedyś, ale na pewno jeśli tylko będzie dobrze zrobiony, jak czyni to Polsat z magazynami poświęconymi siatkówce, będzie miał liczną widownię. Może nawet czasami większą niż same mecze.

Dlaczego nie Polsat?

Transmisje w Polsacie to nie tylko idylla, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Zapowiadanych transmisji jest około pięćdziesięciu, czyli porównywalnie z TVP Sport, a nawet momentami mniej. Zakładając, że stacja będzie chciała pokazać w większości mecze play-off, z obliczeń wychodzi, że w fazie zasadniczej nie z każdej kolejki będzie przeprowadzona relacja. Druga sprawa to kwestia jakości HD. Jest to ładny chwyt, ale kłóci się to z kolejną informacją, według której mecze będzie transmitować głównie Polsat Sport News, który absolutnie nie nadaje w HD. Jeśli spotkania będą transmitowane przez Polsat Sport, wtedy owszem, jakość HD zagości także w domach fanów polskiego basketu. Kolejna kwestia - miejsce przeprowadzanych transmisji. Jeśli to będą kanały spoza bezpłatnej oferty, czyli Polsat Sport i Polsat Sport Extra, zasięg i co za tym idzie, oglądalność równie nie będzie oszałamiająca. Znamienny jest tu przypadek żużlowej Enei Ekstraligi, która przechodząc z TVP Sport do nSport sporo straciła na oglądalności, a i tamtejsi sponsorzy wyrażają niezadowolenie. Dodatkowo spora społeczność posiadająca pakiety nc+ obejdzie się smakiem, jeśli mecze nie będą transmitowane przez Polsat Sport News. Z TVP Sport tego problemu nie było, bo w każdej platformie cyfrowej i większości kablówek był dostępny od niższych pakietów. 

Kolejna kwestia to inne spojrzenie na komentujących. Nawet rezygnując z dnia na dzień z pełnionych funkcji we władzach polskich struktur związkowych trudno ot tak odciąć się od nie tak dawnej przeszłości. Latem zeszłego roku sporo osób zarzucało Adamowi Romańskiemu sposób w jaki komentował poczynania reprezentacji (kreowanie mocno pozytywnego obrazu przy kiepskiej grze), zwłaszcza w jej początkowym etapie eliminacji. Nie do końca to wydaje się przejrzyste, mimo, że te persony są fachowcami w dziedzinie komentatorskiej. Być może z czasem ta bariera zniknie, natomiast w początkowej fazie może być ciężko z akceptacją nowego, a zarazem starego komentatorskiego duetu. 

Polsat ma dość bogatą ofertę poza piłkarską, w której prym wiedzie siatkówka, ale swoje miejsce ma także piłka ręczna, tenis, sporty walki. Nawet przy kilku antenach może powstawać problem jak umiejscowić w ramówce mecz PLK. Jeśli transmisje będą przeprowadzane w kanale głównym, czyli Polsacie Sport, można zapomnieć o transmisjach na przykład o godzinie 20:00, która w dni weekendowe jest zarezerwowana dla wydarzeń, które przyciągają większą widownię. To już nie TVP Sport, gdzie stacja posiadała znikomą ilość praw i dzięki temu koszykówkę można było wcisnąć w dobrą wieczorną godzinę. Jedynym ratunkiem dla ligi są otwarte transmisje w Polsat Sport News, gdzie lecą z reguły "spady" po kanałach "premium". W tym jest akurat szansa dla koszykówki, która dla Polsatu jest po prostu jedną z wielu tanich inwestycji. Nie sprawdzi się, trudno, zarobi się na czymś innym.

Już w przypadku siatkarskiej PlusLigi przed obecnym sezonem mówiono, że część transmisji będzie przeniesiona na Polsat Sport News, który miał być głównym kanałem dla siatkarskich rozgrywek. Nic takiego nie nastąpiło, a najciekawsze mecze i ogólnie zdecydowaną większość relacjonował Polsat Sport. Z Polsatem współpracuje się trudno, o czym przekonuje się cały czas piłkarski Śląsk. Konflikt o grunty i pieniądze kompletnie nie pasują do pięknej wizji jaką roztoczył przed Śląskiem założyciel Polsatu, Solorz-Żak.

Osobną kwestią jest zapowiedź, iż mecze będą głównie transmitowane z dużych hal. Między wierszami można w tym wyczytać sporo transmisji z Wrocławia, miasta tak bliskiemu Polsatowi. Już Wojciech Michałowicz kierował zarzut do byłych przełożonych, którzy niegdyś nakazywali w sposób stronniczy komentować Euroligę "pod Śląsk". Wielu komentatorów, całe środowisko Polsatu jest ściśle powiązane z Wrocławiem i można w jakiś sposób obawiać się, czy wracający Śląsk nie będzie forowany, a właściwie nadzwyczaj promowany poprzez liczne transmisje przez stację. Tak się złożyło, że Polsat zakończył współpracę niedługo przed tym jak wycofał się Śląsk z PLK jesienią 2008 roku. Dziś w tym samym czasie do ligi wraca zarówno Śląsk jak i Polsat.

Podsumowanie.

Są plusy i minusy przejęcia praw do transmitowania rozgrywek ligowych przez grupę Polsat, ale po mocno skostniałym i trącącym myszką poprzedniku trudno podejrzewać, by Polsat robił coś jeszcze gorzej. Stacja ta rozpoczyna z dużym kredytem zaufania u fanów i tylko od niej zależy jak tą koszykówkę będą traktować. Jeśli wyłącznie jako ostatnie zapełnienie bogatej oferty, kibice basketu będą mogli czuć się rozczarowani. Od czasu ostatnich transmisji z PLK w Polsacie Sport sporo się przecież zmieniło, nastąpił progres sportów, które wcześniej były za koszykówką, jak piłka ręczna, czy mieszane sztuki walki. 

Dziś to stacja telewizyjna musi dyktować warunki i włodarze jak i widzowie PLK muszą się z tym pogodzić. Nie było słychać o tym, by nastąpiła jakaś skomplikowana walka o prawa telewizyjne, czy klasyczne przebijanie ofert. Dobrym przykładem, że z ligi, która w TVP Sport była również pokazywana w siermiężny sposób, można zbudować ciekawy produkt, pokazał kanał Orange Sport. Relacjonowana przez tą stację 1. liga w piłce nożnej jest pokazywana w fachowy sposób i aż chce się to oglądać. Z koszykówkę może być podobnie. Tylko, że można budować piękne wizje, plany pięcioletnie jak w czasach PRL, ale na boisku i tak nie grają marketingowcy. Widzów najbardziej przyciągną wyniki i wysoki poziom. Tu reprezentacja i polska liga musi w tej kwestiach jeszcze trochę popracować.

wtorek, 9 lipca 2013

Ameryka po rosyjsku.


W historii Stany Zjednoczone i Związek Radziecki przez lata żyły w stanie "zimnej wojny". Było to także widoczne na koszykarskim parkiecie w słynnym 1972 roku. Ponad trzydzieści lat od tamtych wydarzeń sytuacja się odwróciła - bez pomocy Amerykanów nie byłoby wielkich osiągnięć w ojczyźnie naszych wschodnich sąsiadów. Kilku z nich zasłużyło się szczególnie w historii rosyjskiego basketu.

Do momentu dopuszczenia graczy z NBA i co za tym idzie, stworzeniem Dream Teamu, Amerykanie tylko dwukrotnie przegrali w finale igrzysk olimpijskich. W Seulu w 1988 roku i szesnaście lat wcześniej po dramatycznych okolicznościach ze Związkiem Radzieckim. Mecz, który jest jednym z najważniejszych w historii tego sportu i miał spore znacznie także propagandowe, do dziś budzi spory. Okoliczności zwycięstwa, kilkukrotne rozpoczynanie ostatniej akcji, zatrzymywanie zegara, przerzucenie przez całe boisko piłki i w końcu zwycięski rzut Siergieja Biełowa. Jeden z najważniejszych momentów w historii olimpizmu w ogóle. Nikt wtedy jeszcze nie przypuszczał, że kilkanaście lat później zakończy się zimna wojna, upadnie Związek Radziecki, a do Rosji ochoczo będą przyjeżdżać zastępy czarnoskórych koszykarzy z Ameryki, ale jednak nie po to, by wyrównywać rachunki za Monachium.


Rosja nigdy nie była atrakcyjnym kierunkiem pod względem geograficznym nie tylko dla Amerykanów, ale także dla innych zachodnich nacji. Dla tych pierwszych podróż na tereny dawnego radzieckiego imperium mogły się nadal kojarzyć z wyprawą Rocky'ego Balboi z Ivanem Drago w "Rocky IV". W XXI wieku wszystko zaczęło się zmieniać. Pieniądze gęstym strumieniem spływające także do koszykówki sprawiły, że do Rosji zaczęli chętnie przyjeżdżać z Ameryki nie tylko turyści szukający Mauzoleum Lenina, ale przede wszystkim coraz lepsi koszykarzy, którzy na skalę europejską byli i są z najwyższej półki. Oczywiście nie wszyscy się sprawdzili, część napotykała różne problemy aklimatyzacyjne. Na pewno swoją pozycję w Rosji potwierdzili lub zbudowali Jon Robert Holden, Kelly McCarthy i Trajan Langdon - trzech różnych zawodników i trzy różne kariery przed występami w Rosji.

Pierwszą postacią, która już na stałe zapisała się w historii nie tylko rosyjskiej, ale całej europejskiej koszykówki był właśnie J.R. Holden, który przybył na teren Federacji Rosyjskiej w 2002 roku i występował tam do końca kariery przez dziewięć lat w jednym klubie, CSKA Moskwa. W ojczyźnie był kompletnym no name'em, który wyruszył szukać swojego szczęścia do Europy, dodatkowo do jednego z mniej atrakcyjnych rynków. Wpierw trafił na Łotwę, by następnie po drodze do Rosji zaliczyć jeszcze występy w Belgii i Grecji. Nic nie wskazywało, by Holden  tak długo został w CSKA. Mogło się wydawać, że będzie którymś z kolei Amerykaninem, który dobrze zarobi, wygra coś z klubem i pojedzie dalej grać do bardziej przyjaznego kraju. Ta ostatnia część zdania nie znalazła potwierdzenia w rzeczywistości. Holden złapał Pana Boga za nogi już podpisując kontrakt w Moskwie, wszak jeszcze kilka lat wcześniej grając w dawnej republice radzieckiej zarabiał ledwie 500 dolarów miesięcznie. W ciągu dziewięciu lat z klubem niepodzielnie rządził w kraju, dokładając do tego dwa mistrzostwa Euroligi. Jednak największą sławę i miejsce w historii zapewnił mu jeden rzut z... mistrzostw Europy. Holden skorzystał z propozycji przyjęcia rosyjskiego obywatelstwa i stał się pierwszym czarnoskórym reprezentantem w historii tego kraju. Nie był oczywiście maskotką, tylko kluczowym rzucającym obrońcą, który w czasie EuroBasketu 2007 w Hiszpanii w finale z gospodarzami zagrał, jakby był w ciele Michaela Jordana w czasie szóstego meczu Finałów NBA w 1998 roku. Żadne działania dyplomatyczne Stanów Zjednoczonych nie przysporzyły takiej sympatii rosyjskiej społeczności do Amerykanów jak właśnie zapewnienie mistrzostwa Europy przez J.R. Holdena.


Udany eksperyment z Holdenem, który zagrał też na igrzyskach olimpijskich w Pekinie przeciwko swojej pierwszej ojczyźnie, zachęcił rosyjską federację do nadania obywatelstwa i powołania do kadry kolejnego zawodnika o odmiennym kolorze skóry. Kelly McCarthy w Rosji gra od 2004 roku, wcześniej grając głównie w Izraelu. W przeciwieństwie do Holdena zdołał też liznąć gry w NBA występując w dwóch spotkaniach przez ledwie cztery minuty w barwach Denver Nuggets. McCarthy sukcesy odnosił głównie poziom niżej Holden, głównie na zapleczu Euroligi, w drugich co do znaczenia europejskich rozgrywkach oraz na niższych stopniach podium w lidze rosyjskiej. Były zawodnik Nuggets występował poza CSKA Moskwa, więc krajowe tytuły regularnie go omijały. Ominął go też sukces z reprezentacją, w której zagrał raz, na mistrzostwach Europy rozgrywanych w Polsce. Wówczas Rosja grała osłabiona i nieco bez błysku niczego wielkiego nie zwojowała. Już wiekowy, bo wówczas 34-letni McCarthy nie był już później powoływany do reprezentacji swojej nowej ojczyzny.

Najwięcej talentu do uprawiania koszykówki nie miał jednak ani Holden, ani McCarthy, tylko Trajan Langdon. Kto wie, czy gdyby nie występy w kadrze Stanów Zjednoczonych, to po latach właśnie Langdon nie reprezentowałby Rosji na wielkich turniejach. Pochodzący z Alaski zawodnik z tej trójki jest zdecydowanie najbardziej znany w swojej ojczyźnie. Jako absolwent Duke i uczeń Mike'a Krzyżewskiego dzięki lokautowi w 1998 roku zagrał na mistrzostwach świata, gdzie zdobył brązowy medal mistrzostw świata. Znany już na uczelni ze swojego znakomitego rzutu z dystansu został wybrany jako jedna z największych gwiazd NCAA z wysokim jedenastym numerem w drafcie przez Cleveland Cavaliers. Mając problemy z kontuzjami i przekonaniem, że nie sprawdził się w NBA, rozpoczął swój europejski rozdział historii. Niezwykle to bogaty rozdział, bo w każdym kraju osiągał sukcesy, zaczynając od Włoch, przez Turcję, a na Rosji kończąc. I to właśnie grając, a jakże by inaczej, w CSKA Moskwa w latach 2006-2011 osiągnął sukcesy w Eurolidze razem z Holdenem. W każdym sezonie był czołowym zawodnikiem zapisując się złotymi zgłoskami w historii rosyjskiego i całego europejskiego basketu. Nie ma wątpliwości, że dla niego kariera europejska może być tylko najwyżej substytutem tej "właściwej" kariery, którą powinien rozwijać w NBA. Stało się jednak inaczej, ale z korzyścią dla koszykówki w Europie.


Pewnie w przyszłości Holden i McCarthy doczekają się godnych następców trendu, z którego korzysta dziś praktycznie każdy w Europie, nawet Rosja. Z uwagi na różnice kulturowe trudno znaleźć obywateli USA, którą rzucą wszystko, by także po zakończeniu sportowej kariery osiąść na stałe w stolicy Rosji, czy Tatarstanu, gdzie gra UNICS Kazań.W zdecydowanej większości gros przyjeżdżających zawodników rozgrywa maksymalnie kilka sezonów, skuszeni perspektywą zarobków, na które w innych krajach musieliby pracować całą zawodniczą karierę. Jest to układ obustronny, bo Rosjanie dzięki temu mają drugą co do siły ligę w Europie i zespoły rokrocznie walczące o triumfy w europejskich rozgrywkach. 
Zresztą kolejkę chętnych do gry w Moskwie można znaleźć także w NBA. Jeremy Pargo przez nadchodzące dwa lata zarobi tu dwukrotnie więcej niż w Stanach, mając jeszcze status gwiazdy i możliwość gry w jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym klubie w Europie. Kolejni, nie do końca spełnieni w swoim kraju, jeszcze przyjadą. A kibice oglądający na żywo mecz sprzed czterdziestu jeden lat pomiędzy USA a ZSRR pewnie nie mogą w to wszystko uwierzyć. W równym stopniu jak wówczas w monachijskie zwycięstwo Związku Radzieckiego.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Nowa "Armia Czerwona".


Można w ciągu dwóch ostatnich lat pewnie zdobyć mistrzostwo kraju, zagrać dwukrotnie w Final Four Euroligi, ale na końcu i tak ocena sezonu będzie negatywna. Takie rzeczy chyba tylko w przypadku CSKA Moskwa. Nic dziwnego, że w stolicy Rosji przed nowym sezonem robią wiele, by ponownie triumfować przede wszystkim w Europie.

Coraz większe pieniądze, które pojawiły się w rosyjskim sporcie w obecnym stuleciu sprawiły, że kluby z tego kraju nie zadowalają się już tylko trofeami na krajowym podwórku. Klasycznym przykładem jest właśnie moskiewskie CSKA. Zespół znany w ostatnich latach jako jedna z największych potęg Starego Kontynentu przed mistrzostwem Euroligi w 2006 roku poprzedni taki tytuł zdobyła bardzo dawno, w 1971 roku. Oczywiście w tym 35-letnim międzyczasie to był nadal wielokrotny mistrz wpierw ZSRR, później już Rosji, ale na arenie międzynarodowej takim potentatem jak obecnie już nie był. I to nawet mimo, że zdarzały się także sezony, w których Rosjanie znajdowali się na podium najważniejszych klubowych rozgrywek Europy. Wynikało to w dużym stopniu ze znakomitej rosyjskiej generacji i wielości talentów jaki ten kraj posiadał, którymi można było obdzielić kilka klubów. Pojawiały się też jednak wyjazdy zagraniczne czołowych graczy, bo to nie Rosja była najlepszym płatnikiem. Odwrotnie jest teraz - jeśli Rosjanin wyjeżdża z kraju to praktycznie jedynym atrakcyjnym kierunkiem dla niego może być NBA, a i to nie zawsze. 

Ostatnie dziesięć lat to szczególny okres prosperity CSKA Moskwa. Rokrocznie budowany zespół za miliony dolarów w ciągu dekady zdobył wszystkie dziesięć mistrzowskich tytułów w kraju i aż ośmiokrotnie zajmował miejsce na podium Euroligi, w tym w 2006 i 2008 roku na najwyższym stopniu. Osiągnięcia imponujące, podobnie jak lista koszykarzy, którzy przewinęli się przez ten czas w szatni CSKA. J.R. Holden, Theodoros Papaloukas, Trajan Langdon, Ramonas Siskauskas i prawie cała reprezentacja Sbornej z tego okresu z Andreiem Kirilenko na czele to tylko cząstka geniuszu biegającego przez ten czas w czerwonych koszulkach. Zawodników z takiej półki nie mógł oczywiście prowadzić nikt przypadkowy, więc za każdym razem zatrudniano szkoleniowców z najwyższej europejskiej półki jak Serb Dusan Ivkovic, Litwin Jonas Kazlauskas i przede wszystkim Włoch Ettore Messina. To właśnie włoski trener stał zarówno za dwoma mistrzostwami Euroligi w poprzedniej dekadzie, jak i "klęsce" w ostatnim sezonie w tychże rozgrywkach.

Tytuł najlepszej drużyny Europy powinien powrócić do Moskwy już wiosną 2012 roku, kiedy wykorzystano lokaut i ściągnięto prosto z NBA Kirilenkę i Nenada Krsticia. Po dramatycznym i sensacyjnie przegranym finale z Olympiakosem Pireus na kolejny sezon wrócił do Moskwy Messina i... było jeszcze gorzej. "Tylko" trzecie miejsce w Europie, okresowo też gorsza gra niż rok wcześniej i ponownie porażka z Olympiakosem. Już sama porażka była nie do przełknięcia, a tym bardziej rozmiary i styl w jakiej do niej doszło. Zawodnicy rosyjskiego potentata rzucili zaledwie 52 punkty! Zwolennik defensywy, Ettore Messina wygrywał Euroligę nawet, gdy jego zespół rzucał 58 punktów, tylko, że było to piętnaście lat temu. A przecież wszyscy widzieli CSKA już w finale, gdzie mieli dokończyć to czego nie udało im się w poprzednim roku. Wtedy do tytułu zabrakło ledwie sekundy.


Włodarze CSKA musieli dojść do wniosku, że przed najbliższym sezonem najlepszą formą wzmocnienia będzie osłabienie najgroźniejszych przeciwników. Tak więc z naczelnego rywala w ostatnich latach na krajowym podwórku - BC Khimki, sprowadzono jednego z liderów tego zespołu, Witalija Fridzona, a z ostatniego pogromcy na europejskich parkietach i dwukrotnego mistrza Euroligi, Kyle'a Hinesa. Jakby tego było mało, usilnie starano się sprowadzić kolegę Hinesa z Olympiakosu i MVP Final Four, Vassilisa Spaonulisa, ale ostatecznie "Kill Bill" pozostanie prawdopodobnie w ekipie z Pireusu. Gdyby doszło do tej zmiany barw, byłaby to bez wątpienia największa transferowa bomba ostatnich lat w Europie. "Armia Czerwona" szuka wzmocnień jednak nie tylko wśród najgroźniejszych konkurentów, ale także bezpośrednio w NBA. Prosto z Philadelphii 76ers sprowadzono Jeremy'ego Pargo. Absolwenta Gonzagi Bulldogs na pewno nie sprowadza do Moskwy poznanie Władimira Putina, czy odwiedzenie Mauzoleum Lenina. Pargo w ciągu dwóch lat otrzyma bagatela przeszło pięć milionów dolarów. Dla porównania: w ciągu tego samego okresu w NBA otrzymał niewiele ponad dwa miliony tej samej waluty. W obliczu tych trzech transferów i bardzo możliwe, że na tym koniec, nowe CSKA ponownie będzie skazane na przywrócenie Moskwie miana stolicy koszykarskiej Europy. Po wzmocnieniach Messina ma w skali europejskiej maszynę, której nie są w stanie dorównać Olympiakos, nawet Real Madryt, ani tym bardziej coraz bogatsze kluby tureckie. 

Mimo wielkich pieniędzy dodatkowo w CSKA jest nadal w mocnym stopniu zespołem opartym na graczach krajowych, o czym świadczy obecność w kadrze aż pięciu brązowych medalistów olimpijskich z Londynu. Cały zespół jest mądrze zbudowany, dodatkowo obcokrajowcy reprezentują wyłącznie Serbię i Stany Zjednoczone. Krstic, Milos Teodosic, Sonny Weems to gracze, których chciałby mieć trener każdego zespołu w Europie. A sporo znalazłoby się też takich w NBA. Tam był już w pewnej roli na ławce szkoleniowej Messina. Na pewno po tegorocznym niepowodzeniu jego głównym celem jest zdobycie swojego piątego mistrzostwa Euroligi. Tym bardziej, że Final Four 2014 odbędzie się na doskonale mu znanej włoskiej ziemi.

sobota, 6 lipca 2013

Od A do C, czyli przegląd kadr.


Jest deklaracja Marcina Gortata, że zagra na EuroBaskecie. Ostateczną decyzję co do kadry podejmie oczywiście Dirk Bauermann, ale każdy może stworzyć swoja wirtualną dwunastkę. Można pójść dalej i sprawdzić stan posiadania polskiego basketu głębiej. A im dalej, tym tylko gorzej.

Przed każdym turniejem następuje selekcja, więc z kogoś trzeba wcześniej wybierać. Jeśli można mówić, że nie ma ludzi niezastąpionych, w to w przypadku krajowej koszykówki to się nie sprawdza. Dysproporcje pomiędzy poszczególnymi zawodnikami nie niektórych pozycjach są ogromne. Oto całkowicie subiektywny przegląd stworzonej kadry A na EuroBasket w oparciu o powołania Bauermanna oraz kadry B i C stworzone wyłącznie (na szczęście!) na potrzeby tego tekstu.

Kadra A na EuroBasket 2013:

PG: Łukasz Koszarek, Krzysztof Szubarga
SG: Przemysław Zamojski, Michał Chyliński, Mateusz Ponitka
SF: Adam Waczyński, Thomas Kelati
PF: Michał Ignerski, Maciej Lampe, Szymon Szewczyk
 C: Marcin Gortat, Adam Hrycaniuk

Niemiecki trener wpierw podał listę 21 nazwisk, niedawno skreślając z niej dodatkowo czterech zawodników. W dwunastce tutaj prezentowanej jest wszystko co najlepsze ma polski basket w tym momencie do zaoferowania, jeśli biorąc tych, którzy chcą grać w kadrze. Na rozegraniu ten sam duet od lat i co gorsza, nie wydaje się, żeby miało to się prędko zmienić. Już 29-latkowie nie muszą czuć żadnej presji, bo i zwyczajnie nie ma kogo. Na pozycjach 2-3 teoretycznie jest kłopot bogactwa, ale z całej gromadki tylko Thomas Kelati od lat występuje na europejskim poziomie. Zamojski, Waczyński, Chyliński to uznane firmy tylko w Polsce.
Im bliżej kosza, tym lepiej. Mamy jeden z lepszych podkoszowych zestawów w Europie: Gortat-Lampe, do tego Ignerski i Szewczyk na ławce to potencjał, jakiego wiele europejskich krajów może tylko nam pozazdrościć. Ogólnie prezentuje się to nad wyraz korzystnie, zwłaszcza jak na mizerię jaką trzeba było oglądać w polskiej kadrze od początków XXI wieku. 
Nie takie też zespoły potrafiły ostatnimi czasy zaskoczyć i znaleźć się wysoko na EuroBaskecie. Przecież nie po to doświadczeni 30-latkowie będą przygotowywać się przez sześć tygodni, żeby zagrać pięć meczów i  rozjechać się do domów. Przy sprzyjających warunkach awans tego zespołu do czołowej ósemki nie musi być wcale jakąś wielką niespodzianką.

Kadra B:

PG: Robert Skibniewski, Kamil Łączyński
SG: Łukasz Wiśniewski, Dardan Berisha, David Logan, Jakub Dłoniak
SF: Paweł Leończyk, Tomasz Gielo
PF: Aleksander Czyż, Damian Kulig
 C: Przemysław Karnowski, Robert Tomaszek

Początek mizerii polskiej koszykówki pojawia się już przy kompletowaniu zaplecza dla pierwszej reprezentacji. Na rozegraniu powinny się pojawić tak naprawdę dwa wakaty, bo Skibniewski i Łączyński, ani pozostali, to nie powinien być poziom czołówki playmakerów w kraju, który marzy o awansie do ćwierćfinału Eurobasketu. W prawie 40-milionowej Polsce ciężko znaleźć kandydatów, którzy graliby na tej pozycji w poważnej lidze, zakładając, że takową jest PLK. Pierwszej ligi lub rozgrywek u naszych południowych sąsiadów za takowe przecież uznawać się nie powinno. 
Pozycje 2-3, podobnie jak pierwsza kadra, także przejawiają się oznaką kłopotów bogactwa. Dużo robi w tym czysto hipotetyczna obecność Logana, ale są też Berisha, Wiśniewski, którzy grali na ostatnich mistrzostwach i eliminacjach. Jest jeszcze król strzelców PLK w ostatnim sezonie, więc o pozycji rzucającego obrońcy, w przeciwieństwie do "jedynek", źle powiedzieć nie można. Inaczej jest jednak z sytuacją pod koszem. 
O ile na pozycji silnego skrzydłowego jesteśmy nieźle zabezpieczeni jak zaplecze (Kulig, Czyż), o tyle centrów z pierwszym składem łączą nie umiejętności, a tylko szlifowanie kariery za Oceanem. Tomaszek znalazł się w tym zestawie wyłącznie na zasadzie "z braku laku". Pomijając pozycje rozgrywających i środkowych jednak nie byłoby jeszcze jakoś specjalnie źle. Prawdziwy dramat rozpoczyna się poziom niżej, jeśli ktoś chciałby stworzyć szeroką, na przykład 30-osobową kadrę.

Kadra C:

PG: Marcin Flieger, Grzegorz Grochowski
SG: Michał Michalak, Piotr Pamuła, Kamil Chanas
SF: Marcin Sroka, vacat
PF: Jakub Wojciechowski, Robert Witka, Aaron Cel
C: Adam Łapeta, vacat

Zestaw, który mógłby wzbudzić najwięcej kontrowersji. Obecność Łapety jest tylko spowodowana wzrostem i brakiem konkurencji (!), a pozostawione wakaty to przejaw rzucenia na ring ręcznika i poddania się nad głowieniem, kto by się tu jeszcze mógł pojawić. Nie nadaje się tu z połowa, ale z czegoś trzeba było wybrać. Ponownie nieźle obsadzona "dwójka", jeszcze wyróżnić można silnych skrzydłowych i na tym koniec plusów. Na rozegraniu ponownie pierwszoligowcy, a pozycja centra powinna być idealnym symbolem skromności kadrowych w polskim baskecie. 

Tyle mówi się o szkoleniu, o tym, że mamy klasowych podkoszowych. Owszem, mamy, ale tylko kilku na poziomie pierwszej reprezentacji, dalej (poza perspektywicznym Karnowskim) nie będzie kim tej pozycji obsadzić w kolejnych latach. Bardzo dobrze, że Bauermann nie powoływał  do szerokiej kadry trzeciego rozgrywającego. Po co robić sztuczną selekcję, jak wiadomo, że na tej pozycji mamy jak na razie tylko dwóch wartościowych zawodników. A jak będzie trzeba, to rozegra ktoś choćby z niskich skrzydłowych. Efekt będzie może i lepszy niż męczarnie z przejściem połowy przez Skibniewskiego. 
Tak już jest, że w polskiej koszykówce reprezentacja zbiera się każdego lata na zasadzie pospolitego ruszenia. Od wyselekcjonowania drużyny dużo trudniejszym zadaniem jest zebranie wszystkich najlepszych w jednym miejscu w tym samym czasie. Wszystko na to wskazuje, że po raz drugi w XXI wieku nastąpi to jeszcze w tym miesiącu. Dobrze byłoby to wykorzystać, bo na zastępców nie ma co liczyć. Zresztą ich praktycznie nie ma.