wtorek, 29 października 2013

Decydujący piąty mecz.


Nowy sezon NBA będzie toczył się w od lat znanym standardzie. Wpierw do połowy kwietnia sezon regularny, do tego w lutym All-Star Weekend oraz później play-offy. W ostatnich dniach podjęta u progu sezonu jedna decyzja może mieć spore znaczenie w czerwcu 2014 roku, gdy będą odbywały się decydujące mecze finałowe NBA.

Właściciele klubów NBA jednogłośnie zdecydowali o odejściu od kontrowersyjnego systemu rozgrywania Finałów NBA, który wszedł w życie po 1984 roku. Finały rozgrywane w systemie 2-3-2 uważało się od lat za sprzyjające tak naprawdę zespołom niżej rozstawionym. Dodatkowo zespół, który miał lepszy bilans przed decydującą rozgrywką, musiał spędzać około tygodnia czasu poza swoim terenem. Wystarczyło, że w jednym z dwóch pierwszych spotkań faworytowi powinęła się noga i zaczynał się problem. Mimo tego dość specyficznemu systemowi Finały NBA miały w sobie coś innego niż wszystkie wcześniejsze rundy play-off na szczeblu konferencji. Różnica była tylko taka, że w decydującej fazie o mistrzostwie często spotykały się zespoły z dwóch przeciwległych kierunków Stanów Zjednoczonych. Wtedy argument o dalekich i wyczerpujących podróżach trafiał na podatny grunt, co też w dużym stopniu sprawiło, że w 1984 roku zdecydowano się wprowadzić system 2-3-2. Trzydziestej rocznicy ten pomysł jednak nie doczeka, bo właściciele klubów NBA postanowili w końcu odświeżyć finałową formułę. Jak pokazuje najnowsza historia, nie zawsze jednak obowiązujące do ostatniego sezonu rozwiązanie pomagało gospodarzom piątego spotkania.

Od 1985 roku odbyło się dwadzieścia dziewięć edycji Finałów NBA. W tym czasie rozegrano dwadzieścia pięć spotkań numer 5, których gospodarzem był zespół z gorszym bilansem po sezonie regularnym. W tym czasie teoretycznie słabszy wygrywał na własnym parkiecie mecz numer 5 w latach 1985-1988, 1991, 1994, 1996, 2000, 2004, 2006, 2008 oraz ostatnio 2011-2013. Dziś można tylko gdybać, co byłoby, gdyby piąte finałowe spotkanie z 2006 roku odbyło się w Dallas. Być może wtedy Mark Cuban i Dirk Nowitzki nie musieliby czekać jeszcze pięciu lat na mistrzostwo. Choć i piąte spotkanie okazało się przełomowe także w NBA Finals 2011, kiedy fenomenalni Mavs pokonali "Wielką Trójkę" z Miami, które grając pod ogromną presją szósty mecz u siebie już wyraźnie przegrała. Tak samo można gdybać, czy tak łatwo pierwszy tytuł w innym systemie rozgrywania finałowej rozgrywki zdobyłby Michael Jordan, który po pierwszej porażce w Los Angeles poprowadził swoich Bulls do kolejnych czterech zwycięstw, w tym trzech na własnym parkiecie, podobnie jak LeBron James w Finałach z 2012 roku Miami Heat w starciu z Oklahomą City Thunder. Tak samo zagadką pozostanie już pytanie czy w innej konfiguracji Seattle SuperSonics wyciągnęliby się w 1996 roku ze stanu 0-3 aż do 2-3, gdy rozgrywali piąty mecz u siebie. 

Czterokrotnie zdarzyło się z kolei, kiedy zespół wyżej rozstawiony wyszedł obronną ręką ze stanu 2-3 wygrywając mecze numer 6 i 7 przed własną publicznością. Dokonali tego Los Angeles Lakers w 1988 i 2000 roku, Houston Rockets w 1994 roku oraz w tym roku Miami Heat. Z kolei tylko dwukrotnie zdarzyło się, by zespół zaczynający finałową serię na wyjeździe zdobył potem mistrzostwo już po pięciu spotkaniach. Tym samym świętowania po tak krótkiej rywalizacji doświadczyli na swoim parkiecie Detroit Pistons w 2004 i Miami Heat w 2012 roku. Co ciekawe, oba zespoły swoje mecze numer 1 przegrały, by w kolejnych czterech meczach już nie zaznać żadnej porażki. Być może, gdyby piąte spotkania odbyłyby się odpowiednio w 2004 roku w Los Angeles i osiem lat później w Oklahomie, mistrza NBA znalibyśmy najszybciej po szóstym spotkaniu, ale tego się już nie dowiemy nigdy.


NBA to jednak nie gorący parkiet w Grecji czy Turcji, by twierdzić, że gospodarzom pomagają nawet ściany, a kibice są szóstym zawodnikiem na parkiecie. Oczywiście i kibice w najlepszej lidze świata potrafią stworzyć atmosferę sprzyjającą gospodarzom (szczególnie w decydujących fazach play-offów), ale nie ma też sensu przeceniać wartości hali, w której rozgrywany jest mecz. Gdyby o wszystkim miały decydować tylko "klepki" we własnej hali to New York Knicks w kultowej Madison Square Garden roznieśliby w pył San Antonio Spurs, którzy to ostatecznie wygrali w Nowym Jorku dwa z trzech spotkań w Finałach w 1999 roku. Albo zawodnicy Philadelphii 76ers z Allenem Iversonem u szczytu formy podobnie postąpiliby z Lakers w dwa lata po pierwszym tytule podopiecznych Gregga Popovicha. Mimo wygranej w pierwszym spotkaniu w hali Staples Center później mimo, że rozgrywali trzy spotkania pod rząd u siebie, nie potrafili wygrać ani razu i przegrali w Finałach wyraźnie w stosunku 1-4. Los Angeles Lakers wypadli jeszcze w składzie z Magiciem Johnsonem podobnie dziesięć lat wcześniej przed dokonaniem 76ers, kiedy na początku mistrzowskiej ery Jordana potrafili wygrać pierwszy mecz w Chicago, by później przegrać trzy pojedynki z rzędu we własnej hali, którą wtedy był jeszcze obiekt The Forum.


Jak widać, własny parkiet w meczach numer 5 w Finałach NBA nie bywał często atutem klubów startujących z pozycji słabszego. Za osiem miesięcy będzie można sprawdzić jak zmiana z systemu 2-3-2 na 2-2-1-1-1 wpłynie na losy Finałów 2014. Jeśli w ogóle do niego dojdzie, bo w 1989, 1995, 2002 i 2007 roku dywagacji na temat wyższości jednego systemu nad drugim być nie mogło, skoro wszystko skończyło się na czterech spotkaniach. Na to się w nowym sezonie chyba nie zanosi, bo nawet w coraz bardziej podzielonej na potęgi i słabeuszy NBA zdecydowanego faworyta do mistrzostwa nie ma. Całkiem więc prawdopodobne, że znowu w czerwcu będzie mówiło się o meczu numer 5 jako tym kluczowym dla całej serii. I bardzo dobrze, to zwiastowałoby kolejne wielkie NBA Finals, choć te z czerwca 2013 roku ciężko będzie prędko przeskoczyć.

poniedziałek, 28 października 2013

Zmiany na ekranie.


We wtorek rozpoczyna się nowy sezon NBA, tak więc od razu skoczy do góry ilość koszykarskich spotkań dostępnych w polskiej telewizji. Mimo, że często słupki oglądalności są dla koszykówki karygodnie niskie, relacji z najważniejszych rozgrywek w ciągu sezonu 2013/2014 na pewno nie zabraknie. Dodatkowo na rynek praw transmisyjnych doszły nowe, niekojarzone do tej pory z basketem telewizyjne kanały.

Czas zacząć od produktu sztandarowego, czyli NBA. Najlepsza liga świata od wielu już lat transmitowana jest przez Canal + Sport i po podpisaniu kontraktu dwa lata temu wiadomo, że ten stan utrzyma się na pewno do 2015 roku. W międzyczasie doszło jednak do powstania platformy nc+, przez co zmieni się nieco plan transmisji w nowym sezonie NBA. Oprócz relacji w Canal + Sport pojawią się także spotkania na antenie stacji nSport. Stacja kojarzona głównie z Ligą Mistrzów po powstaniu nc+ znacząco zmieniła profil, choć już latem 2012 roku w czasie igrzysk olimpijskich można było tam zobaczyć dobrą koszykówkę. Na nSport na pewno będzie nadawany w każdy czwartek o godzinie 18:30 premierowy odcinek magazynu "NBA Action" oraz głównie retransmisje spotkań wcześniej prezentowanych na Canal + Sport. Jednak nie tylko, bo już wiadomo, że pierwszą relacją meczu NBA na żywo na antenie nSport będzie świetnie zapowiadające się starcie New York Knicks - San Antonio Spurs, które będzie można obejrzeć już 10 listopada. Tym samym NBA wraca, trochę niespodziewanie, do stacji związanej z TVN, która kupowała prawa do pokazywania amerykańskiej ligi już w 1997 roku. Tylu zmian co wśród kanałów transmitujących nie ma na komentatorskich stołkach - ponownie mecze będą relacjonowane przez stały skład znany z poprzednich sezonów na czele oczywiście z Wojciechem Michałowiczem. Ostatnie komunikaty ze strony nc+ mówią, że tylko w sezonie zasadniczym przewidziane są 104 transmisje. Liczba, biorąc pod uwagę rozmach i ilość spotkań rozgrywanych za oceanem każdego dnia może w skali sezonu nie jakaś nadzwyczaj duża, ale też sporo większa niż jeszcze kilka lat temu.


Fani męskiej koszykówki, szczególnie tej w najlepszym wydaniu europejskim długo żyli w niepewności czy w ogóle będą przeprowadzone transmisje z Euroligi. Ostatecznie tuż przed startem rozgrywek Euroliga trafiła w ręce grupy FOX. Mecze miałaby pokazywać stacja FOX Sports, ale takiego kanału w Polsce... nie ma. Wyszedł z tego początkowy niezły rozgardiasz, który (tak to wyglądało) początkowo zaskoczył samych pracowników stacji FOX wyglądających na mocno zdezorientowanych co teraz zrobić z euroligowym produktem. Doszło do kuriozalnej sytuacji, mianowicie historyczny debiut Stelmetu Zielona Góra z Bayernem Monachium mimo już posiadanych praw telewizyjnych został udostępniony wyłącznie poprzez stronę internetową. Dodatkowo sporo osób narzekało na jakość streamu, który po prostu powinien być lepszy jak na tak poważną stację. Dopiero spotkanie z drugiej kolejki było transmitowane na żywo w telewizji, dokładnie na kanale FOX. Była to z dużym prawdopodobieństwem pierwsza w historii tego kanału relacja sportowa. FOX słynący z całodziennego nadawania przeróżnych amerykańskich seriali na dwie godziny w tygodniu będzie prawdopodobnie zamieniał się w kanał sportowy. Niestety na więcej spotkań niż jedno w każdej kolejce nie można liczyć póki nie powstanie kanał FOX Sports. Przewiduje się, że nastąpi to w styczniu 2014, ale na dziś jest jeszcze wiele niewiadomych, czy to nastąpi już tak szybko, biorąc choćby pod uwagę takie czynniki jak zbudowanie ramówki sportowej oraz profesjonalnej kadry pracowniczej w tak krótkim czasie. Na dziś jest więcej pytań niż odpowiedzi w sprawie Euroligi i tym bardziej powstania polskiego oddziału FOX Sports. Dobrze jednak, że Euroliga jest w ogóle w Polsce pokazywana, bo po tym jak o najlepsze europejskie rozgrywki niespecjalnie starała się nc+ mogło dojść do sytuacji, kiedy żadna polska stacja nie spełniłaby wymogów Euroligi (nie wyłożyła oczekiwanych pieniędzy na stół) i o relacjach w telewizji można byłoby wtedy zapomnieć. Póki co sprawa jest jasna i tak będzie przez najbliższe cztery lata, bo na tyle został podpisany kontrakt między FOX International Channels a Turkish Airlines Euroleague.

Zmiany nastąpiły także na krajowym rynku, jednak tu wchodziły w grę nieporównywalnie mniejsze pieniądze niż w Eurolidze. Prawa do pokazywania koszykówki z udziałem polskich zespołów, także kadry, co jakiś czas znikają z rąk TVP do Polsatu lub odwrotnie. Polsat pokazywał polską ligę już w latach 2006-2008, a nawet już wcześniej na antenach należących do słonecznej telewizji można było oglądać koszykarskie zmagania, szczególnie Śląska Wrocław. W ostatnich latach abonament na krajowy basket posiadała telewizja publiczna, ale nie potrafiła z tego do końca skorzystać, a nie pozwalały też ku temu malejące środki przeznaczane na TVP Sport, który to kanał ostatnio wyraźnie podupadł jeśli weźmie się pod uwagę posiadaną coraz mniejszą ilość praw telewizyjnych. Latem tego roku sfinalizowano umowę między PLK a Polsatem na mocy której przez pięć najbliższych sezonów stacja Zygmunta Solorza-Żaka otrzymała na wyłączność prawa do pokazywania PLK. Ustalono, że główną anteną dla koszykówki będzie Polsat Sport News. Stacja, w której do tej pory częściej można było spotkać denerwujące paski informacyjne niż transmisje na żywo, jest jedynym kanałem ogólnodostępnym o tematyce sportowej, który można odbierać za darmo za pośrednictwem naziemnej telewizji cyfrowej. Ten kto liczył na zwiększoną dawkę spotkań dostępnych w telewizji w porównaniu z TVP Sport może czuć się jednak rozczarowany. Polsat planuje transmisję z jednego spotkania tygodniowo, a koszykarskim pasmem na stałe ma być niedzielny wieczór, co akurat wydaje się dobrym rozwiązaniem. Dodatkowo w telewizji internetowej ipla.tv związanej z grupą Polsat można wykupić transmisje z meczów nadawanych w internecie po zapłaceniu kwoty 4,90 zł, jednak trzeba to raczej traktować jako uzupełnienie telewizyjnej oferty, która przeznaczona jest w pierwszej kolejności dla koszykarskich koneserów i właściwie tylko dla nich.

NBA, Euroliga i PLK to nie wszystko na co może liczyć koszykarski kibic w obecnym sezonie. Zaskoczeniem może być fakt, że po raz pierwszy EuroCup jest nadawany w Polsce szerzej niż Euroliga, tym bardziej w sezonie, w którym żaden polski zespół w EuroCupie nie występuje.  Mimo to jednak poprzez liczną grupę Polaków w składach innych zespołów warto spoglądać co tam się dzieje. Drugie co do rangi europejskie rozgrywki nadaje Eurosport 2 na kilkanaście krajów europejskich, w tym Polskę. Francuska stacja z każdej kolejki z reguły transmituje dwa spotkania - po jednym we wtorek oraz środę. Dodatkowo w ofercie znajduje się półgodzinny magazyn "Euroleague Show" poświęcony wydarzeniom w Eurolidze. Koszykarską ofertę w polskojęzycznych kanałach uzupełnia Sportklub ze swoim produktem w postaci ligi hiszpańskiej, który już trzeci sezon gości na antenie polskiego oddziału tego węgierskiego koncernu. Liga ACB uznawana za najlepsza ligę Europy na antenie Sportklubu występuje najczęściej w postaci dwóch transmisji w każdy weekend - najczęściej nie brakuje okazji do oglądania dwóch wielkich europejskich potęg, czyli Realu Madryt i Barcelony, ale nie tylko. Dla polskiego kibica to doskonała okazja, by na bieżąco podpatrywać choćby Macieja Lampego, Thomasa Kelatiego, czy też postępy poza Polską Waltera Hodge'a.

Kibic koszykówki nie ma tak komfortowej sytuacji jak kibic futbolu, ale tez nie powinien narzekać, tym bardziej jeśli weźmie się pod uwagę popularność koszykówki w Polsce. Co prawda w porównaniu do poprzedniego roku widać regres, bo zmniejszona jest liczba transmisji z Euroligi oraz znikł kanał ESPN America bardzo obszernie nadający NCAA, ale cały czas prawa do najważniejszych rozgrywek znajdują swoich właścicieli. Gdzie jednak te czasy, gdy kiedyś trener Ulkeru Stambuł, Murat Didin kupował dekoder Polsatu tylko po to, by oglądać Euroligę, bo według jego informacji żadna stacja w Europie nie nadawała tak obszernie Euroligi (właściwie to Suproligi) jak właśnie Polsat. A dziś? Trudno wyobrazić sobie, żeby przykładowo trener Unicaja Malaga, Joan Plaza wpatrywał się w okienko na stronie internetowej telewizji FOX, by oglądać swojego grupowego rywala. Przez te wszystkie lata od czasów zakupu dekodera przez Didina nie zmieniło się tylko jedno - nadal abonament na komentowanie najlepszej koszykówki w Europie i na świecie ma nieprzerwanie Wojciech Michałowicz.

                                 

niedziela, 27 października 2013

Odczarować Waszyngton.


2001-2003, 2009, 2013. To nie mistrzowskie sezony Washington Wizards. To trzy daty, kiedy w Polsce o organizacji ze stolicy Stanów Zjednoczonych w ogóle sobie przypomniano. Za każdym razem jednak nie ze względu na sportowe wyniki.

Washington Wizards. Jak na Polskę to klub tajemniczy, którym poza największymi pasjonatami NBA w sezonie zasadniczym nie zainteresuje się pies z kulawą nogą. To się zmieni już od najbliższych dni, kiedy wystartuje nowy sezon, a jednym z "Czarodziejów" będzie Marcin Gortat. Nazwa Wizards będzie odmieniona przez wszystkie przypadki, choć zainteresowania pokroju Borussii Dortmund oczywiście nie można się spodziewać. Zespół z Waszyngtonu będący na peryferiach zainteresowania nie może nawet równać się z Sacramento Kings. Mimo, że "Królowie" od lat dołują, to cały czas pamięta się ich wielki zespół na początku XXI wieku. A co zapamiętano na temat Wizards? 40-letniego Michaela Jordana i pistolety w szatni. O wynikach w ostatnich latach nie ma co wspominać, bo ostatni raz w play-offach grali pięć lat temu. Później powtarzał się tylko ten sam scenariusz, w którym obecny klub Gortata nie potrafił wygrać nawet trzydziestu spotkań w sezonie.

Potęgą sportową Wizards, a wcześniej Bullets byli głównie w odległych już latach 70-tych, kiedy zdobyli swój jedyny mistrzowski tytuł. W ciągu ostatnich trzydziestu lat tylko jeden raz przeszli pierwszą rundę. Jak na polskie realia to klub wybitnie niemedialny aż do piątkowego wieczoru. To nie Phoenix Suns, gdzie nawet bez gry Gortata był to jeden z najpopularniejszych klubów w Polsce, a wielu sympatyków miało w pamięci jeszcze słynne Finały NBA z 1993 roku. Wspominki w kontekście Wizards mogą dotyczyć co najwyżej Juwana Howarda, Chrisa Webbera, ale i tak pierwsze miejsca w pamięci kibiców sportowych i nie tylko będą mieli Michael Jordan, Gilbert Arenas i Javaris Crittenton. Jordan sprawił, że mecze transmitowane z udziałem Wizards osiągały słupki oglądalności nieporównywalnie większe do czasów sprzed 2001 roku, ale to był tylko chwilowy zryw. Dodatkowo w żaden sposób nie przełożył się na wyniki sportowe, wszak w ciągu dwóch sezonów nie udało się awansować do play-offów, wygrywając łącznie w tym czasie tylko 74 spotkania. Z kolei Arenas i Crittenton wymachujący w szatni pistoletami rozsławili nazwę Wizards nie tylko wśród portali sportowych, ale głównie w kontekście kronik kryminalnych. A o wynikach sportowych nie mówiono wcale, chyba, że dopiero w momencie, gdy drużyna stawała się pośmiewiskiem całej ligi. Tak było w pierwszej fazie ostatniego sezonu, kiedy bez Johna Walla drużyna osiągnęła katastrofalny wynik 4-28.

Teraz sporo się mówi, zwłaszcza po udanej drugiej połówce sezonu, że klub ze stolicy USA może nawet awansować do fazy posezonowej. Głównym argumentem jest posiadanie obwodu John Wall - Bradley Beal. Na dobrą sprawę na tym można zakończyć opisywanie atutów wyróżniających zespół Randy Wittmana na tle konkurencji. Jest jeszcze kilku wartościowych zawodników, choćby Brazylijczyk Nene, ale to wciąż za mało, by odegrać poważniejszą rolę w lidze. Jak na standardy przyjęte w NBA jest to po prostu jeden z wielu zespołów w lidze, dodatkowo w słabszej połówce, nic więcej. Nie wiadomo jak na tej wymianie wyjdą oba zespoły, ale już teraz wygląda na to, że największym zwycięzcą powinien zostać Gortat. W końcu zyskał stabilność w ostatnim roku kontraktu, Wizards mają świetny wyjściowy obwód, dzięki czemu może być więcej miejsca do gry dla reprezentanta Polski, dodatkowo może być spokojny o miejsce w zespole, gdzie po prostu brakuje wartościowej konkurencji. Na harce w postaci serii zwycięstw szans nie ma, ale tym bardziej nie byłoby ich w przebudowywanych Phoenix Suns.

Przez ostatnie 24 godziny w polskich mediach informowano o Washington Wizards częściej niż w ciągu całego poprzedniego sezonu. Teraz trzeba czekać jeszcze na jakiś polski fan club lub "Fan Page" i początek waszyngtońskiej ekspansji na polski rynek. Wypadałoby jednak w końcu kiedyś zaczarować kibiców NBA także postawą na parkiecie, ale to chyba jeszcze nie w tym sezonie. Spoglądając na zespół Wizards nawet po ostatnim liftingu nadal szału tam nie ma.

wtorek, 22 października 2013

O "Srebrnych Chłopcach Zagórskiego".


Coraz większa ilość książek o tematyce sportowej pojawiająca się w księgarniach niejednokrotnie przypomina niewiele warte wydawnicze buble. Jakże inaczej jest ze "Srebrnymi Chłopcami Zagórskiego", która, mimo, że jest książką o koszykówce, to także powinna ona zaciekawić każdego pasjonata historii PRL i sportu w ogóle.

Pozycji na półkach, które poruszają historię sportu jest wiele. Podobnie jak pozycji przypominających liczne sukcesy w czasach PRL, kiedy byliśmy bez wielkiego nadużycia, sportową potęgą. Każdy zna sukcesy siatkarzy, piłkarzy, bokserów, lekkoatletów, szermierzy, którzy razem w czasie jednych igrzysk olimpijskich przywozili tyle medali, ile teraz reprezentanci Polski zdobywają w ciągu trzech olimpiad. Zupełnie inne czasy, które, jak się wydawało, są już świetnie i i z każdej strony opisane. Jak widać po pracy Marka Ceglińskiego i Łukasza Ceglińskiego, przez wiele lat istniała nisza, której nikt przez pięć dekad nie dotykał.

Książka Ceglińskich, w której widnieje podtytuł "Medalowa dekada polskich koszykarzy", w bardzo ogólnym skrócie skupia się na wicemistrzostwie Europy zdobytym przez polskich koszykarzy we Wrocławiu równo pięćdziesiąt lat temu. Byłoby to jednak bardzo krzywdzące, gdyby całą książkę sprowadzać tylko do turnieju z 1963 roku. Osobiście można pokusić się o stwierdzenie, że wrocławskie mistrzostwa były tylko pretekstem, by szerzej spojrzeć na polską koszykówkę z tamtego okresu. Bo jak wskazuje podtytuł, dobre czasy polskiego basketu to nie jednorazowy wybryk na własnej ziemi, tylko pewien ciąg zdarzeń, w których nie było cienia przypadku. W latach 1960-1969 reprezentacja Polski trzykrotnie grała na igrzyskach olimpijskich, wywalczyła trzy medale mistrzostw Europy, zagrała (jedyny raz w historii) w mistrzostwach świata, gdzie Bohdan Likszo i Mirosław Łopatka zajęli pierwsze miejsca wśród najlepszych strzelców całego turnieju. Do czasów obecnych to jest absolutna przepaść: ostatni raz graliśmy na igrzyskach w 1980 roku w Moskwie (zresztą mocno okrojonych z powodu bojkotu wielu państw), na kolejnych EuroBasketach gramy, ale zaliczamy notorycznie więcej porażek niż zwycięstw, a jedynym wyjściem, żeby zagrać na mistrzostwach świata jest dla nas "dzika karta" od FIBA, która i tak na pewno nie traktuje naszych starań o udział w MŚ poważnie.

Punktem wyjścia dla autorów jest turniej w 1963 roku i wokół niego są opisywane wydarzenia, kolejne mecze Polaków na turnieju. Jednak tylko, gdy w terminarzu był dzień przerwy, nagle można przenieść się do pionierskich czasów i poznać historię YMCA na polskiej ziemi, poznać postać legendarnego Walentego Kłyszejki, pierwszego w historii trenera reprezentacji koszykarzy, zapoznać się z zespołem, który zajął czwarte miejsce na igrzyskach olimpijskich w 1936 roku rozgrywanych w Berlinie. W innym miejscu widnieje postać Mariana Kozłowskiego, gdzie dowiadujemy się także o drugiej stronie prezesa PZKosz., zresztą dużo bardziej mrocznej i kompromitującej go w oczach wielu negatywnie nastawionych do komunistycznej władzy. Zresztą polityki nie mogło zabraknąć, wszak wpływała ona w ogromnym stopniu w tamtym czasie na sport. To opowieść znana młodszym w dużo bardziej karykaturalnej formie z "Misia", gdzie co najwyżej wyrywano kartki z paszportu. Życie codzienne było dużo bardziej represyjne, o czym przekonywali się sportowcy. Z jednej strony zatrudnieni na "lewych" etatach, zwiedzający świat w czasie zgrupowań, stołujący się w hotelu Europejskim wyrastali na ludzi wyjątkowych. Z drugiej pozbawiono ich ogromnej szansy i poważnych kontraktów w poważnych zachodnich klubach. Nie wspominając już o NBA, ale Janusz Wichowski i spora część kolegów spokojnie miałaby miejsce w najlepszych klubach Europy. Zbrodniczy system jakim był komunizm dopuszczał możliwość wyjazdów, kiedy zawodnicy byli po trzydziestce na karku i gra w koszykówkę stanowiła często jedynie dodatek do normalnej pracy.

Co ważne, książka na swój sposób jest dość nieprzewidywalna. Uniknięcie tego jest trudne dla wielu książek z zakresu historii sportu. Często wszystko jest opisywane do bólu chronologicznie i czytelnik będący w temacie doskonale domyśla się jaki wątek będzie poruszony na następnej stronie. Tu tego nie ma, bo może opisywane życiorysy i codzienne sytuacje sprawiają na pozór wrażenie nieco chaotyczne, to wydaje się, że był to świadomy zabieg autorów. Dzięki temu książka wciąga i ze względu na co rusz pojawiające się nowe wątki, jest niczym, zachowując wszelkie proporcje, serial "Miasteczko Twin Peaks" Davida Lyncha. Bo to nie opowieść tylko o koszykówce, która oczywiście jest najważniejsza, ale także o codziennym życiu, wszak koszykówka to tylko kilka godzin wyjętych z każdego dnia. Także o sprawach, o których w końcu ktoś powiedział otwarcie. Polscy koszykarze z lat 60-tych są w społeczeństwie po prostu kompletnie zapomniani. Każdy wymieni Kazimierza Górskiego, Huberta Wagnera, chociaż kilku piłkarzy, siatkarzy, natomiast koszykarze wylądowali na totalnych peryferiach zainteresowania, mimo, że to Witold Zagórski był przed Górskim. Może więc zamiast nazwiska Zagórski lepiej pasowałby Przedgórski? A to Zagórski trenował kadrę od 1961 do 1975 roku i jest do dziś najdłużej pracującym trenerem kadry we wszystkich dyscyplinach drużynowych. Jaki to jest długi okres, wystarczy sprawdzić na współczesne czasy - przez ostatnich czternaście lat kadrę Polski prowadziło aż... dziewięciu selekcjonerów. Książka porusza wątek tej pewnej niesprawiedliwości dziejowej jaka dotknęła koszykarzy i stara się odpowiedzieć, dlaczego tak właśnie jest, że Łopatka, Wichowski i pozostali są w pamięci daleko w tyle za Janem Domarskim czy Ryszardem Boskiem. Trochę racji pewnie jest w tym, że na imprezie, która jest najważniejsza, czyli igrzyska, Polacy nie zaprezentowali ani razu formy medalowej, co najwyżej zaliczali występy dobre, ale zbyt odległe, by zawalczyć o medale dla kraju, a po latach dla siebie także o olimpijską rentę. Trzeba pamiętać, że zarobki nawet tak znanych postaci wcale nie były oszałamiające i zupełnie nie mogą się równać ze zjawiskiem, które występuje współcześnie. Piłkarze potrafili wywalczyć medal na mundialu i na igrzyskach, podobnie siatkarze, a podopieczni Zagórskiego "tylko" na mistrzostwach Europy. Dodatkowo mało kto to widział w telewizji, więc zabrakło relacji przekazywanych z pokolenia na pokolenie jak w przypadku meczu na Wembley z 1973 roku.

"Srebrni Chłopcy..." to bardzo ważna książka w pierwszej kolejności dla fanów basketu, ponieważ po prostu brakuje pozycji poświęconych krajowej koszykówce. "Polska męska koszykówka 1928-2004" i do tej pory tak naprawdę długo, długo nic. To jednak ważna pozycja w historii polskiego sportu w ogóle. Sztuką nie jest przedstawić po raz kolejny wydarzeń z piłkarskiej dekady lat 70. i 80-tych, gdzie ma się do dyspozycji masę źródeł, temat jest nośny i w zasadzie sam się "sprzeda". Tu autorzy musieli wysilić się dużo bardziej - nieznany temat z okresu jednak nie tak atrakcyjnego jak czasy Edwarda Gierka i pozbawiony praktycznie literatury źródłowej opracować w sposób, który zaciekawi czytelnika jest szalenie trudno. Markowi i Łukaszowi Ceglińskim to udało się w całej rozciągłości.

sobota, 19 października 2013

Zbyt zieloni na Euroligę.


Stelmet Zielona Góra w swoim historycznym debiucie w Eurolidze nie sprostał Bayernowi Monachium, co żadnym wielkim zaskoczeniem nie jest. Wczorajszy rezultat stanowi tylko odzwierciedlenie obecnej kondycji koszykówki klubowej w Polsce. Ponad miesiąc od EuroBasketu po raz kolejny na arenie międzynarodowej polski zespół dostał tęgie lanie, bo inaczej porażki ponad dwudziestoma punktami na własnym parkiecie nazwać nie można.

Zaczynając trzeba sobie powiedzieć jasno: po awansie do Top 8 Prokomu czwarty już sezon z rzędu polska koszykówka klubowa po prostu nie pasuje do Euroligi. Ostatnie trzy sezony Asseco Prokomu to łącznie ledwie pięć zwycięstw. Teraz jeśli Stelmet wygra dwa spotkania to będzie świetny wynik. Na więcej żadnego polskiego zespołu nie stać, nawet jeśli w Eurolidze występowałaby drużyna typu All-Star PLK. Jasne, że budowa zielonogórskiego zespołu mogła wzbudzać kontrowersje i już teraz z perspektywy czasu wiadomo, że była kompletnie nieprzemyślana. Jeśli zatrudnia się obcokrajowców i potem zwalnia się ich przed rozgrywkami to zawsze jest coś nie tak. Przypomina to pracę Waltera Jeklina z poprzedniego sezonu w Gdyni, gdzie miał on ogromny wpływ na przeprowadzane transfery. Później gdyński zespół przypominał bardziej biuro podróży niż profesjonalny klub na poziomie Euroligi. W Zielonej Górze roszady zaczęły się jeszcze wcześniej niż w Gdyni (ponownie... Walter Jeklin) i można jasno powiedzieć, że tutaj klub w tworzeniu drużyny póki co poległ na całej linii. Oczywiście tylko w kontekście Euroligi, bo na polską ligę skład w zupełności powinien wystarczyć, by w tym finale PLK o obronę krajowego tytułu zagrać.

Porównywanie wymagań PLK z Euroligą to jak zestawienie obok siebie dawnego Dallas Zastal z Dallas Mavericks. Do Polski nie przybędzie na cały sezon 99% naprawdę klasowych i uznanych na kontynencie zawodników, bo tu mógłby liczyć na poważne spotkania na europejskim poziomie wyłącznie jesienią w Eurolidze. Zresztą po co ściągać kogoś typu Milan Gurovic, skoro obecnie nawet wydając dużo mniej pieniędzy na pensje efekt może być taki sam, czyli oczekiwane mistrzostwo Polski. Taki jest cel Stelmetu i to z niego będą rozliczani zawodnicy, trener. To bywał spory problem dla Prokomu, teraz z tym samym zmaga się Stelmet. Brak naprawdę klasowych rywali na krajowym podwórku sprawia, że nikt o zdrowych zmysłach (są wyjątki od reguły - Bertus Servaas z Vive Kielce) nie będzie wydawać na mistrzostwo Polski 30 milionów złotych, skoro starczy na ten cel 1/3 tej kwoty.

Euroliga jest tym czym byłaby piłkarska Liga Mistrzów dla Legii Warszawa lub innego polskiego zespołu. Z tą różnicą, że koszykówka o takich pieniądzach jakie można wyciągnąć od Ligi Mistrzów może tylko pomarzyć. Miejsce polskich drużyn powinno być przede wszystkim w rozgrywkach EuroCup i nie jest to żaden powód do ujmy, tylko aktualna realna ocena. Tam też obecnie po reorganizacji można rozegrać co najmniej dziesięć spotkań z naprawdę ciekawymi przeciwnikami, wśród których Stelmet wcale nie byłby żadnym potentatem. Tylko, że za wyniki w Europie nie powinien odpowiadać tylko i wyłącznie zielonogórski klub. Trzeba zapytać, gdzie są pozostali? Wystarczy spojrzeć w kierunku Niemiec: dwa zespoły w Eurolidze i aż pięć w EuroCupie. Od razu łatwiej zrozumieć jaką konkurencję w kraju ma Bayern Monachium i jak będzie ciężko mu wywalczyć w tym sezonie mistrzostwo kraju.

Przygoda Stelmetu z Euroligą skończy się z bardzo dużym prawdopodobieństwem w tym roku i ciekawe co stanie się dalej z drużyną. Wydaje się, że inny zespół będzie kończyć rozgrywki PLK niż ten, który je zaczynał, bo tylu zawodników w rotacji na wymagania polskiej ligi zupełnie nie potrzeba. Ponadto też kontrakty z Przemysławem Zamojskim czy Adamem Hrycaniukiem podpisywano do końca roku, czyli de facto do końca zmagań w Eurolidze. Bez względu na kolejne "wyczyny" w najlepszej lidze Europy wyznacznikiem udanego sezonu dla zielonogórzan będzie i tak przede wszystkim maj i czerwiec 2014 roku. Jeśli uda się zdobyć mistrzostwo Polski, Walter Jeklin (jeśli jeszcze będzie w Zielonej Górze) będzie mógł zwrócić się do Rafała Czarkowskiego słowami, które Lech Kaczyński przed ośmioma laty kierował do brata: "Panie prezesie, melduję wykonanie zadania!".

środa, 16 października 2013

Z dala od Europy.


Właśnie nadszedł czas rozpoczęcia sezonu w europejskich pucharach. EuroCup oraz szczególnie koszykarska "Liga Mistrzów", czyli Euroliga, to najlepsze co basket na Starym Kontynencie ma w tym momencie do zaoferowania. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że jednak mało to kogoś w Polsce jeszcze interesuje.

W każdej dyscyplinie moment, kiedy startują europejskie puchary, wiąże się z nowymi szansami, wzmożonym zainteresowaniem, przyjazdem do kraju wielkich ekip. W piłce ręcznej pewnie jeden mecz Vive Kielce w Lidze Mistrzów robi więcej dla popularności dyscypliny niż połowa ligowej rundy w polskiej lidze. Z koszykówką jest trochę inaczej. W Polsce minęły już czasy, kiedy na europejskie puchary czekano jak na prawdziwe święto. Nie dlatego nawet, że kluby PLK odstają o kilka długości od solidnych europejskich ekip, ale przede wszystkim, że nie ma już praktycznie komu kibicować. W najbliższym sezonie w Europie pokaże się tylko jeden(!) klub - Stelmet Zielona Góra. Reszta solidarnie rezygnowała z międzynarodowych występów tłumacząc to finansami. Na koniec wyszła patologiczna sytuacja, w której liga stawiająca sobie przejrzystość finansową klubów oficjalnie za jeden z głównych celów nie potrafi wyeksportować żadnego zespołu do rozgrywek EuroCup.

Batalie o prawa telewizyjne, pamiętne mecze w Europie - to wszystko już zamierzchła przeszłość dla polskich kibiców. Dziś nie ma co marzyć o tak "romantycznych" zwycięstwach jak niegdyś Pekaesu Pruszków nad Benettonem Treviso, czy później Śląska Wrocław z Maccabi Tel Awiw. Inna była popularność, która sprawiała, że nawet w rozgrywkach drugiej kategorii, czyli Pucharze Saporty (dzisiejszy odpowiednik EuroCupu), mecze nie przechodziły bez echa. Trochę te rozgrywki międzynarodowe w Polsce rozruszał całkiem jeszcze niedawno Asseco Prokom Gdynia, gdy awansował do Top 8 Euroligi i tym samym osiągając historyczny sukces. Później już wszystko, poza chwilami dobrą grą Stelmetu w ostatnim sezonie, bywało tylko nic nie znaczącymi epizodami. Cały czas słabość sportowa nie powinna być jednak argumentem do tego, by choć raz do roku na moment nie wyjść z drewnianych domków i pokazać się także poza krajem.


Stelmet Zielona Góra w ostatnim sezonie robił jak na ubogie polskie warunki wręcz furorę w Europie. Zespół potrafił nie tylko nie zrobić wstydu, ale także wypromować się na tyle, że Walter Hodge mógł przebierać po sezonie w ofertach czołowych klubów jak w ulęgałkach, wcześniej doprowadzając zielonogórski zespół do drugiej rundy. Reszta "topowych" gwiazd klubów PLK w tym czasie szlifowała formę, by w kolejny ligowy weekend zostać bohaterami, ale tylko i wyłącznie własnego podwórka. Ile ono jest warte, pokazał dobitnie ostatni EuroBasket. Bez porządnej rywalizacji choćby od wielkiego dzwonu w okolicach października i listopada z klasowymi rywalami poszczególne kluby, a zarazem cała PLK, skazują się na izolację. Później jedyne co zostaje to zachwyty nad 34-latkiem ściągniętym z drugiej ligi litewskiej, który na stare lata robi za profesora koszykarskiego rzemiosła wykręcającego double-double. Większym złem dla rozgrywek, kadry, całej dyscypliny jest właśnie zamykanie się we własnej puszcze niż nawet tak krytykowane z każdej strony limity.

18 października historyczny mecz w Zielonej Górze - pierwszy występ w Eurolidze przeciwko Bayernowi Monachium. Zaczynając od komicznej i kompletnie nieprzemyślanej koncepcji budowy zespołu, a na niewyjaśnionej jeszcze sytuacji z transmitowaniem meczów mistrza Polski kończąc, trudno podchodzić optymistycznie do nowego sezonu. Niepokoje nasiliły się po dotychczasowej formie zielonogórzan na początku sezonu. Tylko jeśli nie Stelmet i Euroliga to jaka jest alternatywa? PGE Turów i "towarzyska" liga VTB? Nikt poza krajami dawnego bloku komunistycznego nie bierze tych rozgrywek jeszcze poważnie i to nawet mimo ogromnych pieniędzy pompowanych w to przedsięwzięcie. 
Mistrz Polski startuje w atmosferze, która jeszcze do końca nie ostygła po ostatnich występach reprezentacji. Pamiętając jeszcze świeżą klęskę na Słowenii wielu spodziewa się kolejnego występu bez historii zespołu z polskimi zawodnikami. Na szczęście w Zielonej Górze mimo wszystko nikt nie myślał, żeby poddać rękawicę już przed startem sezonu. Jak mawia przecież Dirk Bauermann, szukajmy też pozytywów! 

Europejskie puchary w sezonie 2013/2014 z dużą dozą prawdopodobieństwa przemkną bez echa w polskich mediach. Największy klubowy projekt w Europie po piłkarskiej Lidze Mistrzów - Euroliga, nie wiadomo nawet czy będzie pokazywana w polskiej telewizji. I to jeszcze w czasie, gdy mamy tam swojego przedstawiciela. Naprawdę trudne czasy dopiero nadejdą, gdy stracimy gwarantowane miejsce w Eurolidze. To, spoglądając na występy polskich klubów w Europie lub raczej ich brak, jest w najbliższym czasie  coraz bardziej prawdopodobne.

niedziela, 6 października 2013

Moda na młodych.


Malejące budżety klubów występujących w PLK sprawiają, że coraz częściej szansę pokazania się na parkiecie otrzymują coraz młodsi gracze. Podobnie będzie w nowym sezonie, w którym zadebiutuje kolejnych kilku, którym można przykleić łatkę "młody zdolny". Nadal jednak nie można spodziewać się odpalenia prawdziwej petardy, a popisy młodych przypominają bardziej pojedyncze i w dodatku ciche strzały.

Dwa lata temu, gdy na najwyższym ligowym szczeblu debiutowali wicemistrzowie świata z Hamburga, kwestią czasu miało być przejmowanie przez nich poważnych ról w kolejnych zespołach. Po dwóch latach o żadnym z "hamburgczyków" nie można napisać, że polska liga zrobiła się dla nich za ciasna. Skoro nie dokonali tego nawet Mateusz Ponitka, Przemysław Karnowski, Michał Michalak, to trudno, by obecnie wkraczający w poważną koszykówkę 18-19 latkowie byli w stanie grać na wyższym poziomie. Stawianie na młodych jest pozytywnym zjawiskiem, ale każdy doskonale zdaje sobie sprawę, że jest to wariant wyłącznie oszczędnościowy. Czy Asseco Prokom nagle chce stawiać na rozwój polskiej koszykówki i w imię tego będzie dbać o jakościowy skok Filipa Matczaka? Nie, klub zmusiła do tego wyłącznie fatalna sytuacja finansowa. Kiedyś, jeszcze w Sopocie funkcjonowała koncepcja, by zawodnicy urodzeni i wychowani w klubie pokroju Bartosza Potulskiego zdobyli w 2005 roku mistrzostwo Polski. Gdy pojawiły się spore pieniądze, przestano mówić o długofalowym rozwiązaniu, a mistrzostwo pojawiło się jeszcze wcześniej niż planowano.

Nie ma sensu przypinać łatki "talentu" każdemu, kto ma 16-19 lat i będzie występować w PLK. Talenty od wielkiego dzwonu to u nas ostatni raz widziane były widziane kilkanaście lat temu, kiedy w nastoletnim wieku potrafiły w lidze być kimś jak Dominik Tomczyk. Takim "kimś" ostatni raz był Adrian Małecki i jeszcze później błysnął Szymon Szewczyk w wieku 17 lat. Potem było już tylko więcej słów niż czynów. Zresztą po roczniku Szewczyka, czyli 1982, nie mieliśmy już żadnego zawodnika ukształtowanego w PLK, który poradziłby sobie później w Europie. Nie pomogło szkolenie klubowe, ani centralne w stylu SMS-ów. Powstaje potem sytuacja niezwykła - z jednej strony wartościowych młodych graczy jest jak na lekarstwo, z drugiej coraz większa grupa dostaje szansę gry w PLK. Wszystko oczywiście rozbija się o klubową kasę. Im ona mniejsza, tym łatwiej załatać budżetową dziurę 18-latkiem, nawet z młodzieżowej kadry, w imię "dobra całej polskiej koszykówki".

Za niecały tydzień rusza nowy sezon Polskiej Ligi Koszykówki. Debiutantów nie zabraknie, ale ten kto spodziewa się wielkich harców po Polakach, pewnie znów się srogo rozczaruje. Na polskich parkietach brakuje prawdziwej młodej petardy, która nieco odmieni skostniały ligowy system, kogoś w stylu Siergieja Karasiewa w rosyjskiej lidze. Nie mamy ligi tak silnej jak jeszcze dekadę temu, więc młodym teoretycznie wybić się powinno być łatwiej. Rocznik '93 pokazał, że póki co wiele w tej kwestii się nie zmieniło. Dobrze byłoby, żeby młodzi byli w stanie pokazać się z dobrej strony nie tylko w typowo "młodzieżowych" klubach typu Polonia 2011 Warszawa jak kilka lat temu Dardan Berisha, ale też poziom wyżej. I tu późniejsze dokonania pokazują, że około 20-latkowie takiego talentu nie mają, by odgrywać w lidze czołowe role. 

Przedsezonowe forowanie mediów niestety nie przekłada się na parkiet, więc szybko mówi się o rozczarowaniu w wielu przypadkach, żeby tylko przywołać Piotra Niedźwiedzkiego. Widocznie przewartościowano tych wszystkich młodych, którzy debiutowali w ostatnich latach w lidze, wierząc, że odwrócą tendencję i zmienią odpowiedź na palące pytanie "czy Polska produkuje dobrych koszykarzy"?. Obecnie najczęściej występuje tendencja, kiedy do pewnego wieku każdego określa się "perspektywicznym", po czym szybko kolejni zawodnicy wtapiają się w najlepszym wypadku w ligową szarzyznę. Gorzej jeśli lądują na dobre w pierwszej lidze lub kompletnie wypadają z koszykarskiego obiegu, a takie przypadki można mnożyć.

Czas pokaże, co pokażą "młodzi zdolni" w nadchodzącym sezonie. Dla tych 20-latków, którzy jeszcze zostali w PLK wybija właśnie ostatni dzwonek, żeby wskoczyć na naprawdę poważny seniorski poziom. Młodsi mają czas, ale tylko pozornie. Niedawno młodzi byli gracze z roczników 90-92. Dziś, gdy skończył się dla nich okres ochronny, znaczą w lidze niewiele więcej niż dwa lata temu, nawet mimo sprzyjającym limitom. Momentami trudno oczekiwać, by sytuacja drastycznie zmieniła się przy ich następcach.