niedziela, 21 kwietnia 2013

Podział jak zza żelaznej kurtyny.


Rozpoczął się okres NBA Playoffs 2013. Sezon regularny pokazał po raz kolejny jak dwie konferencje jednej ligi nie są sobie równe. Trudno nie zauważyć, że większe zainteresowanie będzie towarzyszyć rywalizacji na zachodzie. Chyba, że Milwaukee zacznie od dwóch zwycięstw w Miami. Jest to tak samo prawdopodobne jak większa atrakcyjność meczów rozgrywanych na wschodnim wybrzeżu w całych play-offach. Obecnie wschód z mocarstwem w postaci Miami i mocny jako całość zachód, luźno porównując, wyglądają jak niegdyś świat zza żelaznej kurtyny.

Sytuacja Miami Heat zaczyna powoli przypominać sytuację w jakiej Chicago Bulls znajdowało się w latach 90-tych. Pewne pierwsze miejsce w Eastern Conference stawiają Heat w roli zdecydowanych reprezentantów wschodu w NBA Finals po raz trzeci z rzędu. Po raz ostatni w tej konferencji zdarzyło się to właśnie w czasach trylogii Bulls w latach 1996-1998. Tak jak Bulls mieli zawsze za plecami wąski peleton, nie inaczej jest w przypadku zespołu z Florydy. Na papierze jedynie New York Knicks powinni poważnie realnie zagrozić Heat, bo trudno liczyć, by czterokrotnie najlepszą drużynę konferencji pokonały ekipy z Indiany, Brooklynu, Chicago, Atlanty czy Bostonu. Są to solidne do bólu zespoły, ale finał konferencji wydaje się absolutnym szczytem każdego z nich. Tak jak potrzeba było odejścia Michaela Jordana i spółki, żeby do finału dostali się Knicks, a potem Pacers, tak i teraz bez nagłych zmian w Miami trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek inny niż obecni mistrzowie reprezentowali w finałach Eastern Conference. Więcej dylematów jest w Western Conference. Tu nawet na przełomie wieków i mimo trzech mistrzostw z rzędu Los Angeles Lakers nie można powiedzieć, że nie mieli wówczas konkurencji: pamiętne serie z Blazers, Kings są jednymi z najlepszych w ostatnich kilkunastu latach. Siła konkurencji sprawia, że na dobrą sprawę naprawdę poważne granie we wszystkich parach zaczyna się w przeciwieństwie do wschodu, już od pierwszej rundy. Thunder, Spurs, Nuggets, Clippers, a są jeszcze mający już ugruntowaną markę Grizzlies, rewelacyjni Warriors, nieprzewidywalni Rockets i wyśmiewani w sezonie regularnym Lakers. W porównaniu do poprzedniego sezonu nie zabrakło także świeżej krwi, dość statycznych Mavs i solidnych, ale nie przekraczających pewnego poziomu Jazz zastąpiły rewelacje z Oakland i Houston. Przy całym szacunku dla Dirka Nowitzkiego i Ala Jeffersona, ale play-offy z Jamesem Hardenem i Stephem Curry wydają się lepszym rozwiązaniem. 


Porównując obie konferencje w sezonie regularnym do ubiegłego roku, jeszcze bardziej wzrosła przewaga Zachodu. Tak jak do rozgrywek posezonowych weszli Rockets i Warriors, tak w Eastern Conference miejsce Philadelphii i Orlando zajęli Nets i Bucks. Tylko Nets zrobili krok do przodu, ich miejsce w tabeli jest całkowicie zasłużone, natomiast awans Bucks jest trochę takim z braku laku. Magic i 76ers straciły, po jak się okazało, niekorzystnych dla siebie wymianach i póki co popadły w przeciętniactwo. Milwaukee awansowało ledwie z bilansem 38-44, gdy w drugiej konferencji ósme Houston skończyło sezon wynikiem 45-37. Albo Knicks (54-28) na zachodzie byliby dopiero na... szóstym miejscu. Te różnice między konferencjami widoczne są także w drugiej części tabeli - walczące do końca o play-offs Utah miało lepszy sezon regularny niż ekipa z Bostonu, od długiego czasu pewna gry w NBA dłużej niż tylko do połowy kwietnia. Nawet tak mizerne ostatnio Dallas jest tylko minimalnie gorsze od Celtics, a więc od ekipy, która teraz bierze udział w rywalizacji uważanej na najciekawszą na wschodzie. Nie inaczej jest na szarym końcu tabeli, wszak trzy najgorsze zespoły ligi także reprezentują konferencję wschodnią. Orlando, Charlotte i Cleveland byli gorsi nawet Phoenix Suns, mających swój najgorszy sezon od 1969 roku.

Po odejściu Jordana stwierdzenie o bogatym zachodzie i biednym wschodzie nabrało realnych kształtów. Po 1998 roku reprezentanci tej "biedniejszej" części zdobywali mistrzostwo tylko w 2004, 2006, 2008 i 2012 roku. Poza tytułem Pistons, pozostałe były poparte wielkimi transferowymi inwestycjami. Takie w ostatnich latach poczyniły tylko zespoły z Miami i Nowego Jorku, główni faworyci do udziału w finale konferencji. Tą drogą podąża Brooklyn Nets, ale tylko Celtics w 2008 roku udało się od razu po zbudowaniu "Wielkiej Trójki" wywalczyć tytuł. W przypadku Miami trzeba było po wielkich transferach dwukrotnie odczekać dwanaście miesięcy. Trochę odwrotnie jest na zachodzie, gdzie nie wystarczy tylko zrobić głośne transfery i liczyć, że konkurencja sama się ukłoni. Spurs i Thunder od dłuższego czasu wymieniają tylko pojedyncze elementy nie schodząc kolejny już sezon poniżej wysokiego poziomu. O tym przekonali się boleśnie dwanaście miesięcy temu choćby odmienieni Los Angeles Clippers sprowadzeni na ziemię przez San Antonio w czterech meczach. Spurs, w obliczu trwającej kolejny rok zadyszki bardziej sławnego zespołu z Los Angeles i popadnięciu Dallas w szarzyznę, jako ostatni bronią starego ładu na zachodzie ustanowionego na początku XXI wieku. 

Mimo poziomu i atrakcyjności meczów na zachodnim wybrzeżu, wbrew pozorom, to jednak w Eastern Conference w ostatnim czasie, koniec końców dochodziło do bardziej niespodziewanych rozstrzygnięć. Siły Eastern Conference w latach 1999-2012 były tak rozproszone, że w tym czasie mistrzostwo konferencji zdobywało aż dziewięć ekip - Heat (trzy razy), po dwa razy Nets, Pistons, Celtics i jednokrotnie Knicks, Pacers, 76ers, Cavs i Magic. Tylko pod tym względem zachód wygląda na bardziej "skostniały", wszak w tym samym czasie najlepsi w konferencji byli tylko Lakers (7 razy), Spurs (4 razy), Mavs ( 2 razy) i w ubiegłym roku Thunder. Wielce prawdopodobne, że do tych ekip z obu konferencji w czerwcu nie dołączy żadna nowa drużyna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz