Od kilkunastu lat przewija się temat ekspansji NBA na Europę, której finałem byłoby powstanie europejskiej dywizji NBA. Lata mijają, a wciąż pojawiają się tylko mgliste głosy typu "za dziesięć lat...". Zbliżający się Final Four Euroligi jest doskonałą okazją, by Stary Kontynent pokazał światu swoje najlepsze działa.
Final Four 2013 zgromadzi cztery zespoły, które w pełni zasługują na określenie ich jednych z najlepszych w Europie. CSKA Moskwa i Olympiakos Pireus to ubiegłoroczni finaliści, gdzie trochę sensacyjnie triumfowali Grecy. W tym roku także wyżej stoją akcje CSKA, absolutnego giganta i zespołu praktycznie kompletnego pod każdym względem. Ettore Messina na ławce trenerskiej, Milos Teodosic na rozegraniu, pod koszem Nenad Krstic i rosyjska armia zaciężna, do tego świetny Sonny Weems. Rosjanie na początku nieco rozczarowywali, ale im bliżej do końca sezonu, tym ich gra jest coraz lepsza i w półfinale będącym rewanżem za ubiegły sezon to CSKA jest faworytem. Podobnie było rok temu, jednak Vassilis Spanoulis z kolegami zniweczyli wtedy plany rosyjskiego potentata. Drugi półfinał w turnieju najlepszych ekip Euroligi to prawdziwy klasyk: Real Madryt vs. FC Barcelona Regal. Więcej o świętej wojnie było już w innym miejscu i tutaj wiele dodawać o takiej rywalizacji nie trzeba. Real ma rachunki do wyrównania za spotkania na przestrzeni ostatniego roku i wydaje się być nieco przed Barceloną. Tak było też przed ćwierćfinałem Pucharu Króla, a wygrała i tak Barcelona. Jednak w przeciwieństwie do rywalizacji w piłkarskiej Lidze Mistrzów, w koszykówce jeden z dwóch wielkich zespołów ma już zapewniony awans do wielkiego finału najważniejszych europejskich rozgrywek. Miejsce Final Four jest również nieprzypadkowe - hala 02 Arena w Londynie to miejsce szczególne na mapie sportowej i nie tylko w Europie, tam ostatniego lata odbywał się finał igrzysk olimpijskich między USA a Hiszpanią, a także obecnie jest to miejsce, gdzie ostatnio odbywały się mecze sezonu regularnego NBA.
Londyński turniej jest kolejną okazją, aby wrócić do koszykarskiej wersji misji na Marsa, czyli rozszerzenia NBA o europejską dywizję. Mija właśnie dziesięć lat od rzucenia pomysłu przez Davida Sterna ekspansji najlepszej ligi świata na Europę. Przez dekadę od słów Sterna nie zmieniło się praktycznie nic, a przecież sam on zapowiadał, że w dziesięć lat powinno coś się w tej materii zmienić. Wszelkie zmiany postępują jednak w bardzo powolnym tempie, by stwierdzić, że stworzenie europejskiej dywizji jest możliwe w przeciągu kolejnych dziesięciu lat. Też Europa przestała być jedynym atrakcyjnym rynkiem dla NBA - potęga Chin i ogólnie rynku azjatyckiego, obecne plany Sterna na ekspansję NBA na tak wielkie rynki jak Indie i Brazylia pokazują, że póki co zainteresowanie Europą nie jest obecnie w kręgach NBA "trendy". Oczywiście pod względem sportowym kontynent europejski cały czas jest jedynym poważnym terenem dla Amerykanów: tylko stąd kluby są w stanie rywalizować w meczach przedsezonowych na chociaż przybliżonym poziomie, to tutaj ciągle rodzi się najwięcej przyszłych gwiazd NBA. Nikt z tego nie zrezygnuje, zwłaszcza, że też przynosi to określone pieniądze, ale sytuacja sprzed kilkunastu lat, kiedy dla Sterna liczyła się tylko Europa, już się nie powtórzy. Tym bardziej w dobie kryzysu w wielu państwach Unii Europejskiej, zwłaszcza w krajach tak ważnych dla basketu jak Grecja czy Hiszpania.
Zakładając jednak, że takie rozszerzenie o Europę jest realnym planem, warto byłoby się zastanowić kto mógłby reprezentować nasz kontynent w NBA. Obecnie wśród pięciu zespołów mogących stworzyć taką dywizję na pewno znalazłoby się miejsce dla Realu, Barcelony, CSKA, ponadto warto byłoby zastanowić się nad takimi kandydaturami jak Olympiakos, Maccabi Tel-Awiw lub któryś z klubów tureckich. Niestety dla NBA wystarczająco silnych zespołów nie ma w tak strategicznych miastach jak Londyn, Paryż czy nawet Berlin. Chyba, że NBA marzy się stworzenie klubów od podstaw, jak to dzieje się w najlepszej lidze świata. Wtedy kandydatury stolic Wielkiej Brytanii czy Francji byłyby jak najbardziej na miejscu. W Madrycie, Rzymie, Moskwie i innych stolicach nikt nie da się jednak na to nabrać. Paryż, Londyn i Berlin nie są wymienione przypadkowo, bo w każdym z tych miast znajdują się areny z pojemnością około 20 000 widzów. Generalnie hale są obecnie chyba najmniejszym problemem w temacie NBA w Europie, bo w wielu miastach są ogromne obiekty, które są zbliżone do realiów amerykańskich. Składy zespołów też nie wydają się problemem nie do przeskoczenia - po wzmocnieniu europejskich klubów losami w drafcie, zawodnikami z pozostałych ekip NBA, taki europejski team mógłby powstać. Vancouver Grizzlies bis? Bardzo możliwe, podobnie jak słabsza wersja "europejskich" Toronto Raptors. Geografii jednak nie da się oszukać i problemy logistyczne pozostaną, bez względu na to jakimi składami personalnymi taki Real czy Barcelona będą dysponować. Problemy logistyczne oraz finansowe: odrębne kwestie podatkowe, sposób finansowania, cały czas sprawiają, że stworzenie europejskiej dywizji będzie jeszcze trudniejsze niż wysłanie człowieka na Marsa.
Koszykarska Europa wcale nie musi dążyć do kooperacji z NBA za wszelką cenę, tutaj Euroliga stanowi coraz większą siłę. Rozbudowane od obecnego sezonu rozgrywki pokazują, że stworzenie dwóch 8-zespołowych grup miało jak najbardziej sens. Pojawiają się nawet głosy, aby rozszerzyć Euroligę nawet do 32 zespołów. To już nie są odległe czasy McDonald's Cup, kiedy najlepsze zespoły Europy prosiły tylko o najmniejszy wymiar kary od teamów NBA będących w mocno wakacyjnej formie. Zresztą zamiast rozmawiać o mglistych jak na razie perspektywach NBA w Europie, bardziej realne wydaje się kiedyś stworzenie jednej stałej europejskiej superligi. Póki co najlepszą odpowiedź na to, czy Stary Kontynent może być gotowy na NBA, Euroliga może udzielić już niebawem - w dniach 10-12 maja w Londynie podczas swojego Final Four.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz