8 marca 2013 roku w Polskiej Lidze Koszykówki w barwach Polpharmy Starogard Gdański zadebiutował litewski kolos, Martynas Andriuskevicius. Ten były gracz NBA nie wyróżnia się tylko wzrostem, ale także medalem z ostatnich mistrzostw świata w Turcji w 2010 roku. Tym samym nawiązuje do sporej grupy litewskich medalistów wielkich imprez, którzy biegali swego czasu po polskich parkietach.
Polska koszykówka na przełomie wieków dysponowała na tyle dużymi środkami, które pozwalały sprowadzać, w przeciwieństwie do obecnego trendu, zawodników będących reprezentantami swoich krajów. Szczególnie zainteresowanie skierowano wówczas na Litwę, gdzie doskonałych graczy nie brakowało, a których można było sprowadzać za relatywnie małe pieniądze. Rynek na Litwinów otworzył się na dobrą sprawę pod koniec lat 90-tych, kiedy władze ligi wprowadziły w życie formułę 2+1, dzięki której każdy klub mógł zatrudnić trzeciego gracza zagranicznego, nie legitymującego się amerykańskim paszportem. W czasie obowiązywania poprzedniego przepisu, który panował dość długo (dwóch obcokrajowców) prezesi klubów spoglądali zdecydowanie najczęściej w kierunku Stanów Zjednoczonych i mało kto wtedy myślał, żeby sprowadzać za mniejsze pieniądze klasowych sąsiadów zza wschodniej granicy. Uchodzili zawsze oni za znakomicie wyszkolonych i solidnych graczy, ale nie gwarantowali efektownych zagrań i lotów nad obręczą jakie prezentowali w tamtych latach choćby Tyrice Walker czy Jeff Massey. Rozszerzenie limitów dla obcokrajowców sprawiło, że otworzyło się nowe pole manewru, ale wpierw najbardziej modny był kierunek bałkański, nic dziwnego, bo było to w czasach, kiedy na Jugosławię nie było mocnych w Europie, a nawet, jak pokazują wyniki z 1998 i 2002 roku, na całym świecie. Nie znaczy to, że wcześniej litewski rynek był całkowicie lekceważony przez nasze zespoły.
Jakie korzyści można mieć ze sprowadzenia gracza za wschodu, pokazał Zastal Zielona Góra, który już w 1991 roku zatrudnił Gvidonasa Markeviciusa. Grający przez cztery sezony w Zielonej Górze Markevicius był absolutną gwiazdą Zastalu, całej ligi i miał swój ogromny udział w zdobyciu najlepszego wyniku w historii klubu (4. miejsce w 1993), który został pobity dopiero w 2012 roku. Sam Markevicius pozostaje największą zagraniczną legendą Zastalu, potrzeba było kilkunastu lat, aby znalazł się godny następca, czyli Walter Hodge. W roku, w którym Litwin pożegnał się z Zieloną Górą, wystąpił na Mistrzostwach Europy zdobywając dla swojej ojczyzny srebrny medal grając w jednej drużynie z Arvydasem Sabonisem i Sarunasem Marciulonisem. Pierwszy jednak na wielką skalę transfer z ziemi litewskiej do Polski miał miejsce latem 1999 roku i był prawdziwą transferową bombą, otóż do wtedy jeszcze przeciętniaka z ambicjami z Sopotu zawitał Darius Maskoliunas, który ledwie kilka miesięcy wcześniej sensacyjnie triumfował z Żalgirisem Kowno w Eurolidze i pełnił rolę kapitana drużyny. Sporo oczekiwano od Maskoliunasa, ale to był przede wszystkim zawodnik robiący czarną robotę na boisku i wiele osób było zawiedzionych, że triumfator Euroligi nie potrafi się wyróżniać w polskiej lidze. Na Litwie był jednak bardzo ceniony, o czym świadczyło także powołanie do reprezentacji olimpijskiej w Sydney, gdzie zdobył zresztą brązowy medal grając ze swoim kolegą jeszcze z mistrzowskiego Żalgirisu, Dariusem Adomaitisem. Ten przyjechał do Polski w 2000 roku i występował w PLK do 2003 roku, pełniąc istotne role zarówno we Włocławku jak i Wrocławiu.
W następnym roku nastąpił ciąg dalszy litewskiej fali, kiedy przyjechali do Polski dwaj kolejni medaliści olimpijscy. Okoliczności obu tych transferów były trochę odmienne - Gintaras Einikis był zapowiadany we Wrocławiu jako wielki gracz, którego sprowadzono przede wszystkim pod kątem Euroligi, a do PLK niejako tylko przy okazji, bo przecież kolejne mistrzostwo Polski dla Śląska miało być oczywistością. Słynący z rzutu hakiem zawodnik przyjeżdżając był już po trzydziestce, ale nikt nie miał wątpliwości, że trzykrotny brązowy medalista olimpijski i medalista Mistrzostw Europy poradzi sobie w PLK. Z dużej chmury nastąpił mały deszcz, tak można podsumować wrocławską przygodę Einikisa. Wszyscy łapali się za głowę, gdzie tak doświadczony zawodnik zgubił formę, więc nic dziwnego, że dość szybko został zwolniony. Mimo nieudanej wrocławskiej przygody nie zraził się do polskiej ligi i później jeszcze grał przez jeden sezon dla klubu z Sopotu. Zupełnie w innych warunkach przybywał kolega Einikisa z brązowej ekipy z Atlanty - Tomas Pacesas. Wówczas 30-latek bez fajerwerków, po cichu związał się z biedną jak mysz kościelna Legią Warszawa i nic nie zapowiadało, że zostanie w Polsce na dłużej, zresztą warto tu zacytować "Super Basket", który w październiku 2001 roku napisał: "Nie wiadomo, jak długo Tomasa Pacesasa będzie można jeszcze oglądać na parkietach polskiej ekstraklasy... Tomas, który pięć lat temu zdobył ze swoją drużyną narodową brązowy medal igrzysk olimpijskich w Atlancie, a w poprzednim sezonie w barwach drużyny Ural Perm Great wywalczył mistrzostwo Rosji, nie ukrywa, że wciąż czeka na ciekawszą sportowo i finansowo propozycję".
W następnym roku nastąpił ciąg dalszy litewskiej fali, kiedy przyjechali do Polski dwaj kolejni medaliści olimpijscy. Okoliczności obu tych transferów były trochę odmienne - Gintaras Einikis był zapowiadany we Wrocławiu jako wielki gracz, którego sprowadzono przede wszystkim pod kątem Euroligi, a do PLK niejako tylko przy okazji, bo przecież kolejne mistrzostwo Polski dla Śląska miało być oczywistością. Słynący z rzutu hakiem zawodnik przyjeżdżając był już po trzydziestce, ale nikt nie miał wątpliwości, że trzykrotny brązowy medalista olimpijski i medalista Mistrzostw Europy poradzi sobie w PLK. Z dużej chmury nastąpił mały deszcz, tak można podsumować wrocławską przygodę Einikisa. Wszyscy łapali się za głowę, gdzie tak doświadczony zawodnik zgubił formę, więc nic dziwnego, że dość szybko został zwolniony. Mimo nieudanej wrocławskiej przygody nie zraził się do polskiej ligi i później jeszcze grał przez jeden sezon dla klubu z Sopotu. Zupełnie w innych warunkach przybywał kolega Einikisa z brązowej ekipy z Atlanty - Tomas Pacesas. Wówczas 30-latek bez fajerwerków, po cichu związał się z biedną jak mysz kościelna Legią Warszawa i nic nie zapowiadało, że zostanie w Polsce na dłużej, zresztą warto tu zacytować "Super Basket", który w październiku 2001 roku napisał: "Nie wiadomo, jak długo Tomasa Pacesasa będzie można jeszcze oglądać na parkietach polskiej ekstraklasy... Tomas, który pięć lat temu zdobył ze swoją drużyną narodową brązowy medal igrzysk olimpijskich w Atlancie, a w poprzednim sezonie w barwach drużyny Ural Perm Great wywalczył mistrzostwo Rosji, nie ukrywa, że wciąż czeka na ciekawszą sportowo i finansowo propozycję".
Tak oto dość niespodziewanie zaczął się wieloletni mariaż popularnego "Packa" z Polską, który trwał nieprzerwanie aż do początku 2012 roku. Przez te wszystkie lata Pacesas stał się jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy w polskiej koszykówce XXI wieku. Poza Einikisem nasi sąsiedzi zrobili bardzo dobrą reklamę swoim rodakom, nic więc dziwnego, że kierunek litewski był nadal eksplorowany przez polskie kluby. Już rok po Pacesasie trafiły do nas kolejne znaczące persony jakimi była dwójka medalistów olimpijskich z Sydney. Tomas Masiulis i Andrius Giedraitis, bo o nich mowa, dopisali dobrą kartę do litewskiej historii w polskiej lidze. Szczególnie Masiulis, który występował w Prokomie Treflu aż przez pięć sezonów, zdobywając w tym czasie cztery tytuły mistrza Polski oraz statuetkę MVP Finałów 2006. Podobnie jak Pacesasa, raczej bez większego szumu ściągano z kolei Giedraitisa, który zanotował dwie przygody z PLK (we Wrocławiu), wpierw w sezonie 2002/2003 i potem pięć lat później i w obu tych przypadkach może pochwalić się medalmi tego samego kruszcu jaki zdobył w Sydney. Na kolejną litewską gwiazdę w skali PLK trzeba było poczekać aż do 2006 roku, kiedy do Prokomu trafił Donatas Slanina, który przed przyjściem do Polski miał już na konie tytuł mistrza Europy z 2003 roku, a w Polsce potwierdził swoją klasę i podobnie jak Masiulis, został rok po nim MVP Finałów prezentując bardzo dobrą formę strzelecką. Po Slaninie, najpierw w Treflu, a potem w Turowie swoje mecze rozgrywał Giedrius Gustas, po którym trudno było jednak poznać, że to był niegdyś triumfator Euroligi, mistrz i brązowy medalista Europy. Między Gustasem, a Andriuskeviciusem już żaden litewski medalista u nas nie zagrał, ale jedno nazwisko wymaga osobnego komentarza. To oczywiście Donatas Motiejunas, który powinien jeszcze wielokrotnie stawać przed szansą zdobycia medalu na wielkiej imprezie. Mający ledwie 23 lata Motiejunas radzi sobie coraz lepiej w Houston Rockets i też jest oczywiście dużo lepszym zawodnikiem niż obecny środkowy Polpharmy Starogard Gdański.
W najbliższym czasie nie zanosi się na to, aby ponownie jak ponad dekadę temu, zaczęli do nas przyjeżdżać utytułowani reprezentanci Litwy. Oczywiście nie dlatego, że i nasi wschodni sąsiedzi w ostatnich latach, poza MŚ w Turcji, zawodzą i to nawet w czasie EuroBasketu u siebie nie zdobywają żadnych medali. Niech nikogo nie myli też wynik z EuroBasketu 2009, kiedy dość pewnie rozprawiliśmy się z Litwinami. Dziś finansowo nie stać żadnego polskiego klubu na zawodnika będącego chociaż w szerokim zainteresowaniu selekcjonera reprezentacji Litwy. Jakby tego było mało, bardzo spore pieniądze pompowane od lat w ligę rosyjską sprawiają, że jednym z naturalnych wyborów dla litewskich reprezentantów staje się gra w kraju w Żalgirisie, Lietuvos Rytas lub właśnie w Rosji. Tamtejsze kluby kuszą atrakcyjnymi kontraktami, których nawet Asseco Prokom w swoich latach prosperity nie byłby w stanie przebić. Jeśli polska liga nie gwarantuje określonych pieniędzy, atrakcyjnego poziomu sportowego i możliwości poważnej promocji na arenie międzynarodowej staje się oczywiste, że nikt mający ambicje tutaj nie przyjedzie.
Wyjątkowy jest przypadek Motiejunasa, który z uwagi na lokaut spadł Asseco Prokomowi niczym z nieba. W tym przypadku magnesem były jeszcze występy w Eurolidze oraz w mniejszym stopniu w VTB, a liga polska stanowiła tutaj tylko dodatek. D-Mo to przypadek tym bardziej specyficzny, przed przyjściem do Polski można było o nim mówić jako o obiecującym prospekcie, ale nikt na dobra sprawę nie wiedział czego się po nim spodziewać. Takiego szczęścia nie mieli poprzednicy, którzy przychodzili do PLK w okolicach przełomu wieków. Na każdego patrzono przez pryzmat medali z igrzysk olimpijskich oraz Eurobasketu i oczekiwano od nich cudów. Takie rzeczy tylko w Erze... Basket Lidze.
'Dziś finansowo nie stać żadnego polskiego klubu na zawodnika będącego chociaż w szerokim zainteresowaniu selekcjonera reprezentacji Litwy.' Muszę się nie zgodzic, Arvydas Eitutavicius z Anwilu był w szerokiej kadrze.
OdpowiedzUsuńEitutavicius zagrał w 2010 roku w kadrze, ale nie grał w reprezentacji na żadnej dużej imprezie. Ponadto na kilka miesięcy przed podpisaniem kontraktu z Anwilem nie miał jednak już szans na grę reprze Litwy. W szerokiej kadrze na turniej przedolimpijski w Caracas i następnie na IO w Londynie już go nie było.
OdpowiedzUsuń