sobota, 30 marca 2013

Z ziemi litewskiej do Polski.


8 marca 2013 roku w Polskiej Lidze Koszykówki w barwach Polpharmy Starogard Gdański zadebiutował litewski kolos, Martynas Andriuskevicius. Ten były gracz NBA nie wyróżnia się tylko wzrostem, ale także medalem z ostatnich mistrzostw świata w Turcji w 2010 roku. Tym samym nawiązuje do sporej grupy litewskich medalistów wielkich imprez, którzy biegali swego czasu po polskich parkietach.

Polska koszykówka na przełomie wieków dysponowała na tyle dużymi środkami, które pozwalały sprowadzać, w przeciwieństwie do obecnego trendu, zawodników będących reprezentantami swoich krajów. Szczególnie zainteresowanie skierowano wówczas na Litwę, gdzie doskonałych graczy nie brakowało, a których można było sprowadzać za relatywnie małe pieniądze. Rynek na Litwinów otworzył się na dobrą sprawę pod koniec lat 90-tych, kiedy władze ligi wprowadziły w życie formułę 2+1, dzięki której każdy klub mógł zatrudnić trzeciego gracza zagranicznego, nie legitymującego się amerykańskim paszportem. W czasie obowiązywania poprzedniego przepisu, który panował dość długo (dwóch obcokrajowców) prezesi klubów spoglądali zdecydowanie najczęściej w kierunku Stanów Zjednoczonych i mało kto wtedy myślał, żeby sprowadzać za mniejsze pieniądze klasowych sąsiadów zza wschodniej granicy. Uchodzili zawsze oni za znakomicie wyszkolonych i solidnych graczy, ale nie gwarantowali efektownych zagrań i lotów nad obręczą jakie prezentowali w tamtych latach choćby Tyrice Walker czy Jeff Massey. Rozszerzenie limitów dla obcokrajowców sprawiło, że otworzyło się nowe pole manewru, ale wpierw najbardziej modny był kierunek bałkański, nic dziwnego, bo było to w czasach, kiedy na Jugosławię nie było mocnych w Europie, a nawet, jak pokazują wyniki z 1998 i 2002 roku, na całym świecie. Nie znaczy to, że wcześniej litewski rynek był całkowicie lekceważony przez nasze zespoły.

Jakie korzyści można mieć ze sprowadzenia gracza za wschodu, pokazał Zastal Zielona Góra, który już w 1991 roku zatrudnił Gvidonasa Markeviciusa. Grający  przez cztery sezony w Zielonej Górze Markevicius był absolutną gwiazdą Zastalu, całej ligi i miał swój ogromny udział w zdobyciu najlepszego wyniku w historii klubu (4. miejsce w 1993), który został pobity dopiero w 2012 roku. Sam Markevicius pozostaje największą zagraniczną legendą Zastalu, potrzeba było kilkunastu lat, aby znalazł się godny następca, czyli Walter Hodge. W roku, w którym Litwin pożegnał się z Zieloną Górą, wystąpił na Mistrzostwach Europy zdobywając dla swojej ojczyzny srebrny medal grając w jednej drużynie z Arvydasem Sabonisem i Sarunasem Marciulonisem. Pierwszy jednak na wielką skalę transfer z ziemi litewskiej do Polski  miał miejsce latem 1999 roku i był prawdziwą transferową bombą, otóż do wtedy jeszcze przeciętniaka z ambicjami z Sopotu zawitał Darius Maskoliunas, który ledwie kilka miesięcy wcześniej sensacyjnie triumfował z Żalgirisem Kowno w Eurolidze i pełnił rolę kapitana drużyny. Sporo oczekiwano od Maskoliunasa, ale to był przede wszystkim zawodnik robiący czarną robotę na boisku i wiele osób było zawiedzionych, że triumfator Euroligi nie potrafi się wyróżniać w polskiej lidze. Na Litwie był jednak bardzo ceniony, o czym świadczyło także powołanie do reprezentacji olimpijskiej w Sydney, gdzie zdobył zresztą brązowy medal grając ze swoim kolegą jeszcze z mistrzowskiego Żalgirisu, Dariusem Adomaitisem. Ten przyjechał do Polski w 2000 roku i występował w PLK do 2003 roku, pełniąc istotne role zarówno we Włocławku jak i Wrocławiu.

W następnym roku nastąpił ciąg dalszy litewskiej fali, kiedy przyjechali do Polski dwaj kolejni medaliści olimpijscy. Okoliczności obu tych transferów były trochę odmienne - Gintaras Einikis był zapowiadany we Wrocławiu jako wielki gracz, którego sprowadzono przede wszystkim pod kątem Euroligi, a do PLK niejako tylko przy okazji, bo przecież kolejne mistrzostwo Polski dla Śląska miało być oczywistością. Słynący z rzutu hakiem zawodnik przyjeżdżając był już po trzydziestce, ale nikt nie miał wątpliwości, że trzykrotny brązowy medalista olimpijski i medalista Mistrzostw Europy poradzi sobie w PLK. Z dużej chmury nastąpił mały deszcz, tak można podsumować wrocławską przygodę Einikisa. Wszyscy łapali się za głowę, gdzie tak doświadczony zawodnik zgubił formę, więc nic dziwnego, że dość szybko został zwolniony. Mimo nieudanej wrocławskiej przygody nie zraził się do polskiej ligi i później jeszcze grał przez jeden sezon dla klubu z Sopotu. Zupełnie w innych warunkach przybywał kolega Einikisa z brązowej ekipy z Atlanty - Tomas Pacesas. Wówczas 30-latek bez fajerwerków, po cichu związał się z biedną jak mysz kościelna Legią Warszawa i nic nie zapowiadało, że zostanie w Polsce na dłużej, zresztą warto tu zacytować "Super Basket", który w październiku 2001 roku napisał: "Nie wiadomo, jak długo Tomasa Pacesasa będzie można jeszcze oglądać na parkietach polskiej ekstraklasy... Tomas, który pięć lat temu zdobył ze swoją drużyną narodową brązowy medal igrzysk olimpijskich w Atlancie, a w poprzednim sezonie w barwach drużyny Ural Perm Great wywalczył mistrzostwo Rosji, nie ukrywa, że wciąż czeka na ciekawszą sportowo i finansowo propozycję".

Tak oto dość niespodziewanie zaczął się wieloletni mariaż popularnego "Packa" z Polską, który trwał nieprzerwanie aż do początku 2012 roku. Przez te wszystkie lata Pacesas stał się jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy w polskiej koszykówce XXI wieku. Poza Einikisem nasi sąsiedzi zrobili bardzo dobrą reklamę swoim rodakom, nic więc dziwnego, że kierunek litewski był nadal eksplorowany przez polskie kluby. Już rok po Pacesasie trafiły do nas kolejne znaczące persony jakimi była dwójka medalistów olimpijskich z Sydney. Tomas Masiulis i Andrius Giedraitis, bo o nich mowa, dopisali dobrą kartę do litewskiej historii w polskiej lidze. Szczególnie Masiulis, który występował w Prokomie Treflu aż przez pięć sezonów, zdobywając w tym czasie cztery tytuły mistrza Polski oraz statuetkę MVP Finałów 2006. Podobnie jak Pacesasa, raczej bez większego szumu ściągano z kolei Giedraitisa, który zanotował dwie przygody z PLK (we Wrocławiu), wpierw w sezonie 2002/2003 i potem pięć lat później i w obu tych przypadkach może pochwalić się medalmi tego samego kruszcu jaki zdobył w Sydney. Na kolejną litewską gwiazdę w skali PLK trzeba było poczekać aż do 2006 roku, kiedy do Prokomu trafił Donatas Slanina, który przed przyjściem do Polski miał już na konie tytuł mistrza Europy z 2003 roku, a w Polsce potwierdził swoją klasę i podobnie jak Masiulis, został rok po nim MVP Finałów prezentując bardzo dobrą formę strzelecką. Po Slaninie, najpierw w Treflu, a potem w Turowie swoje mecze rozgrywał Giedrius Gustas, po którym trudno było jednak poznać, że to był niegdyś triumfator Euroligi, mistrz i brązowy medalista Europy. Między Gustasem, a Andriuskeviciusem już żaden litewski medalista u nas nie zagrał, ale jedno nazwisko wymaga osobnego komentarza. To oczywiście Donatas Motiejunas, który powinien jeszcze wielokrotnie stawać przed szansą zdobycia medalu na wielkiej imprezie. Mający ledwie 23 lata Motiejunas radzi sobie coraz lepiej w Houston Rockets i też jest oczywiście dużo lepszym zawodnikiem niż obecny środkowy Polpharmy Starogard Gdański.

W najbliższym czasie nie zanosi się na to, aby ponownie jak ponad dekadę temu, zaczęli do nas przyjeżdżać utytułowani reprezentanci Litwy. Oczywiście nie dlatego, że i nasi wschodni sąsiedzi w ostatnich latach, poza MŚ w Turcji, zawodzą i to nawet w czasie EuroBasketu u siebie nie zdobywają żadnych medali. Niech nikogo nie myli też wynik z EuroBasketu 2009, kiedy dość pewnie rozprawiliśmy się z Litwinami. Dziś finansowo nie stać żadnego polskiego klubu na zawodnika będącego chociaż w szerokim zainteresowaniu selekcjonera reprezentacji Litwy. Jakby tego było mało, bardzo spore pieniądze pompowane od lat w ligę rosyjską sprawiają, że jednym z naturalnych wyborów dla litewskich reprezentantów staje się gra w kraju w Żalgirisie, Lietuvos Rytas lub właśnie w Rosji. Tamtejsze kluby kuszą atrakcyjnymi kontraktami, których nawet Asseco Prokom w swoich latach prosperity nie byłby w stanie przebić. Jeśli polska liga nie gwarantuje określonych pieniędzy, atrakcyjnego poziomu sportowego i możliwości poważnej promocji na arenie międzynarodowej staje się oczywiste, że nikt mający ambicje tutaj nie przyjedzie.

Wyjątkowy jest przypadek Motiejunasa, który z uwagi na lokaut spadł Asseco Prokomowi niczym z nieba. W tym przypadku magnesem były jeszcze występy w Eurolidze oraz w mniejszym stopniu w VTB, a liga polska stanowiła tutaj tylko dodatek. D-Mo to przypadek tym bardziej specyficzny, przed przyjściem do Polski można było o nim mówić jako o obiecującym prospekcie, ale nikt na dobra sprawę nie wiedział czego się po nim spodziewać. Takiego szczęścia nie mieli poprzednicy, którzy przychodzili do PLK w okolicach przełomu wieków. Na każdego patrzono przez pryzmat medali z igrzysk olimpijskich oraz Eurobasketu i oczekiwano od nich cudów. Takie rzeczy tylko w Erze... Basket Lidze.

piątek, 29 marca 2013

"Wielka Trójka" spoza NBA.


Historia miała swoją "Wielką Trójkę" podczas II wojny światowej. Nie było w niej jednak Greka, Brazylijczyka i Serba. W przeciwieństwie do ówczesnych światowych mocarstw NBA jest bardziej otwarta, czasami nawet aż za bardzo. Grają w niej od czasu do czasu takie ogórki jak Hasheem Thabbet, Darko Milicic, Nikoloz Ckitiszwili. A po drugiej stronie Dejan Bodiroga, Nikos Galis, Oscar Schmidt. Jedyne co łączy te dwie grupy graczy to wybór w draftowej loterii. Gdyby rozegrać mecz 3 na 3 i patrząc na talent i osiągnięcia, Thabeet, Milicic i Ckitiszwili przy "jugosłowiańskim Magicu Johnsonie", "greckim Michaelu Jordanie" i brazylijskiej "Świętej ręce" wyglądaliby jak stolica po Powstaniu Warszawskim.

Przez NBA, zwłaszcza od XXI wieku przewinęły się tabuny graczy spoza Stanów Zjednoczonych. Polacy byli też beneficjentami tego trendu, wszak tylko dzięki pewnego rodzaju modzie i genialnej robocie agenta Marka Terminiego, Cezary Trybański jako pierwszy Polak podpisał w 2002 roku kontrakt z Memphis Grizzlies. Każdego roku w drafcie coraz wyżej widniały obco brzmiące nazwiska w Stanach Zjednoczonych, często tez coraz bardziej nieznane nawet w Europie. Basket poza USA rozwijał się niezwykle dynamicznie, a najlepszym na to dowodem dla Amerykanów były mistrzostwa świata w 2002 roku w Indianapolis i igrzyska olimpijskie w Atenach dwa lata później. Kiedyś dostępna tylko dla wybitnych i nielicznych wówczas NBA otworzyła wszelkie granice, z czego skrzętnie korzystały prawie wszystkie kraje Europy i wiele narodów z innych kontynentów. Dziś każdy kto jest wybitnym graczem w Europie może liczyć na angaż w NBA, wielu ma chociaż skromne epizody, a takich zawodników jak Milan Teodosic, nie palących się do spróbowania swoich sił w USA jest coraz mniej. Ba, tylko w XXI wieku wyjechały tabuny graczy, którzy nawet na warunki europejskie specjalnie się nie wyróżniali, oczywiście poza warunkami fizycznymi. W historii draftu było wiele pomyłek w ocenie talentu, wielu zostało wyraźnie przewartościowanych jak wspomniana na początku trójka Thabbet (numer 2 w 2009), Milicic (numer 2 w 2003) i Ckitiszwili (numer 5 w 2002). Jakże odmienną jest grupa graczy wybranych bardzo nisko, ale odgrywających w lidze ważne role, wystarczy przywołać chociażby przypadek Manu Ginobiliego, wybranego z przedostatnim 57. numerem w drafcie 1999. Jeszcze inną grupą są przypadki koszykarzy co prawda wybranych w drafcie, ale z różnych przyczyn nigdy nie goszczących chociaż przez chwilę na parkietach NBA. Nieliczni z nich są dowodem, że można zostać największymi ikonami w historii koszykówki w swoich krajach, mimo braku występów w najlepszej lidze świata i jednymi z najwybitniejszych w historii gry wymyślonej przez Jamesa Naishmitha.

Gdy obecnie w rozgrywkach europejskich stawia się na zespołowość, a liderom zespołów trudno nawet zbliżyć się do średniej 20 punktów na mecz, Nikos Galis pewnie się może uśmiechnąć pod nosem. Ten z pochodzenia Grek, ale mieszkający i grający od małego w Stanach Zjednoczonych został wybrany w czwartej rundzie draftu (numer 68) w 1979 przez Boston Celtics, ale było to niska pozycja jak na koszykarza, który opuszczał NCAA ze średnią 27,5 punktów. Jak się później okaże, statystycznie był to... najsłabszy sezon Galisa aż do 1993 roku. Na dodatek, poza wyborem tak nisko w drafcie, Galis przed rozpoczęciem sezonu doznał kontuzji, która ostatecznie pozbawiła go gry w najlepszej lidze świata. Tak nieszczęśliwy obrót sytuacji sprawił, że Galis musiał szukać nowego miejsca do gry i wybór padł na kraj rodziców, Grecję. To co wyczyniał na greckich parkietach, długo pewnie się nie powtórzy w Europie na tym poziomie. Galis dziesięciokrotnie z rzędu od 1981 roku zdobywał tytuł dla najlepszego strzelca ligi, a w swoim drugim sezonie 1980/1981 uzyskał kosmiczną średnią 44 punktów! W ciągu trwającej do 1994 roku  kariery zdobył w Grecji wszystko co można było zdobyć - wielokrotne tytuły króla strzelców, MVP ligi, osiem tytułów mistrza kraju, o jeden mniej zdobywał krajowy puchar. Galis nie byłby jednak aż taką legendą, gdyby jedynie na krajowych boiskach potrafił wzbijać się na nieosiągalny dla nikogo innego poziom. Jak wielkim liderem reprezentacji Grecji był syn greckich imigrantów to bardzo wcześnie dowiedziała się o tym reprezentacja Polski, której Galis w eliminacjach do EuroBasketu '85 rzucił aż 52 punkty. Apogeum jego kariery w wydaniu międzynarodowym przypadło na 1987 rok, a konkretnie na Mistrzostwa Europy rozgrywane w Grecji. Gospodarze sięgnęli po mistrzostwo, co do dziś jest największym sukcesem w historii tamtejszej koszykówki, a Galis został oczywiście królem strzelców oraz MVP turnieju ze średnią 37 punktów na mecz. Blisko obrony Grecy byli także dwa lata później, ale ostatecznie musieli zadowolić się srebrem. To czego dokonał Nikos Galis w 1987 dla narodu greckiego, już na zawsze stawia go w panteonie najwybitniejszych sportowców tego kraju w historii. Jeszcze jako 35-latek rzucał po 32 punkty na mecz, a karierę kończył w atmosferze konfliktu dwa lata później. W kraju i w Europie indywidualnie pobił masę rekordów, które zapewne długo będą jeszcze nie do ruszenia. Określanie go greckim Michaelem Jordanem w tym przypadku jest jak najbardziej na miejscu, zresztą sam Michael Jordan był pod wrażeniem gry tego amerykańskiego Greka.


Brazylia. Wiadomo, futbol, w latach 80. i 90-tych królowali tam Zico, Socrates, Romario, a nie koszykówka. Zanim w ogóle urodzili się Anderson Varejao, Leandro Barbosa czy Nene, to już Oscar Schmidt jako ledwie 20-latek zdobywał ostatni jak do tej pory, medal mistrzostw świata w 1978 roku z reprezentacją Brazylii. W przeciwieństwie do Galisa, Schmidt poza tym pierwszym sukcesem, przez kolejne wiele lat był oczywiście liderem reprezentacji, wielką jej gwiazdą, ale nie udało mu się ugrać niczego wielkiego z kadrą. Drużynowo nie, ale indywidualnie już tak - występował wielokrotnie na igrzyskach (pięciokrotnie: od 1980 do 1996) czy mistrzostwach świata i co wydaje się niezwykłe, był trzy razu z rzędu najlepszym strzelcem turnieju olimpijskiego w latach 1988-1996. Szczególnie wypada napisać o Seulu, gdzie osiągnął średnią punktową na nieosiągalnym dziś poziomie ponad 42 oczek. Brazylijczyk jest zresztą jedynym graczem w historii, który w turniejach olimpijskich przekroczył barierę 1000 punktów. Ponadto wygrywał w klasyfikacji strzelców na mistrzostwach świata, wielokrotnie w lidze brazylijskiej, włoskiej, hiszpańskiej, a łącznie w całej karierze zdobył 49,737 punktów, co daje mu nieoficjalny tytuł najlepiej punktującego koszykarza w historii tej dyscypliny. Był ponadto jednym z nielicznych na świecie, którzy w latach 90-tych skutecznie potrafił stawić czoła reprezentacji USA na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie i Atlancie, mimo, że miał wtedy sporo powyżej 30 lat. Kariera Schmidta trwała bardzo długo, bo aż do 2003 roku, jednak przez ten długi czas nie zadebiutował w NBA, mimo, że został wybrany w słynnym drafcie z 1984 roku ze 131 numerem przez New Jersey Nets. Schmidt ponad występy w NBA przełożył jednak mecze w reprezentacji Brazylii, a to z uwagi na status zawodowca, który w przypadku gry dla Nets zabraniałby mu gry dla rodzinnego kraju. Dziś mimo coraz liczniejszego brazylijskiego zaciągu w NBA nikt nie odważy się napisać, że to nie Oscar Schmidt jest najwybitniejszym koszykarzem w historii brazylijskiego basketu.


W latach 90-tych i na początku XX-wieku, kiedy NBA było dużo bardziej otwarta na obcokrajowców niż w czasach Galisa czy Schmidta, na europejskich parkietach królował Dejan Bodiroga. Serb to był typ zupełnie innego gracza niż Galis i Schmidt, nie był rasowym strzelcem, a bardziej dyrygentem, który układał grę całego zespołu. Osiągnięcia Bodirogi sprawiają, że w świecie fibowskiej koszykówki jest jednym z najbardziej utytułowanych graczy w historii. Oczywiście sukcesy byłyby niemożliwe bez złotej jugosłowiańskiej generacji, która przez lata była stawiana nawet jako jedyna siła mogąca poważnie postraszyć Dream Team. Lista sukcesów tego urodzonego w 1973 roku koszykarza jest imponująca: dwa mistrzostwa świata, wicemistrzostwo olimpijskie, cztery medale mistrzostw Europy (w tym trzy złote), w koszykówce klubowej trzy triumfy w Eurolidze, mistrzostwa Włoch, Grecji, Hiszpanii, Puchar Saporty... Jugosławia miała plejadę doskonałych graczy, ale to Bodiroga grał w niej przez lata pierwsze skrzypce, o czym świadczą też wyróżnienia indywidualne jak MVP mistrzostw świata, Euroligi, krajowych lig i finałów. Dziś do jego osiągnięć w europejskiej nawet takim wirtuozom jak Juan Carlos Navarro bardzo trudno dorównać. Bodiroga to był fenomen, który na pierwszy rzut oka wyglądał na trochę ślamazarnego, wolnego i przerośniętego rozgrywającego, który z racji wzrostu i pozycji był też uznawany za europejską wersję Magica Johnsona. Ten rzekomo nieelegancki styl był uważany przez krytyków za jeden z powodów dla których obecnie już 40-latek nigdy już nie zagrał w NBA mimo wyboru przez Sacramento Kings z 51. numerem w 1995 roku. Różnie mówiono o powodach dla których Bodiroga nie zdecydował się na NBA, ale w Europie miał po prostu wszystko co mógł tylko mieć łącznie z finansami, był absolutną gwiazdą numer w każdym kolejnym klubie i nikomu nie musiał nic udowadniać. W reprezentacji Jugosławii, mimo gry w niej Predraga Stojakovicia, Vlade Divaca (kolegów zresztą też z Sacramento) i innych koszykarzy z NBA to Bodiroga był przez lata liderem tej drużyny. Sceptykom, którzy uważali, że w NBA podążyłby prędzej drogą Aleksandara Djordjevica niż Peji Stojakovicia, Bodiroga pokazał w finale olimpijskim w Atlancie bardzo dobrą i inteligentną grę przeciwko Dream Teamowi, gdzie jako ledwie wówczas 23-latek radził sobie bez żadnych kompleksów z największymi gwiazdami, co także potwierdzał jeszcze w XXI wieku. Bodiroga przypomniał się jeszcze raz Amerykanom sześć lat później, kiedy na ich ziemi Jugosłowianie wyrzucili walki o medale USA w pamiętnym ćwierćfinale mistrzostw świata. Tak jak rok 2002 był szczytem dla Sacramento Kings (pamiętne siedmiomeczowe Western Conference Finals 2002 z Lakers) tak i Bodiroga osiągnął apogeum wtedy swojej kariery - mistrzostwo świata i Euroligi okraszone tytułami najlepszego gracza obu tych imprez pozwoliły na ostatni ogromny transfer z Panathinaikosy do Barcelony, która rok później została również najlepszą drużyną Europy. Bodiroga jako człowiek sukcesu pewnie nie może odżałować EuroBasketu 2005 rozgrywanego w Serbii, gdzie chciał zwieńczyć swoją grę dla ojczyzny kolejnym medalem. Podobnie jak Amerykanie przegrali u siebie w MŚ 2002 tak i Serbowie odpadli na tym etapie rozgrywek co zakończyło wieloletnią reprezentacyjną karierę w kadrach narodowych Jugosławii i Serbii jednej z największych ikon w historii europejskiej koszykówki.


Galis, Schmidt, Bodiroga są żywym dowodem, że nie tylko w NBA mogą grać wielkie indywidualności. Grek i Brazylijczyk w swoich czasach byli tylko jednymi z garstki na świecie, którzy sprostaliby wymaganiom najlepszej ligi świata. Bodiroga grał w trochę już innej epoce, kiedy jako jedyny z tych wielkich europejskich graczy lat 90-tych nie zdecydował się na wyjazd. Spokojnie mógłby opuścić Stary Kontynent, ale między Europą i NBA nie było już takiej przepaści sportowej i finansowej jak jeszcze dziesięć lat wcześniej. Oczywiście nie wystarczy być megagwiazdą w skali danego kontynentu, by z góry powiedzieć, że da sobie radę w NBA. Znamienny powinien być tu pewien australijski przypadek - Andrew Gaze, który w rodzimej lidze przez całą karierę zdobywał średnio prawie 31 punktów, a w NBA został brutalnie zweryfikowany, zdobywając w 26 spotkaniach łącznie... 43 punkty. W czasach jednak, gdy wystarczy być często jedynie "dobrze się zapowiadającym" lub "mającym potencjał", by zagrać w NBA, takich dominatorów jak opisywani Galis, Schmidt czy Bodiroga, już w światowej koszykówce nie ma.

piątek, 22 marca 2013

NC+ - oferta mniejsza, a cena większa.


21 marca wystartowała nowa platforma, a właściwie Cyfra + z platformą N po liftingu. Ogromną falę krytyki jaka przelała się na nc+ trudno z czymkolwiek porównać w medialnym światku. Przy tym zdecydowanie bledną narzekania na komentarz Wojciecha Michałowicza i transmisję PLK w TVP Sport razem wzięte. Wydaje się, że jedną z grup najbardziej poszkodowanych będą Ci, o których się nie mówi - kibice... basketu.

Zapowiadana od wielu miesięcy fuzja Cyfry + i N miała zapewnić komfort w oglądaniu niezliczonej ilości sportu za pośrednictwem zaledwie jednego dekodera. O koszykówkę tu się nie rozchodziło, stanowiła ledwie minimalny kawałek ofertowego ciasta, z którego patrząc po cenach, wyszedł niezły zakalec. Starsi zapewne pamiętają pierwszą wielką fuzję w polskiej telewizji, w wyniku której z powodzeniem później na rynku trzymała się Cyfra +. Połączenie, z którego wyszło tak naprawdę wchłonięcie Wizji TV zakończyło okres prosperity koszykówki na szklanym ekranie. Stacja, w której basket był drugą wiodącą dyscypliną za piłką nożną, relacjonowała NBA, Puchar Saporty, Puchar Koraca, Puchar Polski w ilościach nad wyraz zadowalających, okraszonych dodatkowo profesjonalnym komentarzem i transmisjami z wykorzystywaniem najnowszych wówczas technologii. Wiele pojawiało się głosów, że nc+ to po prostu będzie fuzja C+ i Wizji TV bis, a z czasem sama platforma N zostanie całkowicie zlikwidowana. Na to się póki co nie zanosi, ale i tak kibice sportu mogą być mocno zaniepokojeni.


Do tej pory koszykarski kibic, aby mieć pełną ofertę musiał posiadać dekodery: Cyfry+, bo NBA na wyłączność oraz platformy N, bo z platform satelitarnych tylko tam jest dostępny kanał ESPN America szeroko relacjonujący NCAA. Wydawało się, że połączenie obu platform sprawi, że każdy otrzyma swoje opus magnum w miarę rozsądnej cenie. Atmosferę nadziei podsycały wypowiedzi przedstawicieli nc+, którzy twierdzili, że oferta będzie "elastyczna i dostosowana do potrzeb klienta". Nic bardziej mylnego, a pracownicy działu Public Relations muszą bardzo dobrze znać historię PRL, z której wyraźnie zaczerpnęli język propagandy. Do tej pory, aby oglądać NBA na Canal+ Sport wystarczyło zakupić podstawowy pakiet za 39 zł i dawało to dostęp do pełnej oferty kanałów z rodziny Canal +. Dodając do tego zakup pakietu w telewizji N za 49 zł (cena promocyjna) lub za 59 zł specjalnie pod kątem kanałów ESPN America (NCAA i magazyn NBA Tonight) oraz Sportklub (liga hiszpańska, występy Stelmetu w EuroCup, wcześniej liga rosyjska) wychodzi łącznie kwota w przedziale 88-98 złotych. To już jest bardzo wysoka cena, więc liczono, że po zsumowaniu kanałów i stworzeniu "elastycznej" oferty dla sportowych kibiców, Ci powinni zmieścić w pakiecie maksymalnie do tych  80 złotych posiadając dostęp do kanałów sportowych, niekoniecznie pozostałych. Tymczasem "promocja" nc+, którą musiałby wykupić koszykarski kibic, aby mieć dostęp do całkowitej oferty opiewa na kwotę... 119 złotych. Tylko w pakiecie Canal+ Platinum lub wyższym będzie przez cały okres trwania umowy zapewniony dostęp do najbardziej prestiżowego kanału sportowego w Polsce - Canal+ Sport. 

Kibice NBA chcący oglądać najlepszą ligę świata okiem Wojtka Michałowicza muszą więc głębiej otworzyć portfel. Inaczej warto zacząć odkładać na League Pass albo w wersji ultra oszczędnej przenieść się na pikselozę ze streamu. Ewentualnie pozostaje wykupić zestaw za niecałe 80 złotych i liczyć, że NBA od czasu do czasu będzie gościła na jednym z nowo tworzonych Canal+ Family. To nie jedyny minus fuzji, która dotknęła klientów. Dotychczas dostępny kanał ESPN America wyłącznie na platformie N znika od kwietnia z oferty tego operatora. Jedynym wyjściem dla abonentów platform cyfrowych, aby oglądać NCAA za pośrednictwem telewizora, pozostaje migracja do nowo powstałej nc+ i wykupienie pakietu przynajmniej za 59 zł, bo od takiego dostępny będzie tam ESPN America. Kwestia na jak długo, włodarze ESPN już głośno zapowiedzieli wycofanie kanału z rynku europejskiego na lipiec tego roku. Kolejną smutną wiadomością pozostaje zniknięcie z oferty programowej stacji Sportklub, która jako pierwsza w Polsce nadawała transmisję z krajowych lig w Europie innych niż PLK (ligi VTB oczywiście nie ma co liczyć). W poprzednim sezonie na koszykarski produkt składały się relację z ligi rosyjskiej oraz hiszpańskiej (plus Puchar Hiszpanii). W tym sezonie do ligi hiszpańskiej i Copa del Rey dokooptowano transmisję z meczów Stelmetu Zielona Góra w EuroCup, co czyniło raczej tą niszową w Polsce stację unikalną na krajowym rynku. Tymczasem Sportklubu w ofercie nc+ nie ma w żadnym pakiecie! Nie tak miała wyglądać dla kibica basketu "nowa definicja rozrywki", tak nachalnie reklamowana definicja nowego podmiotu.

Nikt nie łudził się, że nowa platforma poczyni jakiekolwiek inwestycje w stronę koszykówki, ale liczono na stan utrzymania oferty programowej i pewne uporządkowanie tego co obie platformy posiadały dotychczas. W tym przypadku widać wyraźnie, że 1+1 nie równa się dwa. Przeniesienie Canal+ Sport do prawie najdroższego pakietu, dla abonentów chcących pozostać przy umowie z n utrata ESPN America, całkowity brak Sportklubu sprawia, że dla telewidzów w podstawowych pakietach koszykówki będzie tyle co kot napłakał. PLK na TVP Sport, kończący się EuroCup na Eurosporcie 2 to wszystko na co można liczyć. Na szczęście jest internet. Tam poza League Pass w wersji HD i przekazami na plk.pl w wersji wybitnie anty-HD płacić nie trzeba.

poniedziałek, 18 marca 2013

Ostatnia klasa SMS Warka.


Mija właśnie dziesięć lat od ostatniego sezonu zespołu pod nazwą SMS Warka. Szkoła Mistrzostwa Sportowego w tej miejscowości swego czasu miała istotne znaczenie w procesie szkolenia dla kilku dzisiejszych znanych ligowców na czele z aktualnymi reprezentantami Polski. Przeniesiona później do Kozienic oraz Władysławowa kontynuuje obecnie tradycje szkolenia centralnego najlepszych juniorów w kraju.

Drużyna Szkoły Mistrzostwa Sportowego istniała od 1996 roku i na celu miała skupienie najzdolniejszej młodzieży z całego kraju. Od początku nie brakowało krytyków takiej drużyny. Uważano za zbędne forowanie młodzieży już na samym starcie karier, wszak porażki na dobrą sprawę nie miały żadnych konsekwencji, co miało mieć już na starcie szkodliwy wpływ na mentalność młodych wówczas uczniów szkoły średniej. Przeciwnicy uważali, że juniorów od początku powinno wrzucać się do jednego worka z seniorami, a nie tworzyć sztuczny parasol ochronny pod przykrywką projektu SMS. Szkoła w Warce istniała do 2003 roku, po czym przeniesiono ją do Kozienic. Do 2002 roku szkoła "wyprodukowała" kilku bardziej lub mniej znanych ligowych koszykarzy na czele z najlepszym absolwentem w krótkiej historii szkoły, Michałem Ignerskim. Poza "Igim" szkołę ukończyli także między innymi Dawid Przybyszewski, Zbigniew Białek, Łukasz Obrzut, Marcin Stefański czy Grzegorz Kukiełka. Stefański kojarzony dziś głównie z graczem od zadań specjalnych jest do tej pory koszykarzem, który zdobył najwięcej punktów w historii szkoły, dokładnie 1344 oczka. Mimo zgromadzenia utalentowanych graczy w jednym zespole z uwagi na pewne ograniczenia wynikające ze szkolnego wieku trudno było liczyć, aby zespół z Warki mógł  liczyć na dobre wyniki w drugiej klasie rozgrywkowej. SMS w swoim ostatnim sezonie w Warce występował w pierwszej lidze i z dwudziestu ośmiu spotkań wygrał ledwie osiem, zajmując ostatecznie w lidze dwunaste miejsce. Oto skład zespołu prowadzonego przez Leszka Marca z sezonu 2002/2003 i ich osiągnięcia w obecnym sezonie równo dziesięć lat później:

Łukasz Koszarek:       02/03   19,6 pkt,    12/13 PLK    11,8 pkt, 3,2 zb, 4,6 as
Wojciech Barycz:       02/03   16,7 pkt,    12/13 I liga    6,1 pkt, 2,9 zb, 0,4 as
Kamil Wójciak:          02/03   15,1 pkt,     12/13 II liga    5,4 pkt, 1,4 zb, 1,1 as
Piotr Stelmach:          02/03   11,5 pkt,    12/13 PLK     5,3 pkt, 2,8 zb, 1,1 as
Paweł Malesa:           02/03   10,5 pkt,    12/13 ------
Tomasz Kęsicki:         02/03     4,1 pkt,    12/13 PLK 
Tomasz Tlałka:           02/03     3,0 pkt,   12/13 II liga    6,6 pkt, 2,6 zb, 1,3 as
Daniel Magdziarz:      02/03     2,8 pkt,   12/13 ------
Piotr Kusper:              02/03     2,7 pkt,    12/13 ------
Marcin Dutkiewicz:    02/03     2,5 pkt,    12/13 PLK     8,3 pkt, 3,6 zb, 0,9 as
Piotr Iwicki:               02/03     1,8 pkt,    12/13 ------
Dawid Obrzut:            02/03     1,3 pkt,   12/13 ------
Tomasz Chojecki:      02/03     1,1 pkt,    12/13 ------
Michał Wróblewski:   02/03     1,1 pkt,    12/13 ------
Jarosław Kolenda:     02/03     1,0 pkt,   12/13 ------
Marcin Wiklik:           02/03     0,7 pkt,    12/13 ------
Bartłomiej Wołoszyn:02/03     0,0 pkt,    12/13 PLK     4,9 pkt, 2,0 zb, 0,4 as

Przez ostatnią dekadę od zakończenia działalności SMS Warka wyraźnie największa karierę zrobił Koszarek, do tej pory pierwszy rozgrywający kadry oraz reprezentant kraju na trzech finałach Mistrzostwach Europy, na swojej pozycji instytucja polskiego basketu. Spore nadzieje wiązano z Baryczem, który zagrał nawet w meczu Nike Hoop Summit i miał być kolejnym Polakiem w NBA, ale po drodze kontuzje oraz nieudany włoski epizod zahamowały jego rozwój. Poza Koszarkiem na przestrzeni dekady w reprezentacji swoje epizody mieli także Stelmach, Kęsicki oraz powoływany na zgrupowania Barycz. Najdłużej na poziomie PLK gra/grał oczywiście Koszarek, ale i utrzymali się w niej z różnym skutkiem do tej pory także Stelmach, Kęsicki, Dutkiewicz, Wołoszyn. W modzie były też wyjazdy zagraniczne w celu kontynuowania karier: Stelmach, Malesa wyjechali szkolić się w NCAA, gracze wysocy jak Kęsicki z Baryczem obrali kierunek włoski (w przypadku tego pierwszego także hiszpański). Zdecydowana większość pozostała jednak w kraju, gdzie próbowała swoich sił w dorosłym baskecie, co udało się jednak nielicznym.

Od początku zdawano sobie sprawę, że największą karierę powinni zrobić dwaj zawodnicy, Koszarek oraz Barycz, a reszta stanowiła ważne, ale tylko zaplecze dla liderów. Koszarek zresztą poza Ignerskim jest najwybitniejszym absolwentem w całej historii istnienia koszykarskiego SMS-u. Kończąc naukę w SMS wielokrotny reprezentant Polski miał 19 lat i mógł już spokojnie grać w drużynie seniorskiej na lepszym poziomie, w tamtym momencie przerastał on już swoich kolegów-młodzieżowców. Jest to bardzo często podnoszony problem także przez specjalistów od koszykówki młodzieżowej (http://www.2takty.com/blogi/sms-dobrze-czyli-zle), czy w tym wieku utalentowany koszykarz powinien "męczyć" się w drużynie bez presji wyniku, gdzie nie zapozna się z poważną rywalizacją. Przykład ostatniej klasy z Warki, gdzie gromadzono jednocześnie młodzieżowych reprezentantów kraju pokazuje, że nie do końca system działał sprawnie, a i wiele się nie zmieniło do tej pory. Jeśli wychodząc ze szkoły utalentowany ponoć (bo tylko tacy powinni trafiać do SMS) dziewiętnastolatek nie potrafi znaleźć sobie na dłużej miejsca nawet w tej drugiej lidze to szkoda na niego pieniędzy z publicznej kasy. Jasne, nawet po NCAA nie wszyscy zostają zawodowymi koszykarzami, jednak jak sama nazwa naszej szkoły wskazuje, należałoby wymagać od jej absolwentów gry chociaż na tym minimalnym poziomie centralnym. Zawodnicy wywodzący się z wareckiej szkoły to dziś osoby w najlepszym wieku dla koszykarza - już doświadczeni, ale względnie młodzi w przedziale 27-29 lat. Z jednej strony duża część nie gra dziś na poziomie nawet drugiej ligi lub nie gra wcale, ale piątka nadal widnieje w składach z PLK, co i tak nie jest takim złym wynikiem. SMS w polskich warunkach nie gromadzi też zawsze najwybitniejszych młodzieżowców, bo gdyby tak było to do wareckiej szkoły powinien uczęszczać w tamtym czasie choćby Tomasz Świętoński.

Absolwenci SMS znajdują się często w trudniejszej sytuacji od swoich rówieśników trenujących w klubach. Mając w koszykarskim CV ukończenie ładnie brzmiącej nazwy "Szkoła Mistrzostwa Sportowego" ma się też na starcie często dobry rok do tyłu, jeśli chodzi o poważne seniorskie treningi. Gdy taki Barycz czy Wójciak szaleli w "młodzieżówce" dla przykładu ich rówieśnicy Krzysztof Szubarga czy Adam Hrycaniuk otrzaskiwali się już w ekstraklasie. Sama idea projektu SMS jest szlachetna, ale "kiszenie" się tam aż do 19. roku życia nie przystaje do realiów obowiązujących w koszykówce. W naszych warunkach powołanie i istnienie szkoły w Warce zbiegło się też z zalewem całej masy zagranicznych graczy pod koniec XX i na początku XXI wieku.   W tych warunkach działalność Szkoły Mistrzostwa Sportowego padła na podatny grunt - gdy większość klubów odpuszczała szkolenie, szkoła jawiła się jako ostatni bastion kompleksowej pracy z młodzieżą i to jeszcze rzekomo najzdolniejszą. Nic dziwnego, że wiązano z tym projektem duże nadzieje na polepszenie jakości szkolenia. Kwestia dyskusyjna czy zostały one do końca spełnione.

sobota, 16 marca 2013

Poziom spada, emocje rosną.


Rozpoczęła się druga faza sezonu Polskiej Ligi Koszykówki. Podział na dwie szóstki oznacza, że do decydujących rozstrzygnięć przed play-off coraz bliżej. Patrząc na sytuację w tabeli propagandowo można ogłosić regułkę "ależ emocje, takiego sezonu dawno nie było!".

Rywalizacja w górnej szóstce na pierwszy rzut oka wydaje się pasjonująca, w końcu, jak pokazuje tabela, nic nie jest rozstrzygnięte, a po takich wynikach jak środowa porażka u siebie Stelmetu z Anwilem w stosunku 59:90 wydaje się, że też przewidywalne. Trwa żarliwa dyskusja na temat wyboru transmisji, bo w końcu przy tak wyrównanej stawce w każdej kolejce szykuje się jakiś potencjalny "hit". Mało jest koszykarskich lig w Europie, gdzie byłoby tylu faworytów do mistrzostwa. Sytuacja ta jest podobna do wyścigu żółwi w piłkarskiej T-Mobile Ekstraklasie, gdzie emocje są do końca, tylko ten mistrz jakimś dziwnym trafem zdobywa co roku mniej punktów. Fani PLK przyzwyczajeni do dominacji jednego zespołu w końcu doczekali się sezonu, w którym kwestia mistrzostwa nie będzie dawno rozstrzygnięta. Już finały w ostatnich dwóch latach zakończone dopiero po siedmiu meczach wskazywały na rzekome wyrównywanie poziomu. W obecnym sezonie wiele meczów w fazie zasadniczej to były widowiska trzymające w napięciu, kończące się nawet buzzer-beaterami. Patrząc na taką polską ligę w piłce ręcznej, to PLK kładzie ją pod względem emocji na łopatki. U nas faworytów do tytułu jest więcej niż nawet w NBA. "Takiego sezonu nam było potrzeba!", można by powiedzieć używając języka propagandy sukcesu.


Tak zacięta rywalizacja w lidze nie jest jednak wynikiem równania w górę, tylko w dół. Asseco Prokom po problemach, których w ostatnim półroczu było tam więcej niż od wszystkich sezonów razem wziętych w XXI wieku, nadal (stan na 16.03.2013) jest jednym z głównych faworytów do tytułu. Potrzeba było ogromnego załamania finansowego i fatalnej polityki kadrowej w zespole z Gdyni, żeby mistrz Polski nie był znany już w październiku. Z kolei zespoły takie jak Trefl, Anwil, Turów czy Czarni nie stają się z sezonu na sezon lepsze, tylko dzieje się wręcz odwrotnie. Malejące budżety robią swoje, co widać po zawodnikach zagranicznych ściąganych do tych zespołów. Jedynie Stelmet próbuje iść do przodu, czego dowodem są wyniki w tegorocznych rozgrywkach EuroCup klubu z Zielonej Góry. Kwestia rywalizacji w Europie to też może być wstydliwy temat dla włodarzy polskich klubów. Wyznacznikiem kondycji sportowej ligi powinny być występy eksportowych zespołów w europejskich pucharach. W ostatnich latach na dobrą sprawę wybił się tylko Asseco Prokom, dokonując historycznego awansu do ćwierćfinału Euroligi w sezonie 2009/2010. Po tamtym sukcesie jednak już dawno nie ma śladu, a w trzech ostatnich sezonach Euroligi do policzenia sumy zwycięstw gdynian wystarczy jedna para rąk. W kontekście tych wyników wszelkie dyskusje o licencji A na występy w Eurolidze w kolejnych latach sopockiego klubu mogą wzbudzać obecnie tylko wielki rechot nie tylko w Polsce, ale i w całej koszykarskiej Europie.
Spadek poziomu widać po obcokrajowcach jacy odgrywają obecnie kluczową rolę w lidze. Poza Walterem Hodge'm i Quintonem Hosleyem oraz kilkoma pojedynczymi wyjątkami przyjeżdża do Polski głównie trzecia liga w skali europejskiej. Zdecydowanie większą renomę miały "spady" z NBA niż obcokrajowcy pokroju Aarona Cela, Johna Turka czy Ivana Zigeranovicia. Nazwiska tej trójki nie są wymienione przypadkowo - Turek powracając w ubiegłym sezonie grał znacznie lepiej i legitymował się dużo lepszymi statystykami niż w swojej pierwszej przygodzie z polską ligą, podobnie jak w obecnym sezonie powracający po rocznej przerwie Zigeranovic. Spory progres w stosunku do poprzednich rozgrywek zanotował także Cel. Takich przypadków jest dużo więcej, a owe "postępy" wynikają w dużej mierze ze stale malejących ligowych wymagań. Znamienne są tez takie przypadki jak Jerela Blassingame'a - w Polsce MVP finałów, a w Eurolidze głównie kompletnie zawodził. Zawodnicy wyżej wymienieni nie kilkanaście, ale nawet kilka lat temu byliby tylko jednymi z wielu, a teraz Cel czy J-Blass (w czasie przeszłym) to sztandarowe persony swoich zespołów. Kurczące się finanse klubów, poziom większości obcokrajowców i sztuczne limity, dały szansę Polakom na odgrywanie istotnych ról. Przez to liga stała się bardziej swojska, ale na pewno też słabsza niż jeszcze kilka lat temu.

Kierownictwo Polskiej Ligi Koszykówki ma tendencję do delikatnego koloryzowania rzeczywistości, dlatego po sezonie zapewne pojawi się oficjalne vel cukierkowe podsumowanie np. Adama Romańskiego uznające sezon za pasjonujący z uwagi na emocjonujące i wyrównane spotkania oraz kolejny przełomowy ze względu na coraz większą rolę Polaków. Pozornie wszystko się zgadza: telewizja transmituje spotkanie, w których często zwycięzca jest znany dopiero w ostatnich minutach czy sekundach, kibice mają więcej meczów, bo też w play-offach wątpliwe, żeby rywalizacja w kolejnych parach kończyła się po trzech meczach, prezesi, bo jest mniej meczów o nic i łatwiej przyciągnąć kibiców. O realnej wartości ligi nikt oficjalnie nie wspomni, a dyskusje o spadającym poziomie pozostaną tak samo bez echa jak pewnie występy klubów w europejskich pucharach w następnym sezonie.

wtorek, 12 marca 2013

Big Dance z Gonzagą.



Gonzaga Bulldogs mistrzem West Coast Conference. Od początku sezonu Gonzaga imponuje swoją grą i zasłużenie jest typowana do jednego z głównych faworytów NCAA. Zespół ze Spokane każdego miesiąca w tegorocznych rozgrywkach stopniowo urastał do coraz większego faworyta. Rywalizacja z konferencyjnymi ogórkami się już jednak skończyła i czas zacząć poważne granie.

W swojej bogatej historii Gonzaga nie jest klasycznym przykładem taśmowego wypuszczania gotowych graczy na parkiety NBA jak na przykład Kentucky, ale kilku graczy bardziej i mniej znanych opuściło mury tej uczelni. Oczywiście tym najlepszym jest John Stockton, ale też tacy koszykarze jak Adam Morrison, Ronny Turiaf są rozpoznawalni dla wszystkich kibiców NBA. W historii absolwentów Zags pojawiają się też delikatne polskie wątki, mianowicie w pierwszej rundzie draftu wybierany był też Dan Dickau, przymierzany swego czasu przez Romana Ludwiczuka do reprezentacji Polski. Co ciekawe, najlepszym asystentem w historii uczelni nie jest wcale John Stockton, tylko Matt Santangelo mający za sobą występy w... Anwilu Włocławek. W ostatnich latach uczelnia także dostarczała graczy do najlepszej ligi świata, pełniących w niej głównie rolę rezerwowych ja choćby Jeremy Pargo czy Austin Daye. Ostatnim "wytransferowanym" do NBA koszykarzem jest center Robert Sacre, pełniący na razie marginalną rolę w Los Angeles Lakers. Zespołowo też był to na ogół solidny team, ale na pewno odstający od najbardziej renomowanych uczelni. Ledwie jeden awans do Elite Eight z 1999 roku to wynik nie robiący żadnego wrażenia na większości zespołów z Top 25.

Gdy Przemysław Karnowski decydował w ubiegłym roku jaką uczelnię wybierze, najmocniej zabiegały o niego uczelnie Gonzaga Bulldogs oraz California, ponadto dopiero w ostatnim etapie wyboru szkoły dołączyły te bardziej renomowane z Duke na czele. Wielu naiwnych myślało, że w końcu wicemistrz świata do lat 17, rosły center mający za sobą całkiem niezły sezon w PLK spokojnie poradzi sobie w NCAA już od pierwszego roku. Realiści przestrzegali jak ciężki może być pierwszy rok dla Torunianina w roli freshmana, złośliwi uważali, że nie będzie w stanie grać, gdyż będzie musiał cały czas zrzucać dodatkowe kilogramy na siłowni, które dziwnym przypadkiem pojawiały się koszykarzowi  głównie w przerwach letnich. Rzeczywistość okazała się nie aż tak drastyczna, ale Karnowski gra niewiele, jednak ma za to szansę stać się drugim w historii polskim uczestnikiem Final Four ligi akademickiej. Wszyscy przywykli, że wśród faworytów do mistrzostwa NCAA wymienia się Duke, Kentucky, North Carolina, ale aktualnie wiele osób stawia na zespół ze Spokane. Oczywiście wcześniej też byli zaliczani do szerokiego grona najlepszych teamów, ich pozycja startowa przed sezonem oscylowała około dwudziestego miejsca wśród wszystkich uczelni w Stanach Zjednoczonych, jednak dopiero w trakcie sezonu wartość drużyny systematycznie rosła. Nie mogło być inaczej, skoro Bulldogs osiągnęli bilans 31-2 okraszony na koniec zwycięstwem w West Coast Conference. Wydawać się może przeciętnemu laikowi, że teraz to już tylko Gonzaga powinna w cuglach awansować do czołowej czwórki, o co jednak będzie bardzo trudno. Trzeba pamiętać, że WCC nie jest najsilniejszą konferencją i zespół Karnowskiego wielokrotnie rywalizował z bardzo przeciętnymi uczelniami, a prawdziwy test koszykarza trenera Marka Few przechodzili jedynie kilkukrotnie, ponosząc przy tym dwie porażki, wpierw z Illonnis i później w kuriozalnych okolicznościach z Butler, kiedy syn Johna Stocktona - David, pokazał jak jabłko może paść daleko od jabłoni.


Można kwestionować wiele wyników Gonzagi, z obecnego sezonu, jednak nieuczciwe byłoby tez stawianie tezy, że tak wyśmienity bilans Gonzaga zawdzięcza wyłącznie słabszym rywalom niż tym obecnym w konferencjach ACC, Big East lub Pac-12. Zespół jest specyficzną mieszanką i luźno porównując do NBA najbliżej im do Toronto Raptors, oczywiście nie z powodu wyników. Bulldogs to istna wieża Babel, w której główne role stanowią Niemiec i dwóch Kanadyjczyków, a ponadto w składzie są jeszcze Francuz i oczywiście Polak. Wracając do najważniejszych ogniw, Elias Harris to 24-letni student ostatniego roku, który wraz z 22-letnim Kelly Olynykiem tworzą jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy, duetów skrzydłowych w lidze. Motorem napędowym akcji ofensywnych jest z kolei 20-letni inny Kanadyjczyk - Kevin Pangos, który w 2010 roku na MŚ Under-17 w Hamburgu znalazł się w pierwszej piątce mistrzostw obok Bradley'a Beala, Mateusza Ponitki, Jamesa McAdoo i Przemka Karnowskiego. Ważne role pełnią też Gary Bell Jr. oraz Sam Dower, główny rywal Karnowskiego o minuty, z którym Polak rywalizację (jeszcze?) przegrywa. W porównaniu z ubiegłym sezonem z kluczowych graczy ubył tylko Sacre, a największym wzmocnieniem okazał się Olynyk, aktualnie... trzecioroczniak. Nie grający w sezonie 2011/2012 w obecnym prezentuje znakomitą formę na poziomie 17,5 punktów i 7,2 zbiórek, wyprzedzając drugiego strzelca, którym jest Niemiec Harris. Obaj dzięki też bardzo dobrym rezultatom są awizowani w tegorocznym mock drafcie, według którego Olynyk ma szansę zostać piątym w historii absolwentem Zags wybranym w pierwszej rundzie już tego właściwego draftu w czerwcu. Ponadto o tym jak już na początku swoich karier są klasowymi koszykarzami świadczy fakt, iż obaj mają za sobą występy na dużych turniejach - Harris na EuroBaskecie w Polsce oraz podobnie jak Olynyk, na ostatnich mistrzostwach świata w 2010 roku.

Na pewno Gonzadze sprzyjają okoliczności, aby ugrać w tym roku awans do Final Four. W NCAA nie ma zdecydowanego faworyta jakim przed rokiem było Kentucky, a obecnie w kontekście mistrzostwa poza Gonzagą najwięcej mówi się o Indianie, Duke, Louisville czy Michigan. Wiele uczelni utraciło swoje talenty w ubiegłorocznym drafcie, powszechnie uważanym za jeden z lepszych w ostatnich latach. Wystarczy przypomnieć sobie właśnie status Kentucky, z którego John Calipari wypuścił do NBA aż szóstkę graczy. Inaczej jest właśnie w Gonzadze, gdzie poza obecnym centrem Lakers wszyscy kluczowi koszykarze pozostali, a wrócił jeszcze Olynyk. Za rok tak dogodna okazja może się już nie powtórzyć - Harris bez względu na wynik draftowej loterii opuszcza NCAA, a w raz nimi status seniora uzyskali Mike Hart oraz Guy Landry Edi. Dodając do tego wkalkulowaną stratę Olynyka wydaje się, że będzie niemożliwym dysponowanie potencjałem zbliżonym do obecnego sezonu. 
March Madness rządzi się swoimi brutalnymi prawami, w którym występy w całej wcześniejszej fazie sezonu nie mają znaczenia, a jeden dzień słabszej niedyspozycji może nagle zakończyć nadzieje na Final Four. Dużym minusem wydaje się dla Gonzagi lekki znak zapytania co do prawdziwej siły zespołu, która na dobra sprawę nie była weryfikowana przez długi czas przez zdecydowaną większość czołowych uczelni. W  marcowym szaleństwie przecież tak słabych teamów jak przeważająca część WCC już nie będzie.

poniedziałek, 11 marca 2013

Lakers 2013 jak Knicks 1999?


Po wielu perypetiach Los Angeles Lakers wślizgnęli się na ósme miejsce w Konferencji Zachodniej. Typowani do mistrzostwa lub chociaż do jak najwyższych miejsc na zachodzie męczą się niemiłosiernie przez cały sezon. Zespół miał być ulepszoną wersją tego z sezonu 2003/2004, a póki co fanom pozostaje tylko mieć nadzieję, że będzie to zachodnia odpowiedź na pewien zespół z końcówki XX wieku.

Budowany latem zespół Lakers miał w końcu po dwóch chudych latach jak na LAL, zagrać coś więcej niż tylko sromotnie przegrać w półfinale Western Conference, tak jak to miało miejsce w 2011 roku z Mavs i rok później z Thunder. Poczynione dwa "celebryckie" zakupy - Dwight Howard i Steve Nash wraz Kobe Bryantem, Pau Gasolem i Metta World Peacem mieli stworzyć najbardziej gwiazdorską startową piątkę w lidze, a Antawn Jamison pełnić rolę jednego z najbardziej kluczowych rezerwowych w  całej lidze. Jednocześnie projekt miał być od początku czymś większym, lepszym niż skład z 2003/2004, kiedy sprowadzono Karla Malone i Gary Paytona. Ściągnięci na końcówki karier mieli pełnić role ważne, ale głównie pomocnicze dla Kobe Bryanta i Shaqa O'Neilla. Ostatecznie Lakers zagrali w finale, ale sromotnie przegranym  z Detroit Pistons, który skutkował następnie kilkuletnią "przebudową" i nawet brakiem awansu do play-off w 2005 roku. Oczywiście 81 punktami Bryanta z Toronto Raptors też.
W tym sezonie miało być trochę inaczej - Howard w sile wieku uważany za najlepszego centra w lidze miał być dużo lepszy od Andrew Bynuma, a Steve Nash pełnić rolę playmakera z prawdziwego zdarzenia jakiego w Los Angeles nie było od czasów Nicka Van Exela. Oczywiście wspominano nieco asekuracyjnie, że zespół musi wpierw się "zgrać", "poczuć chemię", ale na pewno nikt nie zakładał, że będzie potrzeba rozegrać ponad 60 meczów, aby dopiero optymistycznie spoglądać w awans do... play-off. Pesymiści już założyli, że nawet wchodząc z ósmego miejsca Lakers i tak tylko się ośmieszą w rywalizacji ze Spurs czy Thunder i cały plan zbudowania "galacticos" runie w gruzach. W ostatnich latach było kilka przypadków jak zespoły z ostatniego premiowanego miejsca umiały sprawiać niespodzianki, choćby w ubiegłym sezonie Philadelphia 76ers czy rok wcześniej Memphis Grizzlies. Z uwagi na celebrycki blichtr, ogromny rynek, wielkie oczekiwania i jeszcze większe rozczarowanie w sezonie regularnym Lakers na tym etapie sezonu najbliżej do New York Knicks z 1999 roku.


Sezon 1998/1999 z uwagi na lokaut rozpoczął się ze sporym opóźnieniem, a koszykarze Knicks długo zawodzili - po 42 meczach (na 50 w sezonie) legitymowali się bilansem 21-21 i dopiero udany finisz 6-2 oraz wygrana z bezpośrednim rywalem pozwoliła im uciec przed Charlotte Hornets i zająć 8. miejsce w Konferencji Wschodniej. Knicks niemiłosiernie krytykowani od początku rozgrywek także przed tamtym sezonem dokonali dwóch wzmocnień, choć nie na taką skalę jak teraz Lakers. Jako nowe nabytki Latrell Sprewell i Marcus Camby, do tego Patrick Ewing, Allan Houston, Larry Johnson z Jeffem Van Gundym na ławce typowani byli jako jeden z zespołów gotowych do przejęcia bezkrólewia na wschodzie, będącym wtedy w kryzysie po zakończeniu dynastii Chicago Bulls. Okupiono wielkim wysiłkiem już sam awans do play-off i gdy wydawało się, że będzie to kolejny sezon straconej szansy i rozczarowań dla zespołu z Madison Square Garden... awansowali oni do Finałów NBA, wygrywając po drodze mecze w niezwykłych sytuacjach. Rozprawienie się z Heat, Hawks i Pacers dało Knicks ostatni do tej pory NBA Finals. Choć w końcowym rozrachunku przegrany 1-4 w rywalizacji z San Antonio Spurs, to do tej pory aktualne są teorie, iż ze zdrowym Patem Ewingiem nowojorczycy mogli wtedy sięgnąć po mistrzostwo, prezentując przez całe play-offy wolę walki jakiej od czternastu lat fani z MSG już nie uświadczyli.



Patrząc na Los Angeles Lakers w obecnym sezonie trudno znaleźć optymizm, by zdołali oni powtórzyć wyczyn Knicks. Nowojorczycy "docierali" się przez długi okres sezonu regularnego, ale też maksymalnie skróconego. Gdy Lakers mają za sobą 64 mecze, tak New York Knicks po tylu potyczkach byli już na etapie końcówki finału Eastern Conference z Indianą Pacers. Ponadto przy całym szacunku dla siły wschodu z przełomu wieków, obecna rywalizacja na zachodzie jest bardziej wyrównana i stoi na dużo wyższym poziomie. Co oznacza trafienie od razu w pierwszej rundzie na Spurs czy Thunder przekonali się w tamtym sezonie koszykarze Dallas i Utah, sromotnie przegrywając swoje serie 0-4. Przy sprzyjającym układzie podopieczni Mike'a D'Antoniego mogą jeszcze oczywiście prześcignąć w tabeli Houston czy Golden State i wtedy w rywalizacji z Clippers czy Grizzlies nie są już bez szans. Projekt, który powstał w Los Angeles miał na celu jednak nie dywagowanie kto będzie lepszym rywalem w pierwszej rundzie, tylko jak mówił Metta World Peace, pobicie rekordu Bulls i osiągnięcie bilans 73-9. Jak się okazało, po osiemnastu spotkaniach zapowiedzi M.W.P. można było wyrzucić już do kosza, a sezon uratuje już tylko mistrzostwo. To też różni LAL od NYK. Presja w Nowym Jorku, choć podobna do tej w Los Angeles, nie sprawiła, aby zakończony brakiem tytułu sezon 98/99 uznano za stracony. Do dziś nie powtórzono tam tego wyczynu, a Lakers od tego czasu grali w siedmiu finałach. Na ósmy póki co w najbliższym czasie się nie zanosi.

czwartek, 7 marca 2013

Koszykarski "produkt" według TVP.


Sytuacja w ostatnich kilku latach na sportowym rynku medialnym nabrała sporego przyspieszenia. Do tego odjeżdżającego pociągu widocznie nie wsiedli na czas decydenci Telewizji Polskiej, którzy swoim zachowaniem pokazują jakby zatrzymali się na etapie transmisji z prehistorycznych czasów Lech Basket Ligi.

Polska jest rajem dla kibica w kapciach przed telewizorem, także (o dziwo!) tego koszykarskiego. Dostępne w kraju NBA w dawce czterech meczów na tydzień, a zdarza się,że jest tego i więcej, stałe transmisje z Euroligi, EuroCupu, ligi hiszpańskiej, ligi akademickiej sprawiają, iż nie tylko samą PLK człowiek żyje. Dodając do tego inne sportowe atrakcje (piłka, siatkówka, żużel, piłka ręczna, sporty indywidualne) trzeba stworzyć konkretny produkt i jak to się ładnie mówi, dobrze go "opakować". Mariaż Polskiej Ligi Koszykówki z Telewizją Polską miał swoje wzloty, ale więcej upadków. Żeby nie zagłębiać się w historię, lepiej będzie skupić się na w miarę świeżych ostatnich sezonach. Zwłaszcza na tych po imprezie, która miała nieco napędzić koniunkturę, czyli polskim EuroBaskecie. Osoba szefa sportu w telewizji, Włodzimierza Szaranowicza, przywróciła kibicom, zapewne głównie z nostalgii, nadzieję na lepszy czas dla polskiej ligi i większą obecność basketu w ogóle.

Od kilku lat transmisje z PLK ponownie pojawiają się wyłącznie w TVP, a precyzyjniej będzie napisać, że w TVP Sport. Chwała telewizji, że w ogóle się tym zajęła, ale poza realizowaniem transmisji nie robi nic konkretnego w kierunku promocji własnego przecież produktu. TVP reszta telewizyjnej Polski uciekła dość znacznie i niejedna stacja z przedsięwzięcia bardziej przeciętnego nawet od PLK potrafi zrobić lepszą transmisję z konkretniejszą promocją. Takim przykładem może być na przykład Orange Sport, która nadaje obecnie 1. ligę piłkarską, która wcześniej także była nadawana w TVP Sport. Jak to w Telewizji Polskiej, taką ligę traktowano tam po macoszemu, a stacja Orange Sport, gdy tylko otrzymała prawa, zajęła się promocją, profesjonalnym przygotowaniem i w środowisku jest kojarzona, iż sztandarowym ich produktem jest dopiero druga klasa rozgrywkowa w polskiej piłce, mimo iż nadaje ją dopiero od niedawna. W ostatnich latach TVP utraciło prawa do kilku lig i na dzień dzisiejszy został tam tylko hokej na lodzie oraz koszykówka. Basket pokazywany w Telewizji Polskiej tkwi w maraźmie, nawet nie tylko dlatego, że jest słaby, ale także przez to, że jest kiepsko pokazywany. Widz jest coraz bardziej wymagający i nikt nie da przyzwolenia na prowizorkę ostatnio zastosowaną w Meczu Gwiazd, kiedy telewizja postanowiła jedno z ważniejszych wydarzeń sezonu... retransmitować z ośmiogodzinnym opóźnieniem. Czasy retransmisyjnych relacji "hej, hej tu NBA" minęły już bezpowrotnie.

Ważnym mankamentem transmisji z PLK jest brak jakiejś stałej, logicznej ramówki. Kiedyś szef sportu w TVP, Robert Wichrowski głosił teorię, iż koszykówka nadawana w soboty lub niedzielę w godzinach obiadowych typu 13:45 to najlepszy czas antenowy dla tej halowej dyscypliny, dlatego ze zdziwieniem przyjmował słupki, w których oglądalność koszykówki leciała łeb na szyję. Na szczęście dla sportu, telewizji i koszykówki Pana Wichrowskiego w TVP już nie ma, ale wiele starych problemów pozostało, mimo, że dziś pod względem dobierania godzin transmisji bywa trochę lepiej. Cały czas brakuje jednak stałego terminu, który kojarzyłby się widzom, sponsorom wyłącznie  z koszykówką. Spotkania są rozrzucane, raz piątek, raz poniedziałek, potem sobota, znów sobota o innej porze... Dziwne, że stacja, która nie posiada tak wielu praw sportowych nie potrafiłaby ustalić jednego terminu konkretnie zarezerwowanego dla basketu, ot na przykład wieczornej niedzieli. Dobrym wzorem mogą być tu Włochy i stacja Rai Sport, gdzie praktycznie jedna transmisja z każdej kolejki jest przewidziana na niedzielę w okolicach godziny 20:00. Niestety TVP i PLK ciężko jest ustalić jak podobny wzór można by zastosować również w polskiej koszykówce. Oczywiście nie zmieni to na początku wiele w kwestii oglądalności, ale jest to mały krok, aby trochę te transmisje miały jakiś logiczny porządek. Sam dobór spotkań relacjonowanych w TVP Sport jest nawet całkiem niezły, wszak pokazywany był chociaż raz każdy zespół, a dla mniejszych ośrodków każda wizyta telewizji jest dużym wydarzeniem. Tak jak do doboru spotkań przyczepić się nie można, tak do ich częstotliwości już tak. Niestety wraz z wyłącznością na PLK Telewizja Polska stosuje niejako zasadę "sam nie zjem, psu nie dam". Rynek telewizyjny poszedł tak do przodu, że nikt nie traktuje dziś telewizji transmitującej średnio jeden ligowy mecz na tydzień jako posiadającej prawa na wyłączność. Niestety PLK będąca zakładnikiem swojej niskiej wartości stale trzyma się u boku wiernego, ale miernego przyjaciela - telewizji z Woronicza.

PLK na pewno nie jest najpopularniejszą ligą w kraju, ale przy odpowiedniej polityce medialnej w TVP stać krajowy basket na przyciągnięcie przed telewizory więcej niż kilka tysięcy widzów. Telewizja Polska zrobiła sporo dobrego dla promocji koszykówki, ale w większości to przeszłość. Wszyscy  Ci, którzy tęskniąc za Szaranowiczem i Ryszardem Łabędziem marzą o powrocie NBA do TVP, zapewne teraz po kilku relacjach przerzuciliby się na lichej jakości stream lub w optymistycznej wersji na League Pass. Paradoksem jest, że stacja, która zrobiła największą w historii promocję basketu w tym kraju i była na polskim rynku dzięki relacjom z NBA innowacyjna, obecnie wygląda na tą, która zatrzymała się w wielu aspektach w złotych latach 90-tych. Trend ten można zawsze odwrócić, ale nie może dochodzić w sezonie do takich kwiatków jak retransmisja meczu gwiazd, brak ostatnio ligowego hitu Trefl - Asseco Prokom, prezentacja grafiki i przedmeczowego "studia" rodem z końcówki XX wieku. Jeśli sama TVP nie wierzy w powodzenie tych transmisji, tym bardziej nie uwierzą w to kibice.

niedziela, 3 marca 2013

Polskie przypadki w NCAA.


Zaczął się marzec, a to znak, że do corocznego March Madness już naprawdę blisko. W polskim przypadku marcowe szaleństwo dość wyjątkowe, bo w silnej Gonzadze Bulldogs będziemy mieć tam swojego przedstawiciela. Żeby nie było tak kolorowo, trzeba przyznać, że NCAA dla wielu Polaków było weryfikacją możliwości, a buńczuczne zapowiedzi o NBA często kończyły się powrotem z podkulonym ogonem do Europy.

W Polsce w latach 90. istniał pewien mit ligi akademickiej. Przeświadczenie, że tylko wyjazd do Stanów pomoże rozwinąć elementy koszykarskiego rzemiosła powodowało całkiem liczne polskie podróże w kierunku amerykańskich campów. Oczywiście NCAA na bieżąco nikt nie śledził, bo przede wszystkim nie było gdzie, a informacje jak cudowne są te rozgrywki przekazywali tylko sami koszykarze, którzy przyjeżdżali w okresie letnim do Polski. Wszyscy bez wyjątku oczywiście opowiadali jak każdego roku stają się lepszymi koszykarzami, co jednak szybko było weryfikowane na polskich parkietach. Brak internetu i wglądu do statystyk z akademickich rozgrywek nie pozwalał przecież wątpić w prawdomówność słów kolejnych zawodników. Dziś można wybuchnąć śmiechem choćby na temat opowieści Rafała Bigusa z lata 1999 roku, kiedy opowiadał jak blisko był wspólnej gry z Allenem Iversonem. Bigus wypowiadając na łamach "Super Basketu" słowa "Miałem sporą szansę na podpisanie kontraktu z Philadelphia 76ers" tylko się zbłaźnił prezentując wyjątkową nieporadność po powrocie ze Stanów do Polskiej Ligi Koszykówki.

Zanim jednak nastąpiły lata 90. i większy kontakt z amerykańską koszykówką, pewien koszykarz odniósł największy sukces w historii polskich występów na parkietach NCAA. Tym zawodnikiem był Jacek Duda (obecnie okazjonalnie ekspert Canal+ Sport podczas Weekendu Gwiazd), który w swoim ostatnim sezonie (1986/1987) na uczelni Providence zdołał awansować do Final Four. Tego sukcesu nie powtórzył do tej pory żaden zawodnik. Nieco zapomniany w kraju koszykarz był oczywiście tylko głównie uzupełnieniem składu, ale przetarł szlaki innym rodakom. Po karierze akademickiej radził sobie całkiem nieźle w dorosłej koszykówce - zagrał w kadrze na Mistrzostwach Europy w 1991 roku, występował ponadto w najwyższej klasie rozgrywkowej w Polsce, Belgii i Niemczech. Providence odegrała dużą rolę w polskiej historii NCAA, bo w pierwszej połowie lat 90. grali dla tej uczelni także Maciej Zieliński i Piotr Szybilski. Sytuacja zwłaszcza Zielińskiego była wyjątkowa bo też później żaden gracz nie jechał w takiej sytuacji jak obecny prezes Śląska. Zieliński wyjeżdżał do Stanów jako już ugruntowany koszykarz, reprezentant kraju na ME, dwukrotny mistrz Polski, więc i oczekiwania były spore. Opowieści Zielińskiego jak po treningu trudno było mu utrzymać filiżankę kawy ukazywały tylko przepaść jaka była między Polską a USA. Zieliński po powrocie do kraju wrócił do Śląska i wszyscy oczekiwali, że z miejsca stanie się absolutną gwiazdą. Tak się jednak od razu nie stało, a pierwsze miesiące w Polsce miał raczej przeciętne, wtedy zaczęły pojawiać się głosy, że wrocławianin lepszy był przed wyjazdem niż po nim. Z czasem jednak Zieliński wrócił do swojej nominalnej dyspozycji i stał się w kolejnych latach symbolem polskiego basketu i jedną z największych ikon ostatniego dwudziestolecia. Do Zielińskiego dołączył w Providence także Piotr Szybilski. Podobnie jak Zieliński, "Bilu" stanowił ledwie uzupełnienie składu i akademickiej ligi także nie podbił. W tym przypadku nie obyło się później bez tłumaczeń, jak sam Szybilski mówił w wywiadzie nie grał za wiele głównie dlatego, bo... nie był murzynem. Po tych dwóch przypadkach jeszcze bardziej wzrósł w kraju mit o NCAA jako ziemi obiecanej tylko dla najlepszych, skoro nawet takie asy jak Zieliński czy Szybilski mieli problemy, żeby wstawać z ławki rezerwowych. Później ścieżkę amerykańską przeszli wspomniany Rafał Bigus i Tomasz Cielebąk. Ich powroty do kraju po skończeniu uczelni były bolesne. Bigus lansowany na pierwszego Polaka w NBA wyróżniał się po powrocie głównie wzrostem i zagubieniem, a i Cielebąk nie był tym graczem sprzed wyjazdu. Ukłuto już wtedy pewnego rodzaju "syndrom NCAA", czyli kompletny zanim formy po powrocie ze Stanów. Dotykał on także kolejnych, którzy wracali. Po Bigusie wielką nadzieją na NBA był Wojciech Myrda. To był rok 2002, kiedy kończył on uczelnię i faktycznie wtedy pojawił się pierwszy Polak w NBA. Wszyscy uważali jednak, że będzie to Myrda, do niedawna rekordzista pod względem bloków w całej historii NCAA. Dziś można na rzeszowianina spojrzeć obiektywnie - samymi blokami do NBA się nie wjedzie grając do tego na bardzo przeciętnej uczelni w słabej konferencji. Wtedy uważano, że to głównie wina agenta, ale późniejsza kariera Myrda pokazała mu niejako miejsce w szeregu. Obecnie 34-latek od dawna nie gra poważnie w koszykówkę, bo trudno za taką uznać amatorską ligę w Rzeszowie.


Patrząc na "popisy" Bigusa, Cielebąka czy Myrdy zaczęto coraz bardziej się zastanawiać czy to już PLK jest taka dobra czy NCAA taka słaba. Na niekorzyść ligi akademickiej działał fakt, że wówczas coraz więcej miejsc w drafcie zajmowali gracze europejscy prosto z lokalnych klubów. Mit, że droga do NBA prowadzi przez NCAA upadł wtedy bezpowrotnie. Rok po Myrdzie studia skończył na zaliczanej wtedy do Top 25 uczelni Missisipi State Michał Ignerski. Popularny "Igi" swoją karierą udowodnił, że grając na solidnej uczelni można i później poradzić sobie w dużo silniejszych ligach niż PLK. W tym samym czasie co Ignerski, na uczelni Texas Tech mieliśmy Pawła Storożyńskiego i Roberta Tomaszka. W kraju myślano przede wszystkim o ewentualnym wzmocnieniu na kolejne lata reprezentacji przez wspomnianą dwójkę. Odchodzące wtedy pokolenie graczy urodzonych w okolicach rocznika '70 miała zostać zastąpione właśnie między innymi przez koszykarzy takich jak Storożyński czy Tomaszek. Na dłuższą metę jedynym czynnikiem, który wyróżniałby obu graczy na reprezentacyjnym poziomie okazały się niestety głównie ich podwójne obywatelstwa, choć obaj to bardzo wyraziste postacie, które do dziś wzbudzają sporą sympatię. Od tamtej pory minęło kilka lat, a kolejnych graczy próżno było szukać chcących wyjeżdżać w NCAA. Przez moment głośno było jeszcze o Łukaszu Obrzucie, który grał w zawsze silnej drużynie Kentucky. Odgrywał rolę "ławkowego", standardową dla Polaków na silnych uniwersytetach, ale głośniej było o nim z powodu podpisania wstępnego kontraktu z Indiana Pacers. Stałego kontraktu jednak już nie otrzymał, a tak jak nie zachwycił w Indianie, nie zrobił tego także później w Inowrocławiu. Obrzut zakończył przygodę z NCAA w 2007 roku, a już rok później w Duke pod okiem słynnego Mike'a Krzyżewskiego grę rozpoczął Olek Czyż. Do takiej uczelni nie dostaje się przypadkiem, więc z miejsca w niektórych polskich mediach pojawił się temat kolejnego Polaka w NBA. Czyż przez dwa lata w Duke za wiele nie pograł, po czym podjął raczej słuszną decyzję o przenosinach do Nevady. Jego nazwisko przez pewien czas pojawiało się nawet w mock draftach, ale wybranie Czyża w drafcie od początku było bardziej życzeniowe niż miało głębsze merytoryczne poparcie. Sezon 2011/2012 zakończony zwycięstwem w konferencji WAC, dobrą grą i statystykami to było jednak za mało nawet jak na grę w NCAA Tournament. Występy w lidze letniej w barwach Chicago Bulls też nie powalały na kolana. Czyż wylądował jednak całkiem nieźle, gra w solidnym włoskim Virtusie Rzym i przynajmniej powinien być wypróbowany w niedalekiej przyszłości w kadrze. O ile obecny selekcjoner nie popełni błędu poprzednika na temat w ogóle istnienia Czyża, na co jednak na szczęście się nie zanosi. 

Tak głośno o NCAA w Polsce dawno nie było jak w ostatnich dwóch latach. Dobre występy Czyża, decyzje wicemistrzów świata do lat 17 były szeroko komentowane w kraju. Tomasz Gielo podąża drogą mniej ryzykowną, skupiając się na wykorzystywaniu swoich minut i pewnej grze w słabszej uczelni. Najgłośniej ostatnio było zdecydowanie o Przemysławie Karnowskim z Gonzagii Buldogs. Jeden z najsilniejszych zespołów obecnego sezonu i realny kandydat nawet do gry w Final Four z Polakiem w składzie sprawi, że ponownie w Polsce będzie głośniej o NCAA. Na doniesienia na temat kolejnego Polaka z NCAA w tegorocznym drafcie jednak nikt nie powinien się już nabrać. Historia polskich przypadków NCAA pokazuje jak zmieniało się postrzeganie rozgrywek na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat. Kiedyś traktowane jako jedyna możliwa ścieżka do NBA z niejako "przy okazji" zdobyciem wykształcenia i dyplomu respektowanego na całym świecie z czasem doczekała się niemalże tylu samo przeciwników co zwolenników. Przeciwnicy podnoszą argumenty, że przecież wyjeżdżający 19-latek traci pierwsze cztery lata  prawdziwej seniorskiej kariery na grę wyłącznie z rówieśnikami. Na dodatek na grę prowadzoną według archaicznych przepisów z dwoma połowami i 35-sekundowymi akcjami i sezonem kończącym się w marcu. Zamiast narzekać na znakomitą strukturą organizacyjną ligi należałoby też przyznać obiektywnie, kto miał jaki potencjał już w momencie wyjazdu do USA. Duda, Zieliński, Szybilski, czyli pierwsza trójka w Providence poradziła sobie w dorosłym baskecie mimo śladowej roli na uczelni. Grali jednak w silnej drużynie, a w tamtych czasach europejczykom jeszcze trudno było dorównywać fizycznie Amerykanom.  Część koszykarzy nie wyróżniała się niczym szczególnym jeszcze przed wyjazdem, np. Rafał Bigus na dobrą sprawą był tylko szerzej nieznanym juniorem. Przypadki "drugiej fali" - zawodników studiujących na przełomie wieków i później to raczej wyimaginowane nadzieje nie poparte racjonalnymi argumentami. Blokujący Myrda na prowincjonalnej uczelni wybijał się statystycznie bardziej niż Ignerski, ale to ten drugi grał w NCAA Tournament i później w większości silnych lig w Europie. 
Nie pojawił się jeszcze Polak, który pogodziłby ważną rolę w zespole z siłą uczelni. Tak długo jak to nie nastąpi myślenie o pierwszym Polaku bezpośrednio z NCAA na parkiety NBA pozostaje w sferze wybujałych fantazji.

PS. Wybrani zawodnicy w swoich ostatnich sezonach w NCAA ( z wyjątkiem Piotra Szybilskiego). Oczywiście w samej lidze i różnych dywizjach na przestrzeni lat występowało dużo więcej Polaków, ale pod lupę brani byli głównie Ci, którzy jechali przede wszystkim grać w koszykówkę i z którymi wiązano mniejsze lub większe nadzieje.


Imię i nazwisko:                   Sezon i uczelnia:                     Punkty, zbióki, asysty:

Jacek Duda           (1986/1987 Providence)       3,4; 3,4; 0,3 
Maciej Zieliński    (1994/1995 Providence)       2,4; 1,1; 0,6
Piotr Szybilski       (1994/1995 Providence)       2,4; 1,8; 0,1
Rafał Bigus            (1998/1999 Villanova)         6,0; 4,5; 0,5
Tomasz Cielebąk   (1999/2000 Marist)              8,2; 4,8; 0,8
Wojciech Myrda   (2001/2002 Monroe)           11,3; 7,1; 0,6
Michał Ignerski    (2002/2003 Missisipi St.)       9,0; 4,8; 0,8
Paweł Storożyński (2002/2003 TexasTech)       5,0; 3,1; 1,0
Robert Tomaszek   (2003/2004 Texas Tech)     7,4; 4,3; 2,4
Dawid Przybyszewski (2004/2005 Vanderbilt)  6,4; 3,3; 0,8
Łukasz Obrzut       (2006/2007 Kentucky)         2,0; 1,1; 0,1
Adam Hrycaniuk   (2007/2008 Cincinnati)        6,4; 5,3; 0,8
Olek Czyż              (2011/2012 Nevada)          13,8; 6,8; 0,9