niedziela, 30 czerwca 2013

Kanadyjski wysyp talentów.


Kanada w koszykówce do tej pory to głównie James Naismith, Steve Nash, Toronto Raptors i Vancouver Grizzlies. Nawet zwrot "Air Canada" kojarzy się w NBA jednoznacznie z Amerykaninem. W najbliższym czasie sytuacja może trochę ulec zmianie. W kraju klonowego liścia nastąpił spory wysyp młodych koszykarzy, którzy coraz częściej zasilają NBA, co może dobrze wróży reprezentacji narodowej w najbliższej dekadzie.

Kanadyjski basket, mimo faktu, że to obywatel tego kraju wymyślił w ostatniej dekadzie XIX wieku koszykówkę, praktycznie od zawsze zostawał w cieniu Stanów Zjednoczonych. Kraj, w którym sportem narodowym jest hokej na lodzie, niczego wielkiego w koszykówce do tej pory nie osiągnął, poza jednym wicemistrzowskim olimpijskim zdobytym jeszcze przed drugą wojną światową. Jeśli w ostatnich dwudziestu kilku latach mówiło się o koszykarzach z tego kraju, najczęściej wymieniało się Ricka Foxa, Billa Wenningtona, Jamaala Magloire i oczywiście Steve'a Nasha. To bardzo mało, zważywszy na kraj, w którym przecież jest drużyna w NBA, a przecież wcześnie były nawet dwie. Gdyby przyjrzeć się w miarę współczesnym czasom to okazuje się, że najlepszy wynik - siódme miejsce, Kanadyjczycy osiągnęli na igrzyskach w Sydney w 2000 roku oraz sześć lat wcześniej na organizowanych u siebie mistrzostwach świata. Na obu tych turniejach występowała Nash, najlepszy ambasador, jaki koszykarska Kanada mogła sobie wyobrazić. 

Po latach przeciętnych wyników osiąganych przez niezbyt silną reprezentację, w końcu w  najbliższym czasie może się sporo zmienić. W ciągu ostatnich lat, wśród zawodników urodzonych w drugiej połowie lat 80. i na początku 90. nastąpił swoisty wysyp graczy, którzy mogą w przyszłości odmienić reprezentację z kraju klonowego liścia. Do tej pory w kadrze grało dwóch zawodników z NBA, którymi byli zawodnicy tegorocznych finalistów. Mowa o Joelu Anthonym z Miami Heat i Cory Josephie z San Antonio Spurs. Dodatkowo od 2011 roku kolejnych kilku Kanadyjczyków zasiliło szeregi zawodowców: poza Cory Josephem także Tristan Thompson (nr 4 draftu 2011), Andrew Nicholson (Orlando Magic), Robert Sacre (Los Angeles Lakers), Kris Joseph (obecnie Brooklyn Nets). Do tego w tegorocznym drafcie z pierwszym numerem wybrano Anthony Bennetta oraz z trzynastką skrzydłowego Gonzagi mającego świetny sezon w NCAA, Kelly Olynyka. Na tym na pewno nie koniec, bo najlepsze co ma kanadyjski basket do zaoferowania, ma dopiero nadejść. Mowa o wielkim talencie, którym zachwyca się cały koszykarski świat. Andrew Wiggins, rocznik '95, to obecnie faworyt do jedynki w drafcie za rok. Takiego gracza chciały wszystkie czołowe uczelnie. Ostatecznie będzie w najbliższym sezonie grał w Kansas. Pewnie jedynym w NCAA. W lidze akademickiej występuje jeszcze kilku, którzy zapewne zasilą niebawem szeregi NBA - Kyle Wiltjer (Kentucky), Nik Stauskas (Michigan) i Kevin Pangos (Gonzaga), doskonale znany w Polsce jako kolega Przemysława Karnowskiego i członek pierwszej piątki mistrzostw świata do lat 17 w Hamburgu. Co ważne, cała trójka nie tylko widnieje w składzie czołowych uczelni, ale przede wszystkim ma spory wkład w osiągane wyniki.


Grupa młodych koszykarzy, bardziej doświadczony Anthony oraz kilku pozostałych koszykarzy, takich jak mający za sobą występy w NBA Andy Rautins, czy grający w hiszpańskiej ACB Levon Kendall mogą stworzyć w najbliższych latach ciekawą drużynę narodową. Pod warunkiem, że będą chcieli reprezentować swój kraj. Z tym niejednokrotnie były kłopoty, gdy najlepsi zawodnicy nie występowali w mistrzowskich turniejach, co skutkowało z reguły odległymi miejscami kanadyjskiej ekipy. Kraj, który posiada zespół w NBA, wypadałoby, żeby też zaznaczył pozytywnie swoją obecność na jakimś dużym turnieju. Zwłaszcza, że pod koszem będzie posiadał swoistych potworów, z którymi mało która reprezentacja będzie w stanie rywalizować. Na razie podkoszowy potencjał wygląda na zdecydowany kłopot bogactwa, za to na obwodzie są jeszcze rezerwy. Tutaj przydałby się jeszcze najlepiej godny następca Ricka Foxa.

Kanadyjska kolonia w najbliższym czasie będzie jedną z najliczniejszych w najlepszej lidze świata. Może o powtórzeniu wyczynu po 80 latach przypadającego na igrzyska w 2016 roku w Rio jeszcze nie ma co liczyć, ale nie ma wątpliwości, że w najsilniejszym zestawie Kanada w najbliższej dekadzie może być czołowym zespołem nie tylko w FIBA Americas, ale także mistrzostwach świata i igrzyskach olimpijskich. Pod warunkiem, że będą grali tam najlepsi. A nie jak do tej pory, ligowcy z Rumunii, Finlandii, Holandii. Zespołowi, który miałby namieszać w światowym baskecie, zwyczajnie to nie przystoi.

czwartek, 27 czerwca 2013

Platforma Obywateli koszykówki.


Dolny Śląsk w polskiej koszykówce zapisał się złotymi zgłoskami. W obliczu powrotu do Polskiej Ligi Koszykówki tego "właściwego" Śląska Wrocław, warto zwrócić uwagę, że za tymi sukcesami stali nie tylko koszykarze, ale też środowisko działaczy. Część z tego środowiska, akurat się tak złożyło, jest od lat ściśle ze sobą powiązana w strukturach akurat jednej partii politycznej.

Dziś dla wszystkich w miarę regularnie śledzących polską politykę Grzegorz Schetyna jest jedną z najważniejszych postaci w Platformie Obywatelskiej. Fanom basketu był jednak znany zdecydowanie wcześniej. W połowie lat 90-tych stanął na czele koszykarskiego Śląska Wrocław i w ciągu kolejnych wielu lat był jej najważniejszą postacią. Jako fan Maccabi Tel Awiw marzyło mu się stworzenie takiej polskiej wersji maszynki do zdobywania tytułów. Na dłuższą metę się nie udało, ale Śląsk Schetyny z przełomu wieku musi być uznawany jako jeden z najbardziej wpływowych i najlepszych zespołów w historii polskiej koszykówki. Później, w latach zaczynającego się słabszego okresu Śląska, Schetyna usunął się w cień, przechodząc do politycznej pierwszej ligi. O starych znajomościach związanych z parkietem jednak nie zapomniał. 

Czołowym obecnie działaczem PO na Dolnym Śląsku jest marszałek województwa dolnośląskiego, Rafał Jurkowlaniec. Od lat związany ze Schetyną - razem pracowali w Radiu Eska, a także w Śląsku Wrocław. W międzyczasie był wydawcą poczytnego "Super Basketu", na przełomie wieków największego koszykarskiego pisma w Polsce. Biorąc pod uwagę zażyłą znajomość tych panów nie mogą dziwić niezwykle częste wywiady ze Schetyną w owym czasopiśmie. Dziwnym trafem ukazywały się one z reguły po zatrudnieniu jakiegoś istotnego zawodnika lub trenera. Artykuły pochwalne na cześć Śląska nie powinny dziwić tym bardziej, że redaktorem naczelnym miesięcznika był Leszek Jankiewicz, były radny, a jakże by inaczej, PO.

Kolejnym prominentnym działaczem z Dolnego Śląska był doskonale znany Roman Ludwiczuk. Swego czasu bliski znajomy Schetyny przejął rządy w PZKosz. po radosnej i niezwykle rozrzutnej kadencji Marka Pałusa. Ludwiczuk jako swój sukces przypisuje zdecydowane zmniejszenie długu związku, organizację EuroBasketu 2009, czy choćby także znalezienie sponsora strategicznego PZKosz. Jest jednak druga strona Ludwiczuka - w rodzinnym Wałbrzychu nie miał najlepszej prasy już dawno przed kompromitacją pod koniec 2010 roku. Pewne wątpliwości mógł wzbudzać jego status senatora łączony z prezesurą w PZKosz. Jak się okazało, przysporzyło to potem tylko negatywny PR dla koszykarskiej centrali. A sam Ludwiczuk pokazał, że poza zarządzaniem dużą organizacją doskonale opanował zasady łaciny, szczególnie w wersji podwórkowej. Z urzędu prezesa PZKosz. musiał ustąpić w 2011 roku i od tamtej pory znajduje się na uboczu polityki i sportu. O byłym senatorze później głośno było jeszcze raz i ponownie w negatywnym świetle - w październiku 2012 roku, kiedy w dziwnych okolicznościach nie poparł kandydatury Marka Pałusa na sekretarza generalnego FIBA. 


W ostatnich latach silnie związany z Platformą Obywatelską związana jest również legenda Śląska, Wrocławia i całego polskiego basketu, Maciej Zieliński. "Zielony" spadł szybko na cztery łapy po zakończeniu sportowej kariery, zostając w 2006 roku radnym Wrocławia, a pięć lat później rozpoczął swoją karierę w Sejmie w roli posła. Jest też, w przeciwieństwie do Schetyny i Ludwiczuka, człowiekiem nie wzbudzającym większych kontrowersji jako polityk. Zresztą swoje poparcie zawdzięcza głównie dzięki skuteczności na parkietach, a nie na politycznych salonach. Podobnie jak Schetyna w połowie lat 90-tych, Zieliński dziś stojąc na czele Śląska próbuje go odbudować na zdrowych podstawach. I ma poparcie "kanclerza platformy" i sporej części środowiska koszykarskiego w Polsce. PLK w czasach kryzysu i zniknięciu zespołów z wielkich miast widzi we Wrocławiu "Mesjasza polskiego basketu". PO części stąd później wynika lokowanie w tym mieście ważnych imprez, jak choćby meczów reprezentacji w czasie EuroBasketu, czy ostatnio polsko-czeskiego Meczu Gwiazd. Wszystko po to, by jeszcze raz rozbudzić koszykarskiego ducha w nieco zardzewiałej stolicy krajowej koszykówki.

Środowisko dolnośląskie od lat było silne sportowe na koszykarskiej mapie. Paradoksalnie, w mniej więcej tym samym czasie, gdy Śląsk zaczął podupadać, władzę przejęła w kraju Platforma Obywatelska. Związki między działaczami sportowymi i politycznymi przenikały w tym regionie od lat bardzo płynnie. Mając odpowiednie koneksje, prezesem PZKosz. mógł zostać nawet były taksówkarz, Roman Ludwiczuk. Na nieszczęście koszykarskiej sekcji od 2008 roku do Ekstraklasy wrócił piłkarski Śląsk, oczko w głowie prezydenta Rafała Dutkiewicza. W takiej sytuacji nawet będący obecnie bliżej Warszawy "Grześ" Schetyna nie mógłby skutecznie lobbować na rzecz siedemnastokrotnego mistrza Polski. Teraz Śląsk wraca do PLK, gdy pozycja PO zaczęła się mocno chwiać. Nikt nie ma jednak wątpliwości, że świat polityki i sportu jeszcze nie raz zetrze się na koszykarskiej ścieżce. Szczególnie we wrocławskich kręgach.

sobota, 22 czerwca 2013

Ostatnie argentyńskie tango.


20 czerwca 2013 roku, koniec Finałów NBA. W dobrym tonie jest wypowiadać się o końcu San Antonio Spurs. Największe gromy spadają szczególnie na Manu Ginobiliego. Bardzo prawdopodobne, że występ Ginobiliego w siedmiomeczowej serii z Miami Heat to może być na lata ostatni argentyński akcent na szczycie międzynarodowej rywalizacji.

W następnym sezonie Spurs pewnie kolejny rok z rzędu zakpią z ekspertów wieszczących ich koniec i znów będą w czołówce swojej konferencji. Takich przesłanek nie ma natomiast  w przypadku zespołu narodowego Ginobiliego, który lada moment, po dekadzie pełnej sukcesów, sporo straci na wymianie pokoleniowej. Jeśli słyszy się o silnej reprezentacji w koszykówce spoza USA i Europy, najczęściej wymienia się Argentynę. To nad La Platą w XXI wieku zbudowano reprezentację, która w każdej międzynarodowej imprezie między 2002 a 2012 rokiem nie schodziła poniżej piątego miejsca. We wszystkich tych sukcesach uczestniczył Ginobili, który debiutował w reprezentacji już piętnaście lat temu. I teraz, gdy wieszczy się jego rychły koniec, można przyjrzeć się kondycji kadr w jego ojczystym kraju. Z tym jest zdecydowanie gorzej niż z dyspozycją gracza Spurs w tegorocznych finałach.

Rychły koniec reprezentacji Argentyny wieszczy się mniej więcej od tego samego czasu co koniec Spurs. Ginobili zdążył się zapewne już do tego przyzwyczaić, ale w kontekście zespołu narodowego perspektywy wyglądają dość kiepsko. Bardzo dobry występ Argentyny na igrzyskach w Londynie miał być już ostatnią imprezą, w której wystąpią przedstawiciele "złotej generacji", której doskonałym reprezentantem jest właśnie 36-letni obrońca Spurs. Okres 2012/2013 zdawałby się to potwierdzać, wszak Ginobili rozegrał najgorszy sezon od początku występów w Spurs, 33-letni Luis Scola nie zachwycał w Phoenix Suns. Zachowując pewne proporcje, pozytywnie zaskoczył jedynie 36-letni obecnie debiutant w NBA - Pablo Prigioni, którego pytano przed rokiem, po co w tak zaawansowanym wieku podejmuje się w ogóle gry na tym poziomie. Dodając do tego fakt, że wśród najbardziej znanych argentyńskich koszykarzy są cały czas 34-letni Andres Nocioni i 31-letni Carlos Delfino, trudno myśleć perspektywicznie o powtórzeniu, czy choćby nawet zbliżeniu się do wyniku z Londynu w najbliższym czasie. 

Patrząc na kadrę Argentyny z ostatnich lat wyraźnie rzuca się w oczy brak świeżej krwi w mocno skostniałej kadrowej strukturze. Świadczy o tym fakt, że przed rokiem pojawił się nawet pomysł powołania do kadry nieaktywnego wówczas Fabricio Oberto, też zresztą swego czasu mistrza NBA z San Antonio Spurs w 2007 roku. Rok temu na igrzyskach w składzie też obracano się wokół tych samych nazwisk. Poza Facundo Campuzzo (rocznik 1991), kolejny najmłodszy zawodnik liczył sobie 26 wiosen, a średnia wieku wynosiła aż ponad 31 lat. Dla porównania, naczelny team weteranów kreowany przez media - San Antonio Spurs, w finałach NBA legitymował się średnią niewiele przekraczającą 29 lat. Dla Albicelestes nie ma wielu instrumentów, by ten stan zmienić: w latach 2002-2012 na mistrzostwach świata lub igrzyskach olimpijskich, czyli łącznie sześciu turniejach przewinęło się ledwie 27 graczy. Dla porównaniu - jest to mniejsza liczba niż reprezentantów w polskiej reprezentacji na trzech turniejach Mistrzowskich Europy od... 2009 roku (to akurat nie świadczy, że mamy lepszy zespół od Argentyny). Jakąś nadzieją na lepsze dni w przyszłości mogą być wyniki młodzieżowców, którzy na mistrzostwach świata do lat 19 spisywali się ostatnio całkiem nieźle, przecież w 2011 roku zajęli czwarte miejsce na świecie. Wystąpią także na tegorocznych mistrzostwach globu w Czechach. Przyszli kadrowicze nie będą mogli jednak już raczej liczyć na wydatne wsparcie zawodnik urodzonych na przełomie lat 70 i 80-tych, którzy przed prawie dekadą w Atenach zdobyli złoto jako jedyni spoza USA od momentu dopuszczenia zawodowców w turnieju olimpijskim.


Dla reprezentacji Argentyny ostatnim turniejem w starym, od lat zgranym składzie powinny być przyszłoroczne mistrzostwa świata w Hiszpanii. Nieliczni być może wytrwają jeszcze do pierwszych igrzysk olimpijskich w Ameryce Południowej. Trudno dziś przewidywać, co dalej. Poniżej pewnego poziomu reprezentacja nie zejdzie, ale o medalach będzie trzeba na dłuższy czas zapomnieć. Już raz taka sytuacja miała miejsce. Argentyńczycy to przecież pierwsi gospodarze i jednocześnie pierwsi mistrzowie świata z 1950 roku. Potem jeszcze na igrzyskach w Helsinkach dwa lata później reprezentacja zdołała uzyskać miejsce tuż za podium. Jak się później okazało, na medal na światowej arenie od tych igrzysk trzeba było czekać równo 50 lat.

Za rogiem na kontynencie Argentynie wyrasta też lokalny rywal. Brazylia w obliczu inwestycji, organizacji igrzysk olimpijskich w Rio de Janeiro, wzmożonego zainteresowania tym krajem nawet samego Davida Sterna i coraz większej grupy koszykarzy w NBA, w ostatnich latach próbuje mocno atakować pozycję kontynentalnego lidera. Symbolem zmiany warty miał być już ćwierćfinał w Londynie, ale wtedy jeszcze Argentyńczycy odparli atak Brazylijczyków. Patrząc na perspektywy stojące przed oboma krajami i wysyp obiecujących prospektów z kraju kawy, przekazanie pałeczki koszykarskiej potęgi w Ameryce Południowej wydaje się tylko kwestią czasu.

Finały NBA mocno nadwyrężyły opinie na temat Manu Ginobiliego. Głosy, że z uwagi na koniec kontraktu w San Antonio nadaje się teraz tylko do ligi argentyńskiej są mocno przesadzone. Ginobili może i przegrywa w tym wieku z organizmem i intensywnością gry w NBA. Przez jedenaście sezonów tej lidze 36-latek nie wiedział co to przedwczesne wakacje, wszak Spurs nieprzerwanie przez ten czas uczestniczyli w play-offach. Ginobili spokojnie może grać jeszcze w NBA lub w najlepszych klubach Europy. Nie musi już nic udowadniać, w koszykówce osiągnął wszystko, zaczynając od mistrzostwa Euroligi po tytuły w NBA, na złocie olimpijskim kończąc. Kolejny, który zdobędzie te trzy tytuły nieprędko się pojawi. Będzie może trzeba na to poczekać być może dłużej niż na kolejną argentyńską "złotą generację".

czwartek, 20 czerwca 2013

Najlepszy klub Europy?


Teoretycznie najlepszym zespołem Europy sezonu 2012/2013 jest Olympiakos Pireus. CSKA Moskwa przypada z kolei rola najbogatszych. Bez względu na sukcesy tych dwóch zespołów, w przekroju całego sezonu była ekipa, która wciągała nosem praktycznie całą koszykarską Europę może nie samymi wynikami, ale przede wszystkim stylem gry. To oczywiście najbardziej utytułowany klub w historii koszykówki na Starym Kontynencie - Real Madryt.

2007. Oto data ostatnich znaczących sukcesów Realu Madryt. Jeszcze rok temu Królewscy przypomnieli o sobie przy okazji Copa del Rey. I to wszystko w ostatnich latach w przypadku klubu, który wcześniej zdobył 30 mistrzostw Hiszpanii, 22 puchary tego kraju oraz osiem tytułów najlepszego zespołu w Europie. W odzyskaniu roli hegemona nie pomógł nawet naczelny hurtownik trofeów wszelakiej maści, czyli Włoch Ettore Messina, który odszedł z Madrytu w głębokiej niesławie. Mimo, że sukcesów brakowało, Real przez te wszystkie lata zastoju prężył cały czas muskuły niczym ich piłkarscy odpowiednicy ścigający po 2008 roku Barcelonę. I to właśnie w stolicy Katalonii wyrósł rywal, który wydawał się ostatnio nie do przeskoczenia dla koszykarzy z hiszpańskiej stolicy. Barcelona Regal w ostatnim czasie zdecydowanie przejęło rolę najważniejszego i najlepszego klubu rodem z Hiszpanii. Real z kolei długo żył śpiewką przeszłości i czasami, gdy w Madrycie grał jeszcze Arvydas Sabonis. Ostatni Puchar Europy trafiał przecież do Madrytu w 1995 roku, gdy Sabonis nie był nawet debiutantem w NBA, a po sąsiedzku w sekcji piłkarskiej obecny był jeszcze gwiazdor z lat 80-tych, Emilio Butragueno.

Sezon 2011/2012 tak naprawdę to było preludium do tego, co miało nastąpić w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy. Puchar Króla i finał, w którym na boisku w Barcelonie Królewscy wręcz zdemolowali gospodarzy był najlepszą zapowiedzią nowych czasów w ACB. Jeszcze nie udało się potwierdzić tego w ówczesnych ligowych finałach, w których zwyciężyła rutyna i doświadczenie Barcelony. Wtedy to Blaugrana przechyliła jeszcze szalę na swoją korzyść w ostatnim, piątym meczu i to w Katalonii cieszyli się z mistrzostwa. Było jednak wiadomo, że Real po wakacjach wróci wzmocniony. I gotowy do walki na kilku frontach równocześnie. A trzeba pamiętać, że w przypadku porażki w tegorocznym finale ACB, Real Madryt należałoby obwołać najbardziej frajerskim klubem Europy w ciągu ostatniego sezonu. Zespół, który szedł jak burza w najlepszej lidze na kontynencie, prezentując przy tym basket nieosiągalny dla nikogo innego w Europie, do finałów ligi przegrał wszystko co było do przegrania, czyli zarówno szansę na Puchar Hiszpanii i mistrzostwo Euroligi. Tytuł mistrza Hiszpanii był więc w takich warunkach absolutną koniecznością. I, jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, może być nawet początkiem jednego z największych składów w najnowszej historii europejskiej koszykówki. 

Pablo Laso zbudował zespół, który dziś posiada już prawie wszystko, by rządzić w Europie, nawet nie spoglądając w stronę budżetu CSKA Moskwa, czy formy Vassilisa Spanoulisa. Nikola Mirotic, Sergio Llull i przede wszystkim Rudy Fernandez to trzon, którego miejsce jest w pierwszej kolejności w NBA. Wspomagani Jaycee Carrollem czy weteranem Felipe Reyesem i innymi postaciami na czele z Sergio Rodriguezem, w sezonie 2012/2013 przez długi czas byli swoistą maszyną do wygrywania. Drobne zacięcia występowały jednak w spotkaniach z odwiecznym rywalem z Barcelony. Jedno z nich było tym bardziej bolesne, gdyż pozbawiło Real zdobycia Copa del Rey w 2013 roku. Mimo to, nawet przy porażce, koszykarze Realu stworzyli widowisko, które musi być uważane za jedno z najlepszych w Europie w tym roku.


Real Madryt AD 2013 to siła wynikająca w dużym stopniu ze względnej młodości liderów, którzy oferują o wiele więcej niż tylko solidną i żelazną taktykę znaną z europejskich parkietów. Jeśli NBA nie pokrzyżuje planów włodarzom z Madrytu, to istnieje realna szansa na to, że w najbliższych sezonach będzie można być świadkiem kolejnych Final Four Euroligi z udziałem koszykarzy z Półwyspu Iberyjskiego. W Madrycie prognozy na kolejne tytuły w kontekście starzejącej się Barcelony są coraz bardziej obiecujące - Juan Carlos Navarro, Sarunas Jasikevicius Marcelinho Huertas nie będą w stanie skutecznie ciągnąć wózka na tyle, by przeciwstawić się szybkiej koszykówce rodem z Madrytu. Co warte odnotowania, koszykarska sekcja Realu odbudowała się głównie na europejskich podwalinach. Zawodnicy z USA stanowią istotne, ale jednak tylko uzupełnienie graczy europejskich, reprezentujących w dużym stopniu Hiszpanię. Jakże to inne w porównaniu do zblazowanych kolegów z piłkarskiej sekcji. Choć i piłkarzom, a w szczególności Cristiano Ronaldo i Pepe, trzeba przyznać szacunek za pojawianie się nie tylko na trybunach w czasie meczów koszykarskiego Realu, ale także na sali treningowej z pomarańczową piłką pod pachą.


Przy wszystkich superlatywach spadających w tym sezonie na Hiszpanów to jednak patrząc tylko na końcowe wyniki trudno jednoznacznie stwierdzić, czy był to bardzo udany sezon dla Madridistas, czy "tylko" niezły. Zwłaszcza, jeśli popatrzy się na grę i sposób, w którym Real przygniótł krajową konkurencję. Mistrzostwo Hiszpanii ma swoją wymowę, ale jeszcze w połowie grudnia wydawało się, że Real zdobędzie te trofeum zwyciężając w cuglach w trzech meczach. Wracając jeszcze do Copa del Rey, odpadnięcie już w ćwierćfinale tych rozgrywek ma bez wątpienia wyłącznie negatywną wymowę, tym bardziej biorąc pod uwagę odwiecznego rywala, który pokonał Real. 

Dla 99,9% klubów w Europie finał Euroligi to absolutny powód do dumy. Nie dla Realu, który jednak tylko w sobie oraz dla Spanoulisa znany sposób stracił przewagę i jednocześnie szansę na dziewiąty tytuł najlepszej drużyny w Europie. I tak jednak rezerwy i spore możliwości drzemią cały czas w tym zespole, który po drobnych korektach jesienią musi już jasno stawiać sprawę w kontekście mistrzostwa Euroligi. Ciepły Madryt kontra chłodna Moskwa jako spotkanie o prymat w Europie w 2014 roku? Chyba tylko Ettore Messina wybrałby ciepłą Moskwę. A właściwie ciepłą posadkę od gorącego stołka w Hiszpanii, na którym zdążył się już sparzyć.

niedziela, 16 czerwca 2013

Goliat z Izraela.


Maccabi Tel Awiw w koszykówce klubowej to gigant. Liga izraelska jest z kolei niczym liga szkocka w piłkę. Różnica tylko taka, że w Izraelu rządzi tylko jeden klub, właśnie Maccabi. Za wielką sensację trzeba uznać brak kolejnego mistrzostwa w tym roku, które tym razem trafiło do innego Maccabi. Licznik tytułów mistrzowskich zatrzymał się więc na okrągłej liczbie 50.

Jak wymienia się europejskie potęgi, z reguły są to zespoły z silnych lig: hiszpańskiej, rosyjskiej oraz czołowe kluby z Grecji, Turcji. Wszystkie te kraje mają także silne reprezentacje, dla których standardem są medale z kolejnych imprez od EuroBasketu po igrzyska olimpijskie. Na tym tle wyróżnia się izraelskie Maccabi Tel Awiw. Reprezentacja Izraela, poza jednym srebrnym medalem mistrzostw Europy w 1979 roku, nigdy nie była kontynentalną potęgą. Ot, solidna drużyna, ale bez szans na awans do półfinału, a i osiągnąć miejsce w pierwszej ósemce było jej zawsze bardzo ciężko. W ostatnich trzydziestu latach udało się to ledwie dwukrotnie. Izraelski basket to przede wszystkim jednak Maccabi, które jak żaden inny klub w Europie zdominowało rozgrywki w powojennej historii. Od początków ligi izraelskiej, czyli od sezonu 1953/1954, tylko dziewięciokrotnie kto inny zdobywał mistrzostwo. Ostatni raz przed kilkoma dniami.

Maccabi nie jest znane w Europie ze względu na śrubowanie rekordów w przeciętniej lidze, tylko przede wszystkim na zespół, który jest od wielu lat europejską potęgą. Dodatkowo to właśnie zespół z Izraela zapisał się w historii jako pierwszy europejski klub, który wygrał z zespołem NBA (1978) oraz także pierwszy, który tego dokonał w Ameryce Północnej (2005). Puchar Europy ekipa z Tel Awiwu zdobywała już w 1977 i 1981 roku, a później złote lata nadeszły wraz z początkiem XXI wieku. Wówczas w sezonie 2000/2001, kiedy akurat nastąpił rozłam europejskiej czołówki na dwie części, Maccabi wygrało Suproligę, która była jednak słabsza od konkurencyjnej ligi organizowanej przez ULEB. Każdy kto podważał triumf w Suprolidze, w latach 2004-2005 musiał zamilknąć, kiedy dwa razy z rzędu klub z Izraela sięgnął po mistrzostwo już tej zjednoczonej Euroligi.


Wszystkie te sukcesy wynikają w pewnym stopniu ze sporego budżetu jakim dysponuje Maccabi, ale nie jest to jedyny klucz do sukcesu w przypadku Izraelczyków. Przede wszystkim doskonale umieją wydawać pieniądze - wielu graczy zatrudnianych prosto z NCAA lub wyszperanych w słabszych ligach dopiero właśnie w Maccabi zbudowało swoja pozycję w europejskiej koszykówce. Doskonałymi przykładami mogą być tutaj zwłaszcza Nate Huffmann czy Derrick Sharp, którzy wyjęci z mniej renomowanych drużyn dopiero grą w Tel Awiwie urośli do roli gwiazd z europejskiego topu. Z drugiej strony najsłynniejszy izraelski klub daje możliwość na tyle silnej promocji, iż później zapewnia kontrakt w NBA. Tak było ze wspomnianym Huffmanem i później z Jeremym Pargo. Maccabi ma także smykałkę do przechwytywania "spadów" z NBA, którzy po występach w Izraelu później wracają do najlepszej ligi świata i pełnią w niej duże większe role niż w czasie pierwszego pobytu. Tutaj idealnymi przykładami są Will Bynum i szczególnie Anthony Parker, jedna z ikon potęgi Maccabi w XXI wieku. Parker, który przed przyjściem do Maccabi w ciągu trzech sezonów rozegrał w NBA zaledwie 55 spotkań (żadnego w pierwszej piątce), w stolicy Izraela na tyle się rozwinął, że później, mimo już zaawansowanego wieku, przez sześć lat miał pewne miejsce w pierwszej piątce Toronto Raptors i Cleveland Cavaliers. Oczywiście bycie gwiazdą Maccabi nie oznacza zawsze udanej kariery w NBA, o czym boleśnie przekonał się Huffman i kilka lat później Sarunas Jasikevicius, jeden z liderów mistrzowskiego składu z lat 2004-2005.


Ostatnio Maccabi jest cały czas bardzo silnym zespołem, ale nietrudno zauważyć po tegorocznej Eurolidze, że w tym sezonie spuścili z tonu. Gładko przegrana seria w play-off z Realem Madryt w trzech meczach chluby nie przynosi. Koszykarzom nie pomógł nawet żywiołowy doping w specyficznej Nokia Arena. A fani Maccabi też dorównują swoim zawodnikom i także znajdują się w ścisłej czołówce w Europie, jeśli chodzi o kibicowanie. By powtórzyć wyczyn z połowy pierwszej dekady XXI wieku lub chociaż z 2011 roku, kiedy po raz ostatni Maccabi występowało w finale Euroligi, trzeba dysponować jednak silniejszym składem niż w tym roku. Zespół oparty głównie na sile Amerykanów otrzymuje zbyt małe wsparcie od izraelskich graczy, by ponownie rokrocznie występować w Final Four. Klasa ściągniętych Amerykanów też jest mniejsza niż nazwiska, które tu występowały jeszcze kilka sezonów temu. Dziś najważniejszym zawodnikiem Maccabi jest Ricky Hickman, który dobrze wpisuje się w politykę transferową izraelskiego potentata. Występujący wcześniej w Niemczech i Finlandii 28-latek jest dyrygentem zespołu, ale też nie jest to klasa Jasikeviciusa u szczytu formy. Zwyczajnie brakuje dziś w składzie zawodników, którzy mogliby wypromować się na tyle, by zagrać jeszcze później w NBA. 

Trochę dowodem na pewien spadek wartości Maccabi jest postać Davida Logana. Były reprezentant Polski pełniący w ostatnich latach rolę gracza głównie zadaniowego w Panathinaikosie i Caja Laboral, w Izraelu musi spełniać już większą rolę w ofensywie, a przecież jeszcze niedawno na miejscu Logana występowali koszykarze z wyższej półki. W obliczu słabszego składu niż zwykle odpadnięcie na dość szybkim etapie jak na Maccabi przestaje dziwić. Wracając do Logana, to nie jest jedyny polski wątek w najnowszej historii klubu ze stolicy Izraela. Po EuroBaskecie 2009 przez kilka miesięcy pod okiem Pini Gershona występował tu Maciej Lampe, ale nie do końca umiał się wpasować w system Maccabi. Jeszcze wcześniej, 18 października 2001 roku we wrocławskiej Hali Ludowej odbył się mecz, który do dziś jest jednym z największych sukcesów polskiej koszykówki klubowej. Miejscowy Śląsk skazywany na porażkę pokonał ówczesnego mistrza Suproligi dość zdecydowanie 79-65. Dla nas jest to powód do dumy na lata, dla Maccabi to po prostu kolejny mecz, o którym pewnie mało kto tam pamięta. Na pewno jednak w Tel Awiwie będą długo pamiętać pewnego zawodnika legitymującego się polskim paszportem. Gal Mekel, bo o nim mowa, sprawił w finale ligi izraelskiej, że to Maccabi, ale z Hajfy, zostało mistrzem Izraela w 2013 roku. Pewnie, gdyby rozgrywano serię do trzech czy czterech zwycięstw, najbardziej utytułowany izraelski zespół zdobyłby mistrzostwo bez większych problemów. Żadne "dyspozycje dnia" ani nic innego nie mogą tłumaczyć zawodników, wszak mistrzostwo Izraela ze względu na budżet, skład i tradycję dla Maccabi powinno być tylko punktem wyjścia i zdobywane niejako z urzędu. Tymczasem doszło do jednej, jeśli nie największej, z największych niespodzianek sezonu w Europie.

Ostatnie lata pokazują, że nie tylko na europejskiej arenie Dawid może pokonać tego Goliata. W ostatnich sześciu finałach aż trzykrotnie tytuł lądował poza gablotą Maccabi. Wcześniejsze trzy porażki miały miejsce w 1993, 1969 i 1966 roku. Patrząc statystycznie, obecnie Maccabi Tel Awiw na krajowym podwórku notuje swój najgorszy okres w historii od około pięćdziesięciu lat. Wiele klubów w Europie chciałoby mieć takie okresy"przestoju" lub "słabości".

niedziela, 9 czerwca 2013

Pociąg '93 odjeżdża.


Gdy Polska w 2010 roku osiągnęła swój największy sukces w historii koszykówki młodzieżowej i jeden z największych w ogóle, obawiano się, by tylko te talenty nie zostały szybko zmarnowane w krajowej lidze. Tak się nie stało, ale dziś o powtórzeniu wyniku w tym roczniku nie byłoby nawet co myśleć. Nawet liderom kadry dystans do rówieśników stale odjeżdża.

Nigdy cała młodzieżowa kadra, nawet najlepsza, nie jest w stanie w całości zagrać później razem w seniorskiej reprezentacji. Warto więc się skupić szczególnie na liderach, którzy byli przecież w najlepszej piątce mistrzostw świata do lat 17, Mateuszu Ponitce i Przemysławie Karnowskim. Dziś już dorośli 20-latkowie, którzy mimo, że są wysoko w rankingach swoich roczników, takiej furory już nie robią, szczególnie na tle innych prospektów spoza USA. Oprócz Polaków do pierwszej piątki mistrzostw wybrano wówczas Jamesa McAdoo, Bradleya Beala i Kevina Pangosa. Z Amerykanów Beal potwierdza już swoją klasę w NBA, McAdoo na razie gra na prestiżowej uczelni North Carolina Tar Hells, a Kanadyjczyk jest jednym z motorów napędowych Gonzagi Bulldogs. Kolegą Pangosa z kadry w Niemczech był Anthony Bennett. W debiutanckim sezonie 2012/2013 zdobywał dla uczelni UNLV średnio ponad 16 punktów i 8 zbiórek. Nie trzeba jednak studiować i grać koniecznie w NCAA, by być zauważonym w drafcie. W Europie gra kilku koszykarzy z rocznika 1993, których wybór do najlepszej ligi świata prędzej czy później nastąpi. Niekoniecznie w tej grupie mogą być nasze największe talenty od wielu lat.

Zdecydowanym liderem wyścigu o miano najlepszego prospektu rocznika '93 jest Siergiej Karasiew. Skazany na koszykówkę po słynnym ojcu Wasilliju rozwija się w modelowy sposób i co ważne, nie poprzestał tylko na sukcesach w koszykówce młodzieżowej. Zdążył już nawet zdobyć medal olimpijski w Londynie, ale tam jego wkład był jeszcze znikomy. Co innego w lidze rosyjskiej, drugiej pod względem siły ligi w Europie. Karasiew w Triumf Libercy zdobywał w tym sezonie już ponad 16 punktów na mecz! W rozmaitych rankingach jest całkowicie zasłużenie stawiany na pierwszej pozycji. I żywym przykładem, że przejście z młodzieżowca do seniora nie musi być ani trochę bolesne. Poza Karasiewem reszta stawki z rocznika '93 nie ma jeszcze takich osiągnięć. Alex Abrines rozwija się jednak bardzo szybko w Barcelonie Regal. Nie oddają tego jeszcze statystyki, ale z czasem to może być czołowy reprezentant swojego kraju. Sam fakt, że w drużynie prawie samych weteranów dostaje coraz więcej minut, tylko pokazuje jakie nadzieje wiąże z nim Barcelona. Trochę inaczej ma się sprawa z pozostałą dwójką, którą obecnie stawia się przed Ponitką. Dennis Schroeder, awizowany już w tegorocznym drafcie to czarnoskóry niemiecki rozgrywający, który już pełni bardzo istotną rolę w lidze niemieckiej, a dodatkowo błysnął w tegorocznym Nike Hoop Summit, zdobywając w Portland 18 punktów. Playmarker Phantoms Braunschweig i tak był w tym meczu w cieniu pewnego skrzydłowego z Francji. Livio Jean-Charles, który wyróżniał się już na Mistrzostwach Europy do lat 18 we Wrocławiu, w Nike Hoop Summit osiągnął rzadko osiągane w tego typu meczach 27 punktów i 13 zbiórek. Dodatkowo został wybranym już także najlepszym młodym koszykarzem w lidze francuskiej. Schroeder i Jean-Charles szczególnie rozwinęli się w obecnym sezonie. W rankingach ta czwórka bardzo często jest wyżej niż Mateusz Ponitka. I biorąc pod uwagę progres w ostatnim sezonie całej piątki, całkowicie słusznie.

Ponitka i Karnowski nie mogą zaliczyć ostatniego sezonu ani do nieudanych, ale też na pewno nie do rewelacyjnych. Ocena Karnowskiego może być trochę zamglona, bo w pierwszym sezonie poza krajem środkowemu, dodatkowo jeszcze na jednej z najsilniejszych uczelni w kraju, faktycznie może brakować minut do gry. Jeśli jednak sytuacja powtórzy lub będzie zbliżona do tej z ostatnich rozgrywek, patrzenie na centra Gonzagi tylko z uwagi na okres aklimatyzacyjno-ochronny się skończy. Łatwiej więc do zagranicznej czwórki przyrównać Ponitkę. Na pierwszy rzut oka niby wszystko jest w porządku, przecież mało gdzie 19-latek może otrzymywać całkiem sporo minut w Eurolidze. I faktycznie w Eurolidze pokazał się jeszcze w 2012 roku z bardzo dobrej strony. Gdy wydawało się, że w nowym roku pójdzie za ciosem na parkietach PLK, Ponitka jednak już zbytnio nie zachwycał. Nawet problemy ze składem Asseco Prokomem i co za tym idzie, mniejszą konkurencją w składzie, wcale nie wpłynęły specjalnie na zwiększoną rolę w drużynie. Po części być może wynikało to z choroby i przemęczenia, wszak Ponitka w ubiegłe wakacje nie miał praktycznie wolnego. Kadra U-20, eliminacje do EuroBasketu, potem od razu sezon w PLK i Eurolidze. Jednak i tak liczono na więcej. Na parkiecie póki co nie widać, poza zwiększoną masą mięśniową, znaczących postępów w rozbudowie skromnego przecież repertuaru zagrań. 

Dla najlepszego przedstawiciela rocznika '93 w Polsce wyjazd za granicę wydaje się jak najbardziej wskazany. Wymieniane opcje ligi niemieckiej lub Olimpiji Lublany powinny być dobrym rozwiązaniem. Na pochodzącego z Ostrowa Wlkp. 20-latka w Polsce każdy chucha i dmucha, natomiast w Europie jest oczywiście znany, ale ciągle jest jednym z wielu obiecujących. Rokrocznie odbywa się sporo campów, turniejów mistrzowskich w kolejnych kategoriach. Basket nie zna próżni i nikt nie będzie wiecznie pamiętał, że trzy lata temu Polacy byli w czubie swojej kategorii wiekowej. Pojawiają się też pesymistyczne głosy, że wyjazd za granicę wybije poważną koszykówkę z głowy i Ponitka dołączy do coraz dłuższego grona koszykarzy, którzy wracali potem do kraju z podkulonym ogonem. W tym przypadku tak jednak raczej nie powinno być. Z drugiej strony można zawsze przywołać przypadki Adriana Małeckiego czy Dominika Tomczyka. Mając ledwie dwudziestkę na karku pełnili bezsprzecznie większe role w swoich klubach niż Ponitka oraz inny uczestnik Nike Hoop Summit i mający duży potencjał rzutowy Michał Michalak


Skromnych zdobyczy punktowych w wieku 20 lat nie można wiecznie tłumaczyć młodością. Tylko, że gdy Schroeder w pobliskich Niemczech robi furorę, w Polsce pojawia się absurdalna koncepcja stworzenia kategorii wiekowej do 22 lat. Może właśnie w momencie osiągnięcia tej granicy wystrzelą "chłopaczki Szambelana". Na realia Polskiej Ligi Koszykówki to będą wciąż młodzi gracze, a taki Maciej Lampe w tym wieku był już dawno po karierze w NBA. Patrząc na poprzednie lata taki późny "wystrzał" może okazać się potem zgubny - Dardan Berisha też w wieku 22 lat robił furorę w polskiej lidze. Dziś po trzech latach od tamtych wydarzeń gra w składzie BK Peja. I wcale nie chodzi o kooperacje ze znanym poznańskim raperem, tylko o tysiąckroć mniej rozpoznawalny klub ligi kosowskiej.

wtorek, 4 czerwca 2013

Stara gwardia się kruszy.


Wiadomości z ostatnich kilkudziesięciu godzin nie pozostawiają wątpliwości. Stara gwardia kruszy się coraz bardziej - buty na przysłowiowym kołku postanowili zawiesić Grant Hill i Jason Kidd, jedni z ostatnich wielkich symboli, którzy mieli okazję grać i pełnić przy tym bardzo istotne role w "erze jordanowskiej".

Starą gwardią NBA w roku 2013 można określać tych wszystkich, którzy występowali w lidze, gdy jeszcze grał w niej Michael Jordan, Kobe Bryant wygrywał jako rookie konkurs wsadów, a transmisje z meczów nadawano w TVP 2. Czasy niezwykle odległe, przecież od zakończenia kariery Jordana do obecnego roku w NBA zdążyły nastąpić dwa lokauty, trzy polskie debiuty, cztery tytuły dla Spurs, pięć dla Roberta Horrego. Przez te wszystkie lata dzielnie trzyma(ła) się grupa koszykarzy, których obecne doświadczenie jest co najmniej piętnastoletnie, a w wielu przypadkach sporo dłuższe. W sezonie 2012/2013 tą grupę stanowili: Grant Hill, Jason Kidd, Juwan Howard, Jerry Stackhouse, Rasheed Wallace, Kevin Garnett, Marcus Camby, Kobe Bryant, Steve Nash, Jermaine O'Neal, Ray Allen, Derek Fisher, Tim Duncan, Chauncey Billups i Tracy McGrady. Grupa koszykarzy, z których każdy był przez lata swojej kariery postacią wyrazistą, zaczynając od Bryanta, a na Fisherze kończąc. Gdyby zebrać tą piętnastkę w jednym składzie tak w latach 2000-2005 to pewnie w cuglach ta grupa zdobyłaby pięć tytułów. Już wiadomo, że swoje kariery zakończyli Grant Hill i Jason Kidd, do nich pewnie dołączą następni z Rasheed Wallace'm na czele. NBA traci swoje ikony, które przez lata były łącznikami między "starą" ligą w złotym okresie a najnowszymi czasami, w których pojawili się gracze, których Kidd czy Hill mogliby być już ojcami.

Grant Hill i Jason Kidd z całej tej grupy to gracze wyjątkowi: odpowiednio 41-latek i rok młodszy Kidd byli wybierani w drafcie 1994 roku, a jak było to dawno temu świadczy fakt, że wówczas taka nazwa jak Toronto Raptors zdecydowanej większości fanów NBA prawie nic nie mówiła. Wyjątkowe są też początki karier i ich zakończenie - zrekrutowani w tym samym drafcie w 1994 roku, rok później wspólnie zostali wybrani najlepszymi debiutantami ligi, a dziś po dziewiętnastu latach w bardzo niewielkim odstępie czasowym ogłaszają zakończenie swoich karier. Kidd od rozpoczęcia zawodowej kariery osiągnął prawie wszystko co mógł, poza licznymi występami w All-Star Game, licznymi asystami, przydomkiem "Mr. Triple Double", zdobył także to co najważniejsze, czyli mistrzostwo NBA, choć już na ostatnich odcinkach swojej kariery. Pełnił rolę istotną, ale nieporównywalnie mniejszą od tej, do której przyzwyczaił w okolicach roku 2000 i później. Szczytowy okres 40-latka to był właśnie przełom wieków i występy w Phoenix Suns i New Jersey Nets. Mimo udziału w dwóch finałach na początku XXI wieku pierścienia jednak cały czas brakowało. Lepiej Kiddowi wiodło się na igrzyskach olimpijskich, gdzie jako jeden z nielicznych zdobył dwa złote medale, wpierw w Sydney i osiem lat później już w roli takiego zespołowego weterana w Pekinie. I gdy wydawało się, że to będą największe sukcesy "Mr. Triple Double", ten w wieku 38 lat zdobył mistrzostwo z Dallas Mavericks. 


Inaczej wyglądała kariera Granta Hilla, który być może swoje najlepsze lata 2000-2007 zmarnował akurat na leczenie rozmaitych kontuzji. Karierę Hilla można podzielić na trzy etapy: do 2000 roku, okres w Orlando Magic i wszystko po 2007 roku. W pierwszym etapie Hill jawił się jako megagwiazda ligi namaszczona na następcę Jordana, członek Dream Team III w Atlancie, dopiero później nastąpił równie nieszczęsny okres dla samego Granta co dla nadziei Orlando. Team, który jednego lata zostaje wzmocniony przez Hilla i McGradego i ma wskaźniki niewiele ponad 50% wygranych to znak, że coś musiało być nie tak. Było, głównie ze zdrowiem byłej już ligowej supergwiazdy. Etap po 2007 roku to odbudowa zdrowotna Hilla do tego stopnia, że przez pięć lat Phoenix za każdym razem rozgrywał ponad 75% wszystkich spotkań. Sukcesów jednak nadal brakowało. Ostatni sezon i marginalna rola w rotacji Clippers nie mogą wiele zmienić w opinii na jego temat. To nie był już skaczący nad koszami 24-letni skrzydłowy Tłoków, tylko 41-letni starszy Pan po przejściach, po których 99% zawodników nie kontynuowałaby w tym wieku kariery na poziomie NBA. Mike Krzyzewski może być dumny ze swojego najwybitniejszego wychowanka, który miał ogromny wpływ na zdobycie przez Duke dwóch tytułów w NCAA. 


NBA nie będzie już taka sama bez jednych z najbardziej rozpoznawalnych twarzy ostatnich dwudziestu lat. Zresztą nie może być inaczej, skoro w tak krótkim czasie świat obiegają informacje o końcu karier legend, które łącznie siedemnaście razy brały udział w Meczach Gwiazd. Nieuchronnie zbliża się też moment, kiedy wieloletnie kariery zakończą następni weterani: Juwan Howard, Stackhouse, Fisher, Camby, którzy pełnią już coraz mniejsze role. Za pewnik można przyjąć, że najdłużej na wysokim poziomie honoru starej gwardii będą bronić Bryant, Duncan i Garnett. Tylko oni oraz Allen i Nash i Billups pełnią jeszcze ważne role w swoich zespołach. Może nie "tylko", a raczej "aż", bo są to już dojrzali faceci w wieku 35-39 lat. I wytrzymują tempo ponad 80 spotkań w sezonie. 

Kariery pokolenia zawodników urodzonych w połowie lat 70-tych mogą też nie być już takie długie z jednego powodu: mianowicie większość z nich spełniła swój cel i posiada w kolekcji mistrzowski tytuł na koncie. Części może zabraknąć motywacji do kontynuowania karier i też odcinania kuponów od najlepszych lat. Ale też nie jest to już era w okresie Chicago Bulls i później, kiedy 40-letni Karl Malone poszukiwał jeszcze ostatniej szansy na mistrzostwo. Dziś ze wszystkich aktywnych, którzy debiutowali przed 1998 rokiem, mistrzostwa nie zdobyli tylko jeszcze Camby, Stackhouse, Nash, O'Neal i McGrady. Najbliżej, żeby odciąć się od tej grupy, ma T-Mac, który zagra lub poprawniej będzie napisać, że wyłącznie przesiedzi na ławce w tegorocznych finałach NBA. O dziwo, jego dawny kolega z Orlando Magic nie miał nawet okazji zagrać w finale. I już wiadomo, że nigdy tam nie wystąpi. Skromnym pocieszeniem niech będzie fakt, że to Grant Hill jest jedną z nielicznych osób na ziemi, która pokonała oryginalny Dream Team. W świecie koszykówki lepszą rekomendację ciężko znaleźć.

sobota, 1 czerwca 2013

Mecze dwudziestolecia.


Kończą się rozgrywki w Polsce, Europie, NBA. To znak, że do EuroBasketu zostało już nie tak wiele czasu, jakby mogło się wydawać. Na polską koszykówkę narzekać można pewnie bez końca. Ale i tutaj następowały w chudych latach zdarzenia związane z EuroBasketem, które będą pewnie wspominane przez lata, aż do jakiegoś w końcu znaczącego sukcesu. Może wszystkie przyćmi kadra Dirka Bauermanna już we wrześniu.

W ostatnich dwudziestu latach Polska, poza chwilowymi wyjątkami, była z reguły na uboczu wielkiej europejskiej koszykówki w wydaniu reprezentacyjnym. Po 1991 roku reprezentacja grała tylko na mistrzostwach Europy w 1997 i potem 2007, 2009 i 2011 roku. Cztery turnieje to liczba mało imponująca i pokazująca w jakim miejscu byliśmy przez te wszystkie lata w kontynentalnej koszykówce. W przeciwieństwie do koszykówki klubowej, która na przełomie wieków i na początku nowego tysiąclecia broniła honoru naszego rodzimego basketu. Mimo ogólnie kiepskiego okresu kilka zdarzeń na trwałe zapisało się już w historii krajowej koszykówki ważnymi zgłoskami. Pojedyncze mecze pokazały również jaki potencjał drzemie w tym sporcie. Rzekomo od lat nie wzbudzająca zainteresowania reprezentacja była na ustach całej Polski w czasie ostatniego EuroBasketu. 

Polska vs. Litwa 1996

Mecz, który zapoczątkował w pewnym stopniu nową erę w polskiej koszykówce kojarzącą się z Maciejem Zielińskim, Adamem Wójcikiem, Dominikiem Tomczykiem. Trwały eliminacje do EuroBasketu '97, a przed meczem z Litwą dochodziło do przykrych niespodzianek jak porażka z Belgią w Zielonej Górze. Aby zachować jakiekolwiek szanse na wyjście z grupy trzeba było wygrać z Litwą. Na pierwszy rzut oka wydawało się to niewykonalne, bo była to drużyna, która ledwie kilka miesięcy wcześniej zdobyła brązowy medal na igrzyskach olimpijskich w Atlancie. Z drugiej strony, brakowało też kilku kluczowych graczy, którzy występowali w tym czasie w NBA jak przede wszystkim Arvydas Sabonis i Sarunas Marciulonis. Były to jeszcze czasy, kiedy eliminacyjne kampanie były zbliżone do tych piłkarskich i mecze rozgrywano przez dłuższy okres, a nie tak jak teraz, wyłącznie w wakacje. Ostatecznie nie dość, że podopieczni Eugeniusza Kijewskiego wygrali, to odrobili jeszcze 12-punktową stratę ze spotkania na Litwie. Spotkanie bez cienia przesady można nazywać kultowym, zwłaszcza, że bez niego nie byłoby później awansu na hiszpańskie parkiety, nostalgii za tymi mistrzostwami i "pokoleniem 97". A może nawet całego boomu na krajową koszykówkę, jaki niedługo później nastąpił.


Polska vs. Litwa 2009

Trzynaście lat po wydarzeniach w Białymstoku mecz z Litwą w czasie EuroBasketu odbywał się już w zupełnie innych warunkach. Dla nas był to najważniejszy mecz od... 1997 roku, podczas gdy Litwa od tego czasu o mały włos nie pokonała na Stanów Zjednoczonych w Sydney, zdobyła brąz na igrzyskach oraz mistrzostwo Europy w Szwecji. Mały, ale przyzwyczajony do gry o wielką stawkę kraj pod względem doświadczenia wyprzedzał Polaków o kilka długości. Mając w grupie na ME 2009 Litwę, Bułgarię i Turcję potrzebne były chociaż dwa zwycięstwa, by zachować później realne szanse na awans do pierwszej ósemki. Rozpoczęło się planowo od zwycięstwa z Bułgarią, więc cel minimum został już wykonany. Po porażce Litwinów z Turcją oczywiste było, że kto wygra we Wrocławiu, ma już zapewnioną drugą pozycję w grupie. I tak oto 8 września 2009 roku polska reprezentacja odniosła największy sukces od dwunastu lat. Wygranie meczu z sąsiadami nie było ani trochę przypadkowe, Polacy zaprezentowali świetny basket, zdecydowanie górując nad Litwinami. Później okazało się zresztą, że w całych mistrzostwach nie byli oni sobą. Kompletnie byli bez formy, ale nie umniejsza to w żadnym stopniu sukcesowi odniesionemu w Hali Ludowej. Z kolei dla nas to był ostatni chlubny moment mistrzostw, a później nastąpiły wyłącznie same porażki. Zwycięstwo z Litwą pokazało też jaki uśpiony potencjał żyje w koszykówce. Wystarczyły dwa zwycięstwa, z Bułgarią i Litwą, by zainteresowanie zespołem i mistrzostwami znacznie wzrosło. Niestety nastąpiło też zupełnie niezrozumiałe pompowanie balonika (głównie ze środowisk, które na co dzień nie zajmują się tym sportem), który szybko pękł. Ogólna ocena występu jest raczej średnia, zespół nie zawiódł, ani specjalnie nie zaskoczył. Zwycięstwo nad Litwą pozostaje jednak na górnych pozycjach spektakularnych wyczynów polskiej reprezentacji w ostatnich dwudziestu latach.


Polska vs. Turcja 2011

Ostatni EuroBasket. W dużym stopniu grała tam tak naprawdę Polska B. Z pierwszej piątki EuroBasketu 2009 - Krzysztof Szubarga, David Logan, Michał Ignerski, Maciej Lampe, Marcin Gortat na ziemię litewską nie pojechał nikt! Słynne słowa Marcina Gortata o nauce i przegrywaniu meczów 20 punktami do dziś są obiektem drwin z podkoszowego Phoenix Suns. Skład zespołu, grupowi rywale (mistrzowie Europy, srebrni i brązowi medaliści mistrzostw świata) nie wróżyły niczego innego jak szybkiego powrotu do kraju. Obawiano się tylko, żeby Polska nie skompromitowała się, bo przy całym szacunku, ale jeśli Piotr Szczotka był kapitanem i jednocześnie miał być "plastrem" na czołowych strzelców Europy, to można się zastanawiać czy to faktycznie Mistrzostwa Europy czy jakiś zwykły mecz w PLK. Już sam debiut zaskoczył: porażka po niezwykle zaciętym meczu z Hiszpanią sama w sobie nie była oczywiście żadnym zaskoczeniem, ale rozmiary porażki i sama gra już tak. Nikt jednak nie brał tego poważnie, uważano głównie, że Hiszpanie po prostu zlekceważyli rywala i oszczędzali siły przed cięższymi meczami. Do meczu z Turcją przyszła jeszcze planowa i wysoka porażka z Litwą oraz wymęczone zwycięstwo z Portugalią. Ten ostatni mecz nie wróżył niczego dobrego przed spotkaniem z Turcją. Nic bardziej mylnego. 4 września 2011 roku wydarzyła się jedna z największych sensacji całego polskiego sportu w XXI wieku. Polska pokonała wicemistrzów świata naszpikowanych graczami z NBA. Po dwóch latach te wydarzenia brzmią jeszcze bardziej abstrakcyjnie. Nad Ersanem Ilyasovą, koszykarzem wybieranym już graczem tygodnia w NBA i zarabiającym obecnie 8 milionów dolarów rocznie, skutecznie rzucał Dardan Berisha, obecnie gracz zespołu grającego w lidze z... Kosowa. A wcześniej kluczową trójkę rzucił Piotr Pamuła, wówczas pierwszoligowiec, a ostatnio rzucający średnio tylko ponad 3 punkty w PLK. Jeśli są jakieś zdarzenia, które trudno logicznie wytłumaczyć, mecz Polska - Turcja powinien znaleźć się w czołówce. 


Huśtawka formy zespołu Alesa Pipana w czasie litewskich mistrzostw była ogromna. Gdy po zwycięstwie nad Turcją, o którym informowały wszystkie serwisy w Polsce, dzień później przyszła porażka z Wielką Brytanią, a raczej duetem Luol Deng - Joel Freeland, cały wcześniejszy wysiłek poszedł na marne. I zwycięstwo nad Turcją, podobnie jak dwa lata wcześniej z Litwą, praktycznie nic nam nie dało. Podobne emocje jak przed dwoma laty mogą nastąpić już na początku września. Terminarz kadry podczas tegorocznego EuroBasketu jest tak zbudowany, że praktycznie każdy kolejny mecz będzie o wszystko. Jeśli skład będzie najmocniejszy z możliwych, z Czechami i Gruzją nie może być innego wyniku niż zwycięstwo. Później nastąpi być może kluczowy mecz z Chorwacją. I kolejne dwa - z wicemistrzem olimpijskim i gospodarzem. Są łatwiejsze grupy na tym turnieju. Jednak jeśli uda się awansować do drugiej rundy, jest duże prawdopodobieństwo, że do powyższej i dość skromnej listy pojedynczych triumfów będzie można dopisać kolejny. I może w końcu taki, który na mistrzostwach nie okaże się na końcu sukcesem bez większego znaczenia. Ostatnie zwycięstwo nad znaczącą drużyną, które później coś znaczyło, nastąpiło w pamiętnym 1997 roku w meczu z... Chorwacją (77-76). Powtórka z historii po szesnastu latach cały czas możliwa.