sobota, 28 czerwca 2014

Mistrzowski Lampe.


26 czerwca 2003 roku - draft NBA, podczas którego do najlepszej ligi świata wybrany zostaje Maciej Lampe. Równo jedenaście lat później 29-letni reprezentant Polski oddał być może najważniejszy rzut w swojej karierze, który jednocześnie zapewnił mu pierwsze ligowe mistrzostwo.

Takiej klubowej kariery jak Maciej Lampe, nie miał wcześniej i nie ma obecnie żaden inny polski zawodnik. Marcin Gortat oczywiście gra w NBA, ale występy w topowych klubach Europy go ominęły. Lampe to najlepszy towar eksportowy polskiej koszykówki w Europie, ale tak naprawdę w kraju nie jest postacią zbyt znaną, biorąc pod uwagę jego pozycję na salonach europejskiego basketu. Oczywiście wpływ na to ma fakt, że w kraju on nigdy nie grał w żadnym zespole, a i występując w reprezentacji nic znaczącego nie osiągnął. Aż trudno uwierzyć, że grając tyle lat w markowych klubach rozsianych po całej Europie popularny "Lampion" na ligowe mistrzostwo musiał czekać aż do 26 czerwca 2014 roku. 26 czerwca to szczególny dzień w sportowym życiu koszykarza - nie będzie przesadą napisanie, że najważniejszy. Przy okazji mistrzostwo zdobyte z Barceloną to także wielki sukces całej polskiej koszykówki.

Do tej pory eksportowaliśmy naszych zawodników do wielu lig, od Łotwy aż po Cypr. Adam Wójcik występował w Grecji, Hiszpanii, Włoszech, ale o mistrzostwo którejś z tych lig nigdy się nie otarł. Wójcik na obczyźnie zdobył tytuł, jednak "tylko" w lidze belgijskiej, podobnie jak w tym sezonie Mateusz Ponitka i dawno temu Dariusz Zelig. Szymon Szewczyk występując w Olimpiji Lublana zdobył trofeum ligi słoweńskiej, Michał Hlebowicki potrafił zostać mistrzem nawet dwóch różnych krajów, ale haczyk polega na tym, że dotyczy to Łotwy i Cypru. Całkiem niedawno mogliśmy się cieszyć z mistrzostwa Roberta Skibniewskiego na Słowacji i Roberta Tomaszka w Czechach, ale rozgrywki w tych krajach cieszą się jeszcze mniejszym prestiżem niż Tauron Basket Liga. Od lat mamy problem z tym, aby nasi zawodnicy występowali w najsilniejszych euroligowych klubach. Takim rodzynkiem w tym topowym towarzystwie jest Maciej Lampe.


Chimki Moskwa, Maccabi Tel Awiw, Uniks Kazań, Caja Laboral Vitoria. Na nazwanie wielkim klubem zasługuje wyłącznie Maccabi, reszta zespołów jest z bardzo solidnej półki, ale nie takiej, która może rokrocznie zapewniać kolejne trofea. Dlatego mimo ogromnego doświadczenia w relatywnie jeszcze młodym wieku Lampe nie mógł do czwartku pochwalić się pokaźną gablotą drużynowych sukcesów. Owszem, był triumf w EuroCup, medale w lidze rosyjskiej, zdobycie Pucharu Rosji, ale to ciągle było bardzo mało jak na kogoś, kto zarobił tylko na występach w Europie dobrych kilka milionów dolarów. Indywidualnie z reguły było wszystko w porządku, bo łodzianin był znaczącą postacią kolejnych zespołów. No, może poza Maccabi...

Nie licząc NBA, koszykarza w takim gigancie jak Barcelona, polski basket jeszcze nie miał. Oczywiście można być nieco rozczarowanym, bo Lampe przez długie tygodnie, a nawet miesiące pełnił marginalną role w rotacji zespołu z Katalonii. Miał jednak przebłyski, został MVP marca najsilniejszej ligi na kontynencie. I trafił decydujący rzut, który praktycznie zapewnił Barcelonie mistrzostwo Hiszpanii. Prędko takie wydarzenie zapewne się nie powtórzy. Niestety. Tym bardziej warto docenić sukces 29-latka, który od lat w pojedynkę jest ambasadorem polskiej koszykówki na czołowych europejskich parkietach. I od jedenastu lat, odkąd został wybrany w drafcie przez New York Knicks, jest na świeczniku. Pewnie, gdy kiedyś Lampe zakończy swoją karierę, będzie więcej głosów o niespełnieniu niż o sukcesach. Gdyby każdy był w Polsce tak niespełniony, zdobywalibyśmy w cuglach kolejne medale na EuroBaskecie. Facet nie ma nawet 30 lat, utrzymuje się na powierzchni od dekady, ale zawsze czegoś brakowało, by poczuć jak smakuje mistrzostwo.

Jak trudno znaleźć się w zespole walczącym o mistrzostwo w silnych rozgrywkach, na pewno wie Michał Ignerski. Koszykarz pochodzący z Lublina ma już 34 lata, ale mimo występowania w Polsce, Portugalii, Hiszpanii, Turcji, Rosji i we Włoszech, nigdy nie posmakował ligowego triumfu. Generalnie rzadko można przeczytać o sukcesach polskich zawodników poza krajem. W tym kontekście wyczyn Lampego, ale i kilka tygodni wcześniej Mateusza Ponitki w Belgii, zasługuje na szczególną uwagę. Wyczyn mający wymiar symboliczny - równo po jedenastu latach historia zatoczyła koło i 26 czerwca stał się znów datą, kiedy w sportowym życiu Polaka wydarzył się przełomowy moment.

sobota, 21 czerwca 2014

Subiektywny alfabet PLK 2013/2014.


Sezon 2013/2014 Polskiej Ligi Koszykówki zakończył się 11 czerwca. Od października do czerwca wydarzyło się sporo zarówno na koszykarskich parkietach jak i w klubowych gabinetach, ale nie tylko tam. Wzorem poprzedniego roku, przedstawiam alfabet PLK podsumowujący nieco subiektywnie ostatni dość emocjonujący sezon i to co działo się wokół rozgrywek.

A jak Afery. Sezon bez afery to sezon stracony, chciałoby się powiedzieć po ostatnich latach. Tym razem prym w tej dziedzinie wiódł klub ze Zgorzelca, który na czołówkach gazet i serwisów internetowych pojawiał się nie tylko w przypadku świetnej gry, ale też "afery kolanowej" i "infuzyjnej". Na końcu liczyła się jednak tylko sportowa forma i klubowi ze Zgorzelca nic nie przeszkodziło w zdobyciu mistrzostwa Polski. Nawet okrzyki "Kroplówka, Kroplówka" kierowane w stronę Damiana Kuliga.

B jak Bilans Kotwicy Kołobrzeg. Formuła nadmorskiego klubu w PLK na jakiś czas chyba się wyczerpała. 4 zwycięstwa w 32 spotkaniach to fatalny wynik, dużo gorszy z ubiegłego roku, kiedy Kotwica też była czerwoną latarnią ligi (9-23). Do "wyczynu" Noteci Inowrocław sprzed lat jeszcze daleko, ale w lidze kontraktowej nie powinno być miejsca dla zespołu tak odstającego od reszty jak obecna Kotwica.

C jak C-Tryb. Pierwszy Polak w NBA wraca do kraju z drugiej ligi litewskiej i na starcie sezonu staje się... objawieniem rozgrywek rozdającym raz za razem potężne bloki, których nie powstydziłby się Anthony Davis. Cezary Trybański zaczął z wysokiego C, ale nie był w stanie utrzymać dłużej bardzo dobrej formy. Dla PLK pojawienie się Trybańskiego to dobra opcja także pod względem marketingowym. Tłumów "idących na Trybańskiego" nikt się nie spodziewał, ale sprawił, że w pewnym stopniu o rozgrywkach było nieco głośniej niż zwykle.

D jak Dobra robota Davida Dedka. David Dedek trenuje słabsze zespoły, dlatego nikt nie zachwyca się aż tak bardzo jego warsztatem. Po raz kolejny jednak wycisnął ze swojej drużyny absolutne maksimum, a w ćwierćfinale gdynianie postraszyli nawet Stelmet Zielona Góra. Chętnie widziałbym tego szkoleniowca w klubie z większymi ambicjami.

E Europa nam niepotrzebna. Niestety ten sezon miał też swój przykry moment, czyli start zaledwie jednego zespołu w europejskich pucharach. Część krajowych zawodników aspirujących do gry w kadrze była przez rok praktycznie odizolowana od gry na tle solidnych rywali z Europy. Oby był to wyłącznie wypadek przy pracy i w najbliższym sezonie oprócz atrakcyjnej Euroligi znajdą się nasze kluby także w niewiele mniej atrakcyjnym EuroCup.

F jak Filip Dylewicz. Weterani trzymają się świetnie nie tylko w NBA, ale i w Polsce. Już 34-latek został MVP Finałów i pokazał, że może świetnie grać także poza swoim Trójmiastem. Dylewicz grający z energią 20-latka zdobył już siódme mistrzostwo Polski i coraz bliżej mu pod tym względem do dokonań swojego idola, Adama Wójcika.

G jak Gabińskiego moment chwały. Michał Gabiński jak i cały Śląsk Wrocław prawie cały sezon miał mocno przeciętny. Prawie, bo w lutym wrocławianie, a szczególnie Gabiński, zdobyli u siebie Puchar Polski, a najlepszym zawodnikiem wybrano właśnie Gabińskiego. Nie przełożyło się to na dalszą część sezonu w lidze, ale zdobytego trofeum i tytułu nikt już zawodnikowi Śląska nie zabierze.

H jak Hashtag #TBLPL. Zabawa, która szczególnie na koniec sezonu sprawiła, że na Twitterze o polskiej lidze zrobiło się naprawdę głośno. Masa komentujących szczególnie finały ligi sprawiała, iż można było odnieść wrażenie, że wszyscy wokół nas oglądają pojedynki Turowa ze Stelmetem. Az tak pięknie nie było, ale i tak oglądalność całkiem liczna jak na PLK może cieszyć.

I jak Iron Mani z miast na literę Z. Turów i Stelmet to dwa zdecydowanie najlepszy zespoły całego sezonu, ale także wyróżnia je coś jeszcze. Dotyczy to liczby rozegranych spotkań lidze i w rozgrywkach międzynarodowych: PGE Turów - 62 mecze, Stelmet - 57. W porównaniu do pozostałych zespołów, to wręcz końska dawka. Nie przeszkodziło to jednak w zaprezentowaniu na koniec sezonu fantastycznej formy w finałach.

J jak Janusz Jasiński. Czy to już "polski Mark Cuban"? Człowiek, który jednego dnia snuje wizje o klubie opartym na kibicowskim modelu socios, budżecie na poziomie 8 milionów euro, by niedługo później wydawać zakaz rozmawiania z jednym z dziennikarzy lub przekomarzać się z kibicami ze Zgorzelca. Jedno jest pewne - bez Jasińskiego byłoby jakoś nudniej.

K jak Komentator Chodkiewicz. Trener, który głównie szkolił zespoły poza PLK, okazał się jednym z największych objawień całej ligi w ostatnim sezonie. Wyszukane metafory oraz specyficzny styl komentowania podzieliły widownię - jedni go kochali, inni nienawidzili. Nie da się ukryć, że po latach mocno skostniałego układu z Mirosławem Noculakiem w roli eksperta, przydało się jednak nieco odświeżenia tej formuły.

L jak Litewska strzelba. Deividas Dulkys przybył do Włocławka z odmętów Lietuvos Rytas Wilno i potrzebował niewiele czasu, by stać się postacią numer jeden całych rozgrywek. Świetny gracz, o którym powinno być jeszcze głośno w Europie. Dodatkowo dołączył do całkiem licznego grona Litwinów, którzy byli autentycznymi gwiazdami naszej ligi.

Ł jak Łączyński Kamil. W poprzednim sezonie zrobił krok do tyłu, by teraz wykonać dwa przodu. Wrócił z pierwszej ligi do PLK i pokazał się z naprawdę niezłej strony. Pewnie prochu już nie wymyśli, ale widząc mizerię w kraju na pozycji rozgrywającego, postęp Łączyńskiego musi cieszyć.

M jak "Money" J.P. Prince'a. Cóż, dla "Księcia" najważniejsze są zapewne pieniądze - tak można pomyśleć, gdyby przyjrzeć się tylko jemu gestowi pokazującemu "szelest" pieniędzy po trafionych rzutach. To może być wskazówka, że dla niego Zgorzelec stał się zwyczajnie zbyt ubogi. "Kasa, misiu kasa" to jedno, ale to on może dyktować warunki - na jego angaż na pewno od dawna jest liczne grono chętnych w całej Europie.

N jak Nazwisko Taylor. Joseph, Tony, Mike. W tym sezonie wystąpiło trzech Taylorów - jeden w Słupsku, dwóch w Zgorzelcu. Jakby tego było mało, selekcjonerem reprezentacji został... Mike Taylor. Zdecydowanie najpopularniejsze nazwisko w lidze w przekroju całego sezonu.

O jak Olympiacos na widelcu. Cóż to był za mecz w Pireusie! Skazywany na pożarcie kopciuszek z lubuskiego przed ostatnią sekundą meczu prowadził z aktualnym wówczas mistrzem Euroligi. Gdyby mecz zakończył się zwycięstwem Stelmetu, byłby to jeden z największych wyczynów polskiej koszykówki klubowej w historii. Niestety rzut z końcową syreną dał zwycięstwo Grekom. Kto nie widział tego meczu, musi koniecznie nadrobić zaległości.

P jak Powrót Polsatu. Polsat poszedł po bandzie zakupując prawa do pokazywania ligi na pięć lat (choć nic za nie płacąc), ale zaczął spokojnie. Jeden mecz w tygodniu, stała pora, spotkania w Ipla.tv - w sumie standard. Cieszy oglądalność w finałach, wykorzystanie w nich technologii HD, odkrycie Chodkiewicza, wykorzystanie kanału dostępnego za darmo. Tylko jeszcze zamiast Marcina Murasa wstawić kogoś innego do wywiadów po angielsku i byłoby naprawdę nieźle.

R jak Rozszerzenie do 16 zespołów. To był ostatni sezon w obecnej formie. Liga, w której nie ma nawet 12 zespołów mających płynną kondycję finansową, planuje się powiększyć do 16 ekip. Tym samym PLK zawita do tak dużych ośrodków jak Szczecin, Lublin, Toruń, a także wróci po latach na Górny Śląsk.

Q jak Quinton Hosley 2.0 poszukiwany. W tamtym roku gwiazdą całej ligi był Quinton Hosley, który w tym sezonie wybrał Włochy. Takiego zawodnika nie zastąpiono w Zielonej Górze, jak i w całej PLK. Mimo, że grał w Polsce tylko przez rok, do dziś wiele osób ma w pamięci jego znakomitą grę w ubiegłorocznych finałach.

S jak Spotkanie, którego prawie nikt nie zauważył. Czesko-Polski Mecz Gwiazd w Pardubicach wypadł marnie - w Polsce marne zainteresowanie, w telewizji brak transmisji na żywo. Mecz, który miał być smakowitym deserem i dodatkiem do "normalnej" rywalizacji, okazał się niestrawnym zakalcem dla nielicznych zainteresowanych.

Ś jak Średnia skuteczność rzutów wolnych Marcina Stefańskiego. Dawno, dawno temu, Marcin Stefański rzucał grubo powyżej 20 punktów w meczu. Było to w czasach występów w SMS Warka. Tej drużyny już nie ma, podobnie jak skuteczności "Stefana". Koszykarz Trefla w przekroju całego sezonu trafił zaledwie 33 rzuty wolne na oddanych 91 prób. Dało to skuteczność na poziomie... 36,3%.

T jak Tauron. Największy dobrodziej polskiej koszykówki w każdym wydaniu od ligi po reprezentację. Dobrze, że w dobie kryzysu i sportowej konkurencji, spółka stawia mocno właśnie na basket. Poza tym sama nazwa Tauron Basket Liga po tych kilku sezonach już się świetnie przyjęła.

U jak Urlepa wyjazd z Polski. Andriej Urlep odchodzi z Polski, by budować na Litwie klub Tomasa Pacesasa. Przez lata przyzwyczaił do sukcesów, ale ostatnio bardziej stawał się "strażakiem" niż autorem triumfów. Końcówkę piątego spotkania ćwierćfinału w Sopocie pewnie będzie długa pamiętać. Gdyby Czarni utrzymali przewagę, dziś ocena pracy Urlepa w Słupsku w ostatnim sezonie byłaby dużo bardziej pozytywna.

W jak "Waca". Adam Waczyński szczebel po szczebelku wzniósł się w Polsce na takim poziom, że więcej z występów w PLK już nie wyciśnie. To była autentyczna gwiazda, jedna z największych postaci całych rozgrywek. Dobry moment na wyjazd - od nowego sezonu będzie występował już w lidze ACB.

Z jak Zalewski Jakub. Niby jeden z wielu biegających po polskich parkietach, ale to swoisty ewenement. Z Rosą Radom przez dekadę przebrnął drogę z absolutnych nizin aż do półfinału PLK. To się zdarza bardzo rzadko. Niesamowita sprawa dla Zalewskiego, nawet jeśli niebawem będzie musiał opuścić rodzinne miasto. Dzięki klubowemu przywiązaniu i tak pozostanie jednym z symboli budowy radomskiej koszykówki.

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Jak polubiono Spurs.


San Antonio Spurs po dość jednostronnych meczach w NBA Finals 2014 zdobyło swoje piąte mistrzostwo w ciągu piętnastu lat. Przy okazji jest to pierwszy tytuł, kiedy fani basketu naprawdę cieszą się ze zwycięstwa nazywanych niegdyś nudnymi Spurs.

Przez lata San Antonio Spurs miało spory problem ze zdobyciem rzeszy kibiców. Od pierwszego mistrzostwa w 1999 roku ta organizacja nie należała do ulubieńców kibiców oraz mediów. Na przełomie wieków Spurs stanowili opozycję do efektownie grających Los Angeles Lakers, później przychylniejszym okiem przyglądano się kolejnym zespołom, które grały o najwyższą stawkę prezentując fascynujący basket jak Phoenix Suns, gdy nagrody MVP zdobywał Steve Nash. Spurs przeczekali Lakers, Nasha, Boston Celtics, Detroit Pistons, a teraz przechytrzyli Miami Heat. To jest fenomen wykraczający poza ramy całej ligi NBA. Ligi, gdzie co jakiś czas kolejne zespoły znajdują się w przymusowej "przebudowie" i przynajmniej na na kilka lat wypadają z głównego obiegu zespołów mogących walczyć o tytuł lub dobre miejsce po sezonie regularnym. Tymczasem Gregg Popovich i cała organizacja Spurs tylko zadrwili sobie z wszelkiej maści osób, które przepowiadały koniec "Ostróg" co najmniej kilkukrotnie w ostatnich latach. Zespół z Teksasu nic z tych zapowiedzi sobie nie robił, bo jako jedyny w lidze jest tak regularny, jeśli chodzi wygrywanie co najmniej 50 spotkań w sezonie. Atakujący nieco w cieniu gracze San Antonio znakomicie czuli się w tej roli - w spokoju wykonywali swoje określone zadania. Symbolem tej organizacji pod względem mentalnym może być David Robinson. "Admirał" po zakończeniu kariery nie wyskakuje z każdej lodówki jak Magic Johnson lubiący blichtr Kalifornii i wielomilionowe biznesy, tylko starannie wykonuje swoje zadania z dala od medialnego zgiełku. Mało gadania, dużo pracy - to dewiza, która zaprowadziła Spurs przez te wszystkie lata do sukcesów dzięki systematyczności, konsekwencji i mądremu zarządzaniu.

Krzywdzące było - zwłaszcza w ostatnich sezonach - postrzeganie ekipy z San Antonio przez pryzmat "wielkiej trójki". Popovich dokonywał nieustannie personalnego liftingu i coraz bardziej uniezależniał swoją drużynę od wieloletnich liderów. To jest ogromna siła i atak z dwóch stron - z jednej pojawiali się ciągle nowi zawodnicy, którzy mogli odciążyć Tima Duncana czy Manu Ginobiliego, z drugiej ten Duncan lub Ginobili grali prawie jak za swoich najlepszych lat. Oczywiście cokolwiek by się nie stało, to duet Popovich - Duncan już na zawsze będzie kojarzony z mistrzowskimi tytułami. Są w tej lidze na określonym najwyższym poziomie już od ponad 15 lat. To dłużej niż cała kariera Michaela Jordana w Chicago Bulls! San Antonio przetrwało za czasów duetu Popovich - Duncan wiele sezonowych gwiazdek, które już miały dawno wysłać Spurs na śmietnik historii. Dzieje się zupełnie odwrotnie, bo to ekipa z Teksasu odprawia z kwitkiem co chwilę kolejne już pokolenie graczy NBA. Przez bardzo długi czas było to nie na rękę mediom, które zaszufladkowały Spurs jako graczy bez polotu, a później jako zespół uzależniony od starszych panów. W ostatnim czasie kilkukrotnie wyprowadzono cios w stronę organizacji San Antonio. W 2011 roku ogłoszono koniec zespołu po odpadnięciu w pierwszej rundzie play-off z Memphis Grizzlies, rok później ku uciesze koszykarskiego środowiska Oklahoma City Thunder wysłała SAS na wakacje po Western Conference Finals. Cały czas jak mantrę powtarzano jedno - konferencja zachodnia należy do zawodników przyszłości jak Kevin Durant, Blake Griffin i to wyłącznie nowe siły będą rozstrzygać o palmie pierwszeństwa w silnej konferencji.

Mamy rok 2013 i kolejny cios po NBA Finals. "W tej formie to już koniec Spurs, odbili się oni od ściany, więcej z siebie już nie wycisną" - wiele takich komentarzy pojawiało się po 20 czerwca 2013 roku. Po dwunastu miesiącach znów Popovich zadrwił ze wszystkich klubów, ekspertów, tak jak potrafi to robić w telewizyjnych wywiadach. Miami Heat przegrało w sposób bezdyskusyjny, a przewaga San Antonio Spurs nie podlegała żadnej dyskusji. Dużo więcej wysiłku Spurs kosztował nawet pierwszy tytuł po wygranych Finałach z New York Knicks, też 4-1. Dopiero teraz, w tych Finałach Spurs dostali wyrazy sympatii i uznania, jakie powinny spływać na ten zespół od piętnastu lat. Każdy stara się doszukiwać maestrii w grze San Antonio i bardzo dobrze, wszak lepiej późno niż wcale. Coś podpowiada jednak, że ta sympatia w kierunku San Antonio związana jest też z częściowo znienawidzonym rywalem. Miami Heat i LeBron James budzą wiele emocji, najczęściej o negatywnym charakterze. Ktokolwiek stanąłby z nimi do walki w Finałach NBA, byłby faworytem szerszej części widowni. Pierwsze symptomy przychylniejszego spojrzenia w kierunku SAS widać było gołym okiem w fascynujących NBA Finals 2013. W obliczu "hejtu" na Miami sympatia środowiska skierowała się w stronę Spurs, którzy tym samym przeszli bardzo długą drogą od zespołu powszechnie nielubianego do jednego z tych, które zachwycają fana basketu pod każda szerokością geograficzną. To ogromna wartość, ważna prawie tak samo jak piąte mistrzostwo w historii.

San Antonio Spurs mają teraz swoje pięć minut - na całym świecie powstają na temat tego zespołu pewnie w tym momencie kolejne teksty wynoszące pod niebiosa Popovicha, Kawhi Leonarda, Tima Duncana i pozostałych. Coś mi tylko podpowiada, że to będzie stan krótkotrwały. Zaraz zacznie się offseason, podpisywanie wielomilionowych kontraktów, kolejne szumne zapowiedzi o mistrzowskich sagach z różnych stron Stanów Zjednoczonych. San Antonio znajdzie się ze swoim tytułem w cieniu. Dla tej organizacji to nic nowego - jesienią i tak zapewne zacznie swoją kolejną kampanię, której celem w czerwcu 2015 roku znów będzie mistrzostwo. Wówczas jakieś 95% bohaterów offseason będzie już dawno na wakacjach, pewnie w przeciwieństwie do koszykarzy Spurs.

niedziela, 8 czerwca 2014

Rozszerzać z głową.


Tauron Basket Liga z zamkniętej ostatnio dość szczelnie skorupy otwiera się na wszystkie cztery strony naszego pięknego kraju od lubelszczyzny, przez Śląsk po Pomorze Zachodnie. Ta dość nagła ekspansja podzieliła koszykarskie środowisko na dwa obozy. Ligę warto rozszerzać, ale z umiarem i w oparciu o rzetelne ku temu podstawy.

Argumenty za powiększeniem i zmniejszeniem rozgrywek ligowych przychodzą falami. Gdy występuje 12 zespołów, narzeka się na rozszerzenie, bo liga straci swoją wątpliwą "elitarność". Gdyby było obecnie 16 zespołów w Tauron Basket Lidze, jestem pewien, że po roku lub maksymalnie dwóch, więcej zwolenników miałaby koncepcja z odchudzeniem ligi ponownie do 12 zespołów, tak by znów nadać jej charakteru rozgrywek dostępnych tylko dla najlepszych wybrańców. Trudno wszystkim dogodzić. Nie zmienia to faktu, że ostatnio wszyscy się już przyzwyczaili do obecnego systemu z 12 zespołami w elicie oraz szczebel niżej z całkiem niezłą pierwszą ligą. W lidze kontraktowej, w której i tak kilka drużyn sportowo, ale także częściowo i finansowo, ostatnio ledwie zipało, jakiekolwiek próby powiększenia w tej sytuacji muszą budzić pewne wątpliwości. Tak rozbudowane rozgrywki można spotkać w mocno rozwiniętych ligach jak hiszpańska lub niemiecka, gdzie występuje 18 drużyn. Tyle na razie jest chętnych na miejsce w TBL. Takiej liczby zespołów nie było w lidze nawet w jej najlepszych czasach pod względem finansowym w końcówce XX wieku.

Dziś nie ma finansowego eldorado, dlaczego więc nagle duża liczba miast bardzo poważnie zainteresowała się możliwością gry w TBL? Koszykówka nie przeżywa jakiegoś renesansu popularności, ale włodarze poszczególnych miast i sponsorzy zdają sobie sprawę, że tak naprawdę przy spełnieniu niewygórowanych warunków licencyjnych i dodatkowo bez sportowego awansu, można tanim kosztem zapewnić sobie miejsce w elicie. To władze ligi zaprosiły same kluby, więc odpadają opłaty za "dziką kartę". Wymagane 2 miliony złotych budżetu to niewiele, zważywszy na fakt, że w takim Szczecinie podobna kwota była już w ostatnim sezonie. Nic dziwnego, że przejście procesu licencyjnego w większości przypadków powinno być tylko formalnością, a wkraczając do TBL zaproszone kluby nie mają wiele do stracenia.

Jestem zwolennikiem rozszerzenia, ale umiarkowanego i nie na hura. Bo jeśli jakiś klub uzależniałby swój rozwój tylko i wyłącznie od natychmiastowego miejsca w TBL, to raczej pokazuje, że jest zbudowany na dość kruchych podstawach. Pojawiają się opinie, że warto dopuścić wszystkich chętnych, bo za jakiś czas mogą okazać się nawet drugim Stelmetem lub Rosą Radom. Oczywiście i tak może być, ale w Zielonej Górze i Radomiu rozwój koszykówki to był bardzo długi, wieloletni proces, o którym się teraz nieco zapomina. Nie było tam przypadku, o wskoczeniu do czołówki tych zespołów nie zadecydował jeden rewelacyjny sezon, tylko nieustanne i mozolne powiększanie budżetu z roku na rok. A jakie podstawy ma Polonia Warszawa, która w obecnym sezonie zajęła ósme miejsce w słabiutkiej drugiej lidze lub Zagłębie Sosnowiec, którego brakowało nawet na tym szczeblu? Zespoły niesprawdzone w bojach, które budowane są na szybko, począwszy od składu personalnego aż do spraw organizacyjno-finansowych, z reguły nie wróżą niczego dobrego. 

Chętnie zobaczę nowe miasta w 16-zespołowej Tauron Basket Lidze i na tym... koniec. Przy większej liczbie istniałaby potrzeba zatrudnienia już ponad 100 koszykarzy z polskim paszportem, a w kraju zwyczajnie brakuje wartościowych "rąk do pracy", by można obdzielić nimi aż 18 zespołów. W dłuższej perspektywie, można się zastanowić, co będzie w kolejnych latach, skoro zwycięzca pierwszej ligi ma niejako z urzędu miejsce w Tauron Basket Lidze. Będzie 17 lub 19 zespołów, a potem jeszcze więcej? To pytania już na przyszłość i warto, żeby odpowiedź była znana przed sezonem, a nie po tym jak już się zakończy.

Powiększenie TBL to właściwie bardzo prosty proces w porównaniu choćby do piłkarskiej T-Mobile Ekstraklasy. Koszykarskie kluby nie mają do podziału finansowego tortu w postaci milionów z praw telewizyjnych. Nic właściwie nie trzeba dzielić na 12, 16 lub 18 zespołów. Dlatego przedstawiciele obecnie grających klubów, przynajmniej oficjalnie, nie powinni torpedować pomysłu rozszerzenia ligi, bo w zasadzie nie mają w tym specjalnie wielkiego interesu. Koronnym argumentem za powiększeniem TBL jest przede wszystkim porównanie na zasadzie więcej klubów = więcej widzów = większy zasięg ligi. Trudno to jakoś podważyć. Przeciętnego fana ze śląskiej aglomeracji dziś koszykarska elita po co ma interesować, skoro od kilkunastu lat z tamtego regionu nikt w lidze nie gra. Posiadanie zespołu w TBL to najprostszy sposób dotarcia do nowych kibiców. Tych bardzo potrzeba, bo można było odnieść wrażenie w ostatnich latach, że rozgrywkami interesują się wyłącznie mieszkańcy miast, które mają swoje kluby w lidze kontraktowej.

Władze ligi doszły pewnie do wniosku, że formuła obecnej TBL już się wyczerpała. 12 klubów, większość z miast powiatowych, reprezentujących ledwie kilka regionów kisiło się coraz bardziej wyłącznie we własnym sosie. Rozszerzenie może być udaną próbą odświeżenia nieco skostniałego ostatnio układu. Niech otrzyma ono twarz ligi złożonej maksymalnie z 16 zespołów. Kilkukrotnie już w historii PLK tak duża liczba klubów nie utrzymała się zbyt długo. Z oceną, czy rozszerzenie Tauron Basket Ligi, jest dobrym lub złym pomysłem, trzeba poczekać do momentu, kiedy zakończy się sezon 2014/2015, a ilość klubów, które przystąpią jesienią 2015 roku do następnych rozgrywek będzie najlepszą weryfikacją planowanej reformy.

PS. Celowo na czas pisania tekstu zapomniałem o ewentualnym spadku poziomu sportowego w związku z powiększeniem ligi.

sobota, 7 czerwca 2014

"Under-29" kontra "+30".


Najlepszym graczem tegorocznych meczów finałowych Tauron Basket Ligi jest 34-letni Filip Dylewicz. Mimo upływającego czasu pokolenie zawodników urodzonych w pierwszej połowie lat 80-tych nadal pełni główną rolę w polskiej koszykówce. Co by mogło nastąpić, gdyby powstała drużyna złożona tylko z zawodników z kategorii wiekowej "+30" i zmierzyła się z młodszymi kolegami?

W Polsce mieliśmy i mamy do czynienia z pewnego rodzaju utalentowanymi koszykarskimi generacjami. Pokolenie zawodników urodzonych na początku lat 70-tych już zakończyło kariery, później mieliśmy małą przerwę, aż w końcu pojawiła się kolejna dekada, ostatnia z czasów PRL-u, kiedy w szpitalach rodziły się przyszłe gwiazdy polskiego basketu. Mimo, że to pokolenie dzisiejszych zawodników po trzydziestce w kadrze nic znaczącego nie osiągnęło, to jednak indywidualnie znaczyło i znaczy nadal całkiem sporo. Z czasem oczywiście będą konieczne próby odmłodzenia reprezentacji, być może ostatecznie za rok po EuroBaskecie 2015. To powinien być ostatni turniej, w którym znów najwięcej powinno zależeć od obecnych graczy powyżej 30. roku życia. Z każdym sezonem młodsi mimo to napierają coraz mocniej. Bardzo ciekawie zapowiadałby się taki mecz dwóch drużyn - jednej z graczami "+30" oraz drugiej, w której składzie mogliby się znaleźć zawodnicy z rocznika 1985 i młodsi. Można pójść dalej i spróbować wytypować możliwie najlepsze składy takich fikcyjnych zespołów.

Można zacząć od "młodych". Filarem byłby oczywiście Maciej Lampe, który co prawda bardziej kojarzony jest ze starą gwardią, ale wiek wcale tego nie potwierdza. Lampe miałby także solidne wsparcie pod koszem - Przemysław Karnowski, Damian Kulig, Olek Czyż - to mają być docelowo zastępstwa na lata, gdy starszyzna zrezygnuje już z występów w drużynie narodowej. Największe bogactwo byłoby widać na obwodzie, bo tutaj mamy Przemysława Zamojskiego, Michała Michalaka, Mateusza Ponitkę, Michała Chylińskiego, a także Adama Waczyńskiego. W praktyce to pierwszy skład także w tej "prawdziwej" kadrze, a w ewentualnym zastępstwie Waczyńskiego na pozycji niskiego skrzydłowego jest jeszcze Tomasz Gielo. Są jednak też ogromne luki i co nie dziwi nikogo, najbardziej widoczne są one na rozegraniu. Tomasz Śnieg i Kamil Łączyński znaleźli się w szerokiej kadrze ogłoszonej przez Mike'a Taylora/PZKosz., ale pewnego międzynarodowego poziomu nigdy nie przeskoczą. Jeśli tak negatywny komentarze kierowano w ubiegłym roku w stronę Łukasza Koszarka, aż nie chciałbym usłyszeć, co kibice powiedzieliby o występach Śniega na dużej imprezie. Ostatecznie umownie nazwaną drużynę "młodych" lub "Under-29" tworzyłby następujący skład: Łączyński, Śnieg, Zamojski, Ponitka, Michalak, Chyliński, Waczyński, Gielo, Czyż, Lampe, Kulig, Karnowski.

"Starzy" na pewno mają jeszcze w baku sporo paliwa, by rządzić w reprezentacji. Przewaga na rozegraniu jest ogromna, wszak Koszarek i Krzysztof Szubarga biją na głowę umiejętnościami (szczególnie dotyczy to Koszarka), doświadczeniem, meczami o stawkę swoich młodszych kolegów na tej pozycji. I co najgorsze, taka sytuacja nie zmienia się już od wielu lat. Z rocznika 1984 w takiej drużynie "+30" zmieściliby się jeszcze Łukasz Wiśniewski (rocznikowo ma 30, ale urodziny dopiero w grudniu), Adam Hrycaniuk i oczywiście Marcin Gortat. Sytuacja pod koszem u starszyzny jest zresztą jeszcze lepsza niż u młodszych kolegów. Oprócz Gortata i Hrycaniuka na pozycjach 4 i 5 mogą grać Michał Ignerski, Filip Dylewicz i Szymon Szewczyk. Nie ma tutaj znaczenia, że dwaj pierwsi, już 34-latkowie zrezygnowali z występów w kadrze. Biorę pod uwagę możliwie najlepszych krajowych zawodników, a nie ich deklaracje o występach z orzełkiem na piersi. Na pozycji rzucającego rozgrywającego dopisuję Thomasa Kelatiego, który mimo słabego sezonu, w porównaniu do innych polskich zawodników nie powinien być mieć jakichś wielkich kompleksów. Choć nie ma co ukrywać, że "starzy" mają słabiej obsadzone pozycje 2 i 3. Jest jeszcze Jakub Dłoniak, a na trójce "tylko" Łukasz Majewski i Piotr Szczotka. Byli kadrowicze, mają za sobą udany sezon, ale to jednak nie ten rozmiar kapelusza, jakiego byśmy oczekiwali od czołówki niskich skrzydłowych. To w polskich warunkach jednak bardzo newralgiczna pozycja, co boleśnie odczuliśmy także na ostatnim EuroBaskecie. Podsumowując, dwunastoosobowy skład "+30" wyglądałby tak: Koszarek, Szubarga, Wiśniewski, Kelati, Dłoniak, Majewski, Szczotka, Dylewicz, Ignerski, Szewczyk, Gortat i Hrycaniuk.

Średnia wieku młodszej części wynosi 24,6 lat, a starszej 31,5 roku. Kto by wygrał? Wszystko to tylko oczywiście hipotetyczne rozważania na papierze, ale gdyby doszło do takiego meczu, stawiałbym na nieznaczne zwycięstwo "+30" nad "Under-29". Widać wyraźną przewagę jakości na pozycji rozgrywającego, pod koszem też zestaw z Gortatem w roli lidera wygląda lepiej. Wśród zawodników urodzonych po 1985 roku przewaga widnieje tylko na pozycji rzucającego obrońcy. Wniosek z zaprezentowanych składów płynie przede wszystkim jeden: budując polską reprezentację nie można zapominać o doświadczonych zawodnikach, nie wolno ich wysyłać na emeryturę i mówić wyłącznie o pokoleniowej zmianie. Z drugiej strony nie można lekceważyć coraz młodszych kadrowiczów, którzy już prezentują poziom w zupełności uprawniający do dłuższych występów w kadrze. Trzeba zbudować mieszankę rutyny z młodością, bo dopiero symbioza obu drużyn może załatać występujące luki. Najlepsze europejskie reprezentacje tak właśnie są zbudowane i nikt przesadnie nie zagląda nikomu w metryczkę. Jak mawiał były piłkarski selekcjoner Janusz Wójcik, budować to można szałas w lesie, a nie reprezentację.

Pozostaje tylko żałować, że Michał Ignerski i Filip Dylewicz zapewne już nie zagrają w kadrze. Obecny sezon w ich wykonaniu pokazuje, że jakkolwiek będzie zbudowana tegoroczna reprezentacja, na pewno zabraknie w niej dwóch z dwunastu najlepszych krajowych zawodników. Widząc dość ulgowy charakter tegorocznych występów kadry Taylora, pewnie nie skończy się na tej wspomnianej dwójce.

niedziela, 1 czerwca 2014

Kto Dylewicza ma, ten w Finałach gra.


Filip Dylewicz niepostrzeżenie stał się jednym z najbardziej utytułowanych polskich koszykarzy ostatniego ćwierćwiecza. Wiecznie uznawany za młodego i utalentowanego przez te lata tylko się trochę postarzał. Wiek widać tylko w metryce, bo na parkiecie ciągle robi swoje i ma dużą szansę na zdobycie już siódmego w swojej karierze mistrzostwa Polski.

Urodzony w 1980 roku w Bydgoszczy były wieloletni zawodnik sopockiego klubu w Finałach PLK występuje właśnie już dziewiąty raz. Zdobył już sześć tytułów mistrza Polski (lata 2004-2008) i pod tym względem goni swojego idola, Adama Wójcika. Będzie mu pewnie trudno przegonić popularnego "Oławę", ale cały czas wszystko jest jak najbardziej możliwe. Tym bardziej, że tych 34 lat na karku u Dylewicza póki co kompletnie nie widać. Jak zauważył Filip Jedliński na Twitterze, w porównaniu do poprzedniego roku "Dylu" w playoffach obecnie gra fenomenalnie. Rok temu zdobywał w decydującej fazie tylko niecałe 9 punktów, a skuteczność w rzutach za trzy miał na fatalnym poziomie 18%. Teraz wygląda wszystko o niebo lepiej: 15,1 punktów średnio na mecz przy aż 49% skuteczności w rzutach z dystansu. Od razu przekłada się to na wynik zespołu, w ubiegłym sezonie Trefl odpadł przecież już w ćwierćfinale, a teraz PGE Turów Zgorzelec jest po dwóch spotkaniach w znakomitej sytuacji wyjściowej, by po raz pierwszy w swojej historii zdobyć upragnione mistrzostwo Polski. Bo obecnie w polskiej lidze nie ma drugiego człowieka, który wiedziałby lepiej jak tego dokonać niż Dylewicz. Oczywiście wynik w rywalizacji 2-0 ze Stelmetem Zielona Góra jeszcze niczego nie przesądza. Jednego w tym wszystkim można być pewnym - "Dylu" zawsze grał o  pełną stawkę i zgromadził przez całą karierę imponującą kolekcję różnych znaczących triumfów.

Zdobywanie tytułów to wręcz "koszykarskie DNA" Filipa Dylewicza. Tak było już w czasach juniorskich, kiedy w latach 1998-2000 Trefl Sopot trzykrotnie z rzędu zdobywał Mistrzostwo Polski Juniorów. Do 21. roku życia mógł pochwalić się także zdobyciem dwukrotnie Pucharu Polski. Start dorosłej kariery istnie rewelacyjny. Według Trefla młodzież, która zdobywała juniorskie tytuły, miała stanowić też o sile seniorskiego składu, które według planów miał zdobyć mistrzowski tytuł w 2005 roku. Takie były wizje pod koniec lat 90-tych i jeszcze w 2000 roku. Triumf w PLK przyszedł nawet jeszcze szybciej, bo już w 2004 roku. Nie było już prawie jednak w składzie "złotych juniorów" Trefla. Prawie, bo czasy się zmieniały, zespół robił się coraz silniejszy, słabsze ogniwa odpadały, ale w składzie nadal był Filip Dylewicz. Tak pozostało do momentu utworzenia dwóch osobnych klubów w Trójmieście. Od 2002 aż do 2009 roku bydgoszczanin tylko raz nie występował w bezpośredniej walce o tytuł. Powrócił do występów w Finałach z już nieco innym Treflem Sopot dwa lata temu, a obecnie zalicza swój już dziewiąty występ na tym etapie, ale po raz pierwszy występując poza Trójmiastem. To też dla niego nowa sytuacja, dzięki której Dylewicz może udowodnić sceptykom jego talentu, że może wygrywać wszędzie, także wychylając nos poza Trójmiasto, z którym już zawsze będzie kojarzony.

"Dylu"  w drugim spotkaniu ze Stelmetem trafił być może na razie najważniejszy rzut w tej serii. Jego celna trójka spowodowała, że w samej końcówce Turów zamiast nerwowej gry na styku "odjechał" na sześć punktów przewagi, co w praktyce oznaczało już zwycięstwo drużyny ze Zgorzelca. Zresztą co za paradoks - kiedyś Dylewicz stał w Zgorzelcu po drugiej stronie, gdy występował w Prokomie Treflu Sopot w pamiętnych Finałach PLK w 2008 roku, które były prawdopodobnie najlepsze w ostatnich kilku latach. Wówczas chyba nikt się nie spodziewał, że minie kilka sezonów i Dylewicz będzie przesądzał o zwycięstwie Turowa. Wtedy w 2008 roku został nawet MVP Finałów, choć w sopockiej drużynie występowali jeszcze lepsi zawodnicy, jak choćby Milan Gurovic. Dziś także to nie Dylewicz jest najlepszy w swoim zespole, bo taką rolę przejął J.P. Prince. Bez odpowiedniego wsparcia nie doszłoby jednak do takiej sytuacji jak wczoraj, gdy żaden silny skrzydłowy zielonogórzan praktycznie nie istniał na parkiecie. To tez ogromna zasługa byłego reprezentanta Polski, który jest jednym z głównych elementów układanki trenera Miodraga Rajkovicia

Nie wiadomo jeszcze jak zakończy się rywalizacja w Finałach Tauron Basket Ligi 2014, ale kto zamierza zagrać za rok na tym etapie rozgrywek, powinien koniecznie zatrudnić 34-letniego skrzydłowego. Kiedyś w filmie "Czarodziej z Harlemu" użyto zdania "kto murzyna ma, u tego murzyn gra". Później gwarancją zdobycia mistrzostwa Polski było posiadanie w składzie Adama Wójcika, który potrafił zdobyć mistrzostwo w Pruszkowie, Wrocławiu i Sopocie, już zresztą podczas wspólnej gry z młodszym o czternaście lat Dylewiczem. Żadną przesadą nie powinno być luźne stwierdzenie "kto Dylewicza w składzie ma, ten w Finałach gra", nieco parafrazując słowa ze wspomnianego filmu w reżyserii Pawła Karpińskiego. Nie zawsze w tych Finałach wygrywał, nawet nie występował co roku, ale i tak w porównaniu do jakichś 99% innych koszykarzy nadmiernie często. Aż trudno uwierzyć, że czas minął tak szybko i z utalentowanego dzieciaka stał się nieoczekiwanie ikoną ligowej koszykówki. Na dodatek Filip Dylewicz spokojnie może pograć na tym poziomie jeszcze kilka lat i tylko powiększać swoją już pokaźną listę zdobytych trofeów.