wtorek, 31 grudnia 2013

Statystyki do kosza.


W 2013 roku coraz większą rolę w koszykówce pełniły ultranowoczesne statystyki, które co rusz wychodzą od tęgich głów w NBA. Wszyscy zajmujący się basketem zawodowo lub tylko z pasji, stali się zakładnikami wszelkich zestawień i liczb. Proces ten na pewno będzie się w przyszłości jeszcze bardziej pogłębiał. Z tej okazji tekst, który pojawił się trzy dni temu na łamach serwisu 2TAKTY.COM.

Chyba w żadnej dyscyplinie sportowej statystyki nie odgrywają aż takiej roli jak w koszykówce. Owszem, w piłce nożnej postępowi trenerzy próbują zrobić dobry użytek z nowoczesnych technik statystycznych, ale stanowią cały czas jedynie uzupełnienie. Natomiast basket od wszelkiego rodzaju zestawień jest dziś już całkowicie uzależniony. W dobrym tonie obecnie jest szeroko pojęta „profesjonalizacja”, w dużym stopniu oznacza to korzystanie z najnowocześniejszych statystyk. Dzięki wypuszczanym co rusz nowinkom przez NBA wszyscy, niezależnie od poziomu – trenerzy, zawodnicy, dziennikarze, kibice stali się zakładnikami cyferek. Dokładnie jak Brad Pitt w „Moneyball”. Piętnaście lat temu ciekawość w polskie lidze budził Mike McCollow. Były trener pruszkowskiego Pekaesu uwagę zawdzięczał jednak nie dobrymi wynikami, ale metodami pracy i posiadaniu laptopa, wykorzystywanego w pracy trenerskiej. W międzyczasie sukces odnosili trenerzy, o których warsztacie szkoleniowym można by co najwyżej powiedzieć, że znajduje się na strychu.

Podążanie za nowatorskimi rozwiązaniami dotknęło w ogromnym stopniu dziennikarzy. Dziś w standardowej relacji z meczu w każdym akapicie atakuje czytelników przeładowana masa cyfr. Publicystyka i własne zdanie w ogromnym stopniu bywa zastępowane przerobionym meczowym box-score. Można na to patrzeć niechętnie nie tylko z powodu niechęci do matematyki. NBA stale unowocześnia programy ze statystykami i daje to oczywiście wszystkim dodatkowych materiałów do analizy. Gdyby jednak wierzyć tylko cyferkom, jedną z największych gwiazd ligi powinien być choćby strzelec z dystansu, Kyle Korver, któremu skuteczności mógłby pozazdrościć w najlepszych swoich latach sam Michael Jordan. Gdyby tak zaawansowane statystyki jak dziś były dostępne ponad dziesięć lat temu, okazałoby się pewnie, że Allen Iverson to jeden z najmniej efektywnych zawodników, gdyby zastosować wskaźnik PER-36. Tak samo na podstawie liczb często pojawia się informacja, że Marcin Gortat jest jednym z najlepiej rzucających w lidze. Przy całym szacunku, ale obecność naszego jedynaka w NBA, mającego przecież dość surowy rzut, wśród najlepiej rzucających dla przeciętnego kibica może być nieco myląca. Podobnie jak wiele innych informacji, gdy za bardzo wierzymy liczbom.

Gdzieś zatraca się spontaniczność płynąca z gry, którą wypychają chłodne liczby. W NBA nie ma dnia, w którym nie pobito lub nie dorównano jakiemuś staremu rekordowi. Swoista moda na piedestał wypycha analityków, którym momentami bliżej do dokonań głównego bohatera „Pięknego umysłu” niż osób zawodowo zajmujących się sportem. Stara maksyma mówi, że mecze wygrywa się defensywą. Jak to ma się do zespołowych statystyk w defensywie w najlepszej lidze świata? Portland Trail Blazers, mimo bardzo słabej obrony, są obecnie najlepszą ekipą w NBA. W tym przypadku wszyscy w Portland mogą wrzucić te statystyki do kosza, niekoniecznie koszykarskiego. 

Nie twierdzę, że wszyscy trenerzy powinni używać laptopa jedynie jako podstawki do kawy, a kibice nie spoglądać na programy z cyferkami i procentami. Nie traktujmy jednak statystyk jako jedyną wyrocznię. Nie tylko dlatego, że już Mark Twain uważał, że są trzy rodzaje kłamstwa – kłamstwa, bezczelne kłamstwa i statystyki.

czwartek, 26 grudnia 2013

Kevin na święta w Nowym Jorku.


Mecze NBA w czasie Bożego Narodzenia to już tradycja, ale w tym roku wyszedł z tego niezły swiąteczny zakalec. Szczególnie odczuć to można było w Nowym Jorku, gdzie miejscowi Knicks nie po raz pierwszy skompromitowali się we własnej hali, słynnej Madison Square Garden.

New York Knicks - nie ma chyba we współczesnym sporcie równie przereklamowanej drużyny, za którą w XXI wieku nie idą żadne wyniki. Forowanie z uwagi na "wielki rynek" zespołu, który z bardzo małymi wyjątkami w ostatnich dziesięciu latach jest jednym z najsłabszych zespołów ligi, staje się zwyczajnie nudne. Wielki rynek i jeszcze większe rozczarowania w przypadku zespołu Knicks stały się już tradycją porównywalną z rozgrywaniem najbardziej "medialnych" spotkań NBA w pierwszy dzień świąt. Władze ligi zdają sobie sprawę jak Nowy Jork jest ważny pod względem biznesowym, ale to co miało być wczoraj kolejną promocją NBA poza Stany Zjednoczone, stało się bardziej antyreklamą najlepszej ligi świata. Mecz pomiędzy Knicks a Oklahomą City Thunder rozgrywany był o idealnej porze dla europejskich fanów, czyli o 20:30. Mimo wielu materiałów promujących świąteczne spotkania, od pewnego czasu było wiadomo, że dobra gra to jedna z ostatnich rzeczy jakiej można spodziewać się po obecnych Knicks. Zespół, który aktualnie legitymuje się bilansem 9-19, w starciu z Kevinem Durantem i całym zespołem Oklahomy wyglądał po prostu słabiutko. Kiedyś w słynnym filmie Kevin też spędzał święta w Nowym Jorku. Tutaj jednak obecność Kevina Duranta i jego gra sprawiła, że tym razem w "Wielkim Jabłku" nikomu do śmiechu nie było.

Nie pomógł także obiekt, "mekka koszykówki", jak mówi się o Madison Square Garden. Jednak z taką grą Knicks, to dla muzułmanów większą obrazę powinno stanowić samo używanie terminu "Mekka" w kontekście MSG niż karykatury Mahometa. W tym sezonie już kilkukrotnie owa "koszykarska mekka" gościła zespoły NBA, które rozgrywały mecze o bardzo przystępnej porze między innymi dla Polaków. 10 listopada transmitowany był w polskiej telewizji chociażby pojedynek Knicks - Spurs, który równie dobrze mógłby zakończyć się po pierwszej kwarcie, bo przewaga gości z Teksasu skutecznie zniechęcała do oglądania tego zdecydowanie jednostronnego pojedynku. Podobnie było później w meczu z Boston Celtics. Totalne upokorzenie potwierdzające, że dla Knicks magia Madison Square Garden to obecnie tylko nic nie znaczący staroświecki mit, który mogą obalić wszyscy w lidze. Upokorzająca porażka z Bostonem, który już w niczym nie przypomina tego sprzed dwóch lat z "Wielką Trójką" na czele. A przecież na otwarcie skróconego sezonu 2011/2012, 25 grudnia 2011 roku doszło do świetnego widowiska pomiędzy Knicks a Celtics, w którym wygrali, prowadzeni przez znakomicie dysponowanego Carmelo Anthonego, koszykarze z Nowego Jorku. Dwa lata później już tak różowo nie było.


Ciężko być kibicem New Yrok Knicks. Niby przed każdymi rozgrywkami są nadzieje, niby stale jest skład mogący walczyć o czołówkę w przesadnie słabej aktualnie Eastern Conference, ale prawie zawsze nic z tego nie wynika. Na niewiele zdają się tłumaczenia z powodu absencji kontuzjowanych zawodników. Ten zespół nawet w kompletnym składzie gra fatalnie. Często porównuje się personalny skład z ostatnich sezonów do tego z lat 90-tych, gdy w składzie byli tacy wojownicy jak Charles Oakley czy John Starks. To już nie te czasy w całej lidze, dziś w nowojorskiej ekipie zamiast "umierać" za zespół każdy woli być jak najbliżej celebryckiego blichtru i sporej mamony, a niekoniecznie miejsca w fazie play-off. Coś musi być zwyczajnie nie tak z zespołem, którego jedynym atutem jest wielkomiejska metropolia w nazwie i płynące z tego zyski. W takim rzekomo "preyferyjnym" Indianapolis po takim zdaniu może się pojawić wśród fanów tylko drwiący uśmiech.

Tegoroczne święta w NBA wypadły równie przeciętnie co świąteczna pogoda za naszym oknem. Kontuzje, występy zespołów, których jedyny atut stanowi siedziba organizacji (Knicks, Lakers) nie napawały od początku optymizmem. Nikt jednak nie wypadł tak żałośnie jak New York Knicks. W tym samym czasie co transmisja spotkania z MSG, na innym polskim kanale nadawany był film "Kevin sam w domu". I nawet ten film oglądany po raz pięćdziesiąty stanowiłby większą rozrywkę niż jednostronny od początku do końca pojedynek w MSG, którego także głównym bohaterem był Kevin. Nie jednak  pryszczaty szczyl w postaci Macaulaya Culkina, tylko też mający zresztą aktorskie doświadczenie Kevin Durant.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Koszykarski rok od A do Z.



Rok 2013 dobiega końca, tak więc wypada go podsumować, tym bardziej, że wydarzyło się w tym czasie naprawdę sporo, zaczynając od PLK, a na FIBA Americas kończąc.

A jak Allen Ray. Autor chyba najbardziej kluczowego rzutu w 2013 roku. Jego celna "trójka" w konsekwencji doprowadziła do dogrywki w szóstym meczu Finałów NBA i w dużym stopniu sprawiła, że to nie San Antonio wygrało rywalizację 4-2, tylko Miami 4-3.

B jak Bauermann Dirk. Trener Bauermann, który na początku września stał się "Bajermannem". Nie tylko on ponosi winę za rezultat, to jest zrozumiałe. Skład mamy na Europę średni, ale to co zespół zagrał na Słowenii, było poniżej jakiejkolwiek krytyki. W każdej szanującej się federacji w pierwszej kolejności takiego selekcjonera zaprasza się na dywanik w celu konkretnych wyjaśnień. W Polsce było inaczej, wręcz komicznie. Bauermann poprosił o czas na... podjęcie decyzji, czy nadal będzie chciał prowadzić reprezentację. Dom wariatów na ulicy Ciołka.

C jak CSKA Moskwa. Pieniądze jednak nie grają. Rosjanie mieli w maju podbić Euroligę i zrewanżować się Olympiacosowi, a w półfinale Final Four zostali wręcz ośmieszeni. Aby sytuacja się nie powtórzyła, CSKA latem wzmocniło się jak nikt inny w Europie. W tym sezonie wyniki są niezłe, ale umówmy się - za pieniędzmi pompowanymi w zespół ze stolicy Rosji, szału one nie robią.

D jak Dzika karta FIBA. Dzika karta może być również nazywana dzikim pomysłem. Sam pomysł, aby FIBA przyznała akurat Polsce miejsce na MŚ w 2014 roku, wydaje się kompletnie oderwany od rzeczywistości. Dla międzynarodowej organizacji nie jesteśmy atrakcyjni jak: a) sportowa Rosja b) marketingowa Brazylia, c) demograficzne Chiny, d) perspektywiczna Kanada, e) bogaty Katar. Paru kolejnych kandydatów też nas bije na głowę.

E jak EuroBasket. Słoweński turniej, jak to w roku poolimpijskim bywa, był też turniejem nieobecnych. Lista graczy, którzy nie pojawili się we wrześniu na Słowenii sprawiła, że EuroBasket na pewno do najlepszych nie należał. Ot kolejny turniej, po którym nie zapamiętamy wiele. Co najwyżej półfinał Francja - Hiszpania, pojedyncze mecze we wcześniejszych fazach, Mike'a Fratello dokonującego cudów z drużyną Ukrainy i to w zasadzie tyle.

F jak FOX. Kanał telewizyjny, który przez koszykówkę prawdopodobnie po raz pierwszy musiał rozstać się z nieustanną 24-godzinną serialową ramówką. Raz w tygodniu na dwie godziny FOX zamieniał się w elitarny kanał sportowy. Poważny, bo transmitujący elitarne rozgrywki Euroligi. Zaczęło się jednak od małego falstartu, gdy historyczny debiut Stelmetu można było obejrzeć jedynie za pośrednictwem strony internetowej stacji. To już budziło wątpliwość, podobnie jak momentami nie najlepsza jakość przekazu.

G jak Gregg Popovich. To już bywa nudne. Każdego roku wszyscy mówią o końcu Spurs, zakończeniu pewnej ery, a na końcu i tak gdzieś jest San Antonio z nieodłącznym duetem Gregg Popovich - Tim Duncan. Podobnie będzie pewnie za rok o tej samej porze.

H jak Hornets. Tyle zamieszania o klub, którego de facto teraz nie ma. Nazwa Charlotte Hornets ponownie pojawi się w NBA, dokładnie od sezonu 2014/2015. Stare czasy do końca jednak nie wrócą. Już nie to samo logo, nie ten sam parkiet, nie te czasy. I nawet nie te wyniki. Mimo to warto chociaż na chwilę odkurzyć stare czapeczki z daszkiem kupowane na straganch, by za rok kibicować ekipie, której prezesem jest Michael Jordan.

I jak Ignerski Michał. Najlepszy zawodnik polskiej reprezentacji na Mistrzostwach Europy. Jedyny, który prezentował na turnieju solidny international level. Obecnie jednak bez pracy, po tym jak Virtus Rzym zwolnił go w listopadzie.

J jak Johnson Elijah. Amerykanów, którzy nie potrafią zaaklimatyzować się w Polsce, było wielu. Rzadko się jednak zdarzało, by z jednego miasta kogoś pogoniono, by w innym za moment być jednym z liderów zespołu. Absolwent uczelni Kansas był od początku w centrum zainteresowania. Warto przyglądać się temu zawodnikowi nie tylko ze względu na zawiłe perypetie jego transferowych losów na linii Włocławek - Radom.

K jak Książki. Przez wiele lat tytuły ze Stanów można było ściągać jedynie z zagranicy w oryginalnej wersji. Tymczasem w dużym stopniu dzięki jednemu z wydawnictw po ubiegłorocznym "Shaqu bez cenzury", w 2013 roku otrzymaliśmy w polskiej wersji biografię Dennisa Rodmana, historię losów Dream Teamu, a nawet pierwszą biografię poświęconą polskiemu zawodnikowi, konkretnie Adamowi Wójcikowi. Wysyp tytułów na księgarskich półkach jest miłym zaskoczeniem w porównaniu z trwającą wiele lat posuchą w koszykarskiej tematyce.

L jak liga czeska. Mattoni NBL w Polsce pies z kulawą nogą by się nie zainteresował, gdyby nie wspólny polsko-czeski Mecz Gwiazd. Mimo to warto zaznaczyć, że tegoroczny Mecz Gwiazd wraz z całą otoczką rozegrany we Wrocławiu był udanym widowiskiem. Niestety w tym ważniejszym, bo wrześniowym pojedynku polsko-czeskim, polska strona już przegrała.

M jak Meksyk. Rozgrywki o miano najlepszej drużyny toczyły się także w Ameryce. Sensacyjnie turniej FIBA Americas wygrał Meksyk, od lat znajdujący się na peryferiach światowej koszykówki. "Aztekowie" bardziej kojarzeni z futbolem pokonali jednak tak utytułowanych rywali jak Argentyna, Portoryko, tak więc to Gustavo Ayon i spółka do 2015 roku są najlepszą drużyną w Ameryce (poza Stanami Zjednoczonymi oczywiście), zapewniając już sobie przy okazju bilety na przyszłoroczny mundial w Hiszpanii.

N jak Najlepsze od lat Finały NBA. Takie określenie słyszy się często. "Epickie", "historyczne" są prawie każde finały, ale im dłużej czasu upłynie, nic z tych okresleń zwykle nie zostaje. NBA Finals 2013 w pełni zasługują na określenie ich najlepszymi od lat. Siedmiomeczowa batalia, w której było praktycznie wszystko, na pewno zostanie w pamięci kibiców i ekspertów na lata.

O jak Olek Czyż. Nie ma chyba tak drugiego zdeterminowanego zawodnika, który chciałby grać w NBA. Jest mały problem: kolejne kluby już tak zdeterminowane nie są, by Polaka angażować. Zresztą po średnim sezonie we Włoszech, w których był tylko solidnym zmiennikiem, było jasne, że wyprawy na ligę letnią i obozy przygotowawcze to bardziej niepoparte racjonalnie marzenia niż realna ocena sytuacji. Tytuły jednak w stylu "Polak w NBA" w mediach robią swoje i mimo, że mało kto widział Olka w akcji, jego nazwisko jest jednym z najbardziej medialnych wśród polskich koszykarzy.

P jak Polsat. Telewizyjny gigant wszedł ostro z butami do polskiej koszykówki. Umowa do 2018 roku, transmisje w otwartym kanale. Piękne wizje, ale muszą być poparte wynikiem, którego tak zabrakło na Słowenii. Nie pomogło nawet prawie godzinne przedmeczowe studio w czasie ME i liczne tweety Pawła Wójcika, a nawet Mateusza Borka i Romana Kołtonia zachęcające wszystkich do kibicowania Polakom w meczu z Gruzją. Tak jak Polacy szybko odpadli, tak częstotliwość "ćwierkania"  czołowych dziennikarzy Polsatu na koszykarskie tematy była mniej więcej taka jak porażki Realu Madryt w aktualnym sezonie. Czyli żadna.

Q jak Quinton Hosley. MVP Finałów polskiej ligi nie zdecydował się jednak pozostać w Stelmecie, wybierając słoneczną Italię. Trudno mu się dziwić, występuje w silnej lidze oraz rozgrywkach EuroCup. Oby tacy zawodnicy trafiali na polskie parkiety jak najczęściej, jak Hosley - imponujący swoim CV, ale potem jeszcze grą.

R jak Real Madryt. Najlepszy klub Europy, mimo, że przegrał finał Euroligi. W tym sezonie jak na razie Real legitymuje się bilansem 21-0. "Królewscy" imponują wynikami oraz grą, wygrywając wiele spotkań w okolicach 30 i więcej punktów. Jeśli NBA nie upomni się o parę nazwisk, to Nikola Mirotic, Rudy Fernandez, Sergio Rodriguez, Sergio Llull i pozostali mogą w maju po dziewiętnastu latach przerwy ponownie zdobyć mistrzostwo Euroligi. Gdy Real zdobywał ostatni tytuł, w składzie był jeszcze Arvydas Sabonis.

S jak Srebrni Chłopcy Zagórskiego. Każdy się chyba do tego przyzna - o tej drużynie przed 2013 rokiem wiedział niewiele lub nic. Dzięki Markowi i Łukaszowi Ceglińskim, którzy opisali najlepszą generację polskich koszykarzy w historii, od października 2013 roku wiedza na temat legendanrego trenera Witolda Zagórskiego i jego podopiecznych, wzrosła o kilkaset procent.

T jak Transfer Marcina Gortata. "Polish Hammer" nie zmienia co roku klubu, tak więc zawsze taki ruch jest wydarzeniem, o którym sporo się dyskutuje. Dzięki transferowi Gortata do stolicy USA nazwa Washington Wizards chyba dopiero po raz trzeci w tym stuleciu gościła na czołówkach polskich portali sportowych. Wcześniej zdarzyło się to w przypadku występów Michaela Jordana w Wizards oraz afery pistoletowej z udziałem Gilberta Arenasa.

U jak Urlep Andrej. Czasy się zmieniają, lata mijają, ale nadal jak trwoga to do Urlepa. Tak pomyśleli w Słupsku i trafili w dziesiątkę. Abonamentu na mistrzostwo Polski, który posiadał do 2003 roku, już nie ma, ale to absolutny trenerski autorytet w PLK, który o polskim baskecie wie praktycznie wszystko.

V jak Vassilis Spanoulis. Popularny "Kill Bill" drugi raz z rzędu, dośc niespodziewanie, poprowadził Olympiacos Pireus do mistrzostwa Euroligi, dodatkowo zapewniając sobie status największej klubowej gwiazdy w Europie. Spanoulis w Pireusie jest bożyszczem, jeszcze tym bardziej po tym jak odrzucił bajeczną propozycję od bajecznie bogatego CSKA Moskwa.

W jak Wichniarz Łukasz. Bohater ostatnich tygodni w polskich mediach. Szkoda, że zamiast sportowej formy głośniej jest o nim w kontekście "afery kolanowej". Tutaj sytuacja się będzie pewnie jeszcze rozwijać i trzeba być przygotowanym na nagłe zwroty akcji.

Z jak Zielona Góra. Stolica polskiego basketu, którą jeszcze kilka lat temu w play-offach w pierwszej lidze doszczętnie upokorzyła Stal Stalowa Wola. Mistrz Polski z nowoczesną halą, koszykarskim ciśnieniem wśród fanów i składem stawiającym zespoł z Zielonej Góry ponownie w roli głównego kandydata do mistrzostwa. 

niedziela, 15 grudnia 2013

Książka marzeń.


Wydawało się, że temat Dream Teamu i występów w Barcelonie został przez ponad dwadzieścia lat wystarczająco i obszernie poruszony od każdej strony. Jack McCallum w swojej książce poszedł jednak tam, gdzie nie był jeszcze nikt z opisujących - w kuchni najważniejszych wydarzeń od San Diego, przez Monte Carlo, aż po Barcelonę, dzięki czemu stworzył książkę wybitną, lekturę obowiązkową dla każdego fana koszykówki.

Przy okazji "Dream Teamu" można na chwilę wrócić do "Srebrnych Chłopców Zagórskiego". Tam autorzy poruszali kwestię najlepszego zespołu polskiego w historii polskiego basketu, tu mamy do czynienia z najlepszym zespołem wszech czasów. W przypadku "Srebrnych Chłopców..." większość czytelników poznawała bohaterów i historie wraz z kolejnymi stronami, natomiast tutaj, wydawać by się mogło, o Michaelu Jordanie, Magicu Johnsonie i pozostałych, wiadomo już wszystko. Czytając "Dream Team", okazuje się, że nic bardziej mylnego. Jack McCallum, wieloletni dziennikarz słynnego "Sports Illustrated", zyskuje bardzo wiele na wiarygodności, gdyż od początku był blisko reprezentacji Stanów Zjednoczonych na igrzyskach w Barcelonie, spędzając czas zawodnikami zaczynając na grze w golfa, a na piciu wieczornych drinków kończąc . Warto od razu zaznaczyć, że pierwotnie książka ukazała się w 2012 roku, natomiast jej polskie wydanie otrzymaliśmy na początku grudnia. Dlatego ostatnie informacje podane przez McCalluma są z 2011 roku i da się to wyraznie odczuć, gdy autor kilkukrotnie wspomina z jak najlepszej strony ówczesnego świeżo upieczonego MVP Finałów, Dirka Nowitzkiego.

Drużyna z Barcelony, aż wydaje się to nieprawdopodobne, nie doczekała się przez dwadzieścia lat wartościowej i merytorycznej publikacji na swój temat. Sporo było wywiadów, kaset VHS z fragmentami spotkań z igrzysk, materiałów w czasopismach, ale wszystko to było dość powierzchowne. Pamięć o Dream Teamie była zawsze, jednak w 2012 roku, przy okazji igrzysk w Londynie temat powrócił ze zdwojoną siłą. Z jednej strony NBA udostępniła znakomity film dokumentalny "Dream Team", a z drugiej na rynku pojawiła się pozycja McCalluma. Musiało więc minąć aż dwadzieścia lat, by fani najlepszego zespołu w historii otrzymali opus magnum na jego temat. Bo dzieło McCalluma będzie ważne także za piętnaście, dwadzieścia lat. Autor uniknął opisywania mecz po meczu rezultatów osiąganych na igrzyskach w Barcelonie, bo każdy to zna, a jeśli nie, wystarczy wejść na Google lub Youtube. McCallum poszedł krok dalej, tam, gdzie nie było jeszcze nikogo.


Jeśli chodzi o szczegółowe opisywanie meczu, jest jeden wyjątek. W rozdziale 28 zatytułowanym jako "Najwspanialszy mecz, Którego Nikt Nie Widział" jest rozpisana akcja po akcji widowiska otoczonego przez lata aurą tajemniczości i jeszcze większa legendą. Wewnętrzny sparing rozegrany w Monte Carlo tak na dobrą sprawę, według opisu w książce, wyglądał na rywalizację Magica Johnsona z Michaelem Jordanem, szczególnie podsycaną przez tego pierwszego. McCallum przedstawia bardzo szczegółową analizę głównych bohaterów - Jordana, Johnsona i Larrego Birda. Czasami wyłania się obraz zupełnie inny od tego, który był kreowany przez lata przez media. Magic do samego końca wierzył, że to on, a nie Jordan, jest najlepszym koszykarzem na świecie. Nawet przegrane z kretesem przez Lakers NBA Finals 1991 nie zmieniły tej opinii. Jordan z kolei cały czas był gdzieś z boku i w gruncie rzeczy taki jest dziś. W przeciwieństwie do Johnsona, Jordana nie ma dziś na pierwszych stronach mediów, nie pcha się do telewizji, nie ma Twittera ani Facebooka. 

Daje się odczuć, że ta sława i rozgłos ciążyły na Jordanie w bardzo dużym stopniu już wtedy, w 1992 roku. Odrzucał kontrakty reklamowe za "drobne", wolał w tym czasie przebywać na polu golfowym, trwoniąc na zakładach swoje pieniądze. Czytając "Dream Team" można bardziej zrozumieć jego odsunięcie się od koszykówki i skierowanie się w stronę baseballu i występów w Birmingham Barons. Sam Jordan wspomina, że był to bardzo ważny dla niego okres. MJ to jednak przede wszystkim koszykarz wszechczasów, a nie podrzędny baseballista. Szczególne wrażenie może robić fakt jak spędził ostatnie godziny przed meczem o złoto z Chorwacją. Według realcji w książce skończył grać w karty po 6. rano, od razu poszedł na kilkugodzinny plan zdjęciowy kręcić reklamówkę, a następnie zaliczył jeszcze występ na polu golfowym. To wszystko w ostatnich godzinach przed meczem o złoty medal igrzysk olimpijskich! A w międzyczasie znajdował jeszcze czas na wykłócanie się o strój Reeboka, który trzeba było założyć na medalową dekorację.

McCallum świetnie sypie anegdotami, widać doskonale jak wiele pracy poświęcił temu projektowi. Rozmawiał ze wszystkimi członkami Dream Teamu oraz osobami, które były wówczas bardzo blisko wydarzeń. Można dzięki temu odtworzyć sam pomysł i proces utworzenia takiej drużyny, jego realizacji oraz fazy końcowej. Trzeba pamiętać, że na początku lat 90-tych występy zawodowców na igrzyskach były zjawiskiem po prostu niewystępującym. Stąd także w strukturach komitetów olimpijskich wytworzyła się liczna opozycja, która była przeciw występom zawodnikom z NBA na igrzyskach. "Dream Team" świetnie ukazuje jak konserwatywne skrzydło nawet wśród środowiska koszykarskiego w USA było przeciwne, uważając, że studenci z NCAA nadal są w stanie wygrywać na olimpiadzie. Mimo to bramy się otworzyły i ostatecznie raz na zawsze zmieniły koszykówkę, ale także w ogromnym stopniu cały ruch olimpijski. Ten trudny proces realizowania, wydwałoby się wtedy nierealnego projektu, napotykał na wiele przeszkód, także w kontekście wyboru członków do dwunastoosobowego zespołu.

Dziś na członków Dream Teamu patrzy się nieco inaczej niż w 1992 roku. Wiadomo dziś, że John Stockton to uczetnik dwóch finałów NBA, najlepiej podający w historii. Tylko, że te sukcesy nastąpiły po Barcelonie. Nie ulega natomiast żadnej wątpliwości, że jego miejsce powinien zająć wtedy Isiah Thomas, na przęłomie lat 80 i 90-tych jedna z gwiazd absolutnie ścisłego topu. Ten wątek jest bardzo szeroko opisywany i rzuca nieco nowe światło na sprawę. Często jego brak sprowadzano tylko do decyzji Jordana, ale okazuje się, że nie tylko Michaelowi obecność Thomasa była nie na rękę. Brak jego w składzie mógł dziwić tym bardziej, że trenerem był przecież Chuck Daly, który poprowadzil Detroit Pistons do tytułów w latach 1989-1990. Na pewno jest wiele w tym temacie niejasności, jeszcze więcej mógł ujawnić sam Thomas, ale odmówił rozmowy z McCallumem. Zresztą selekcja od samego początku musiała być trudna. McCallum przedstawia to od pierwszych koncepcji, które mówiły o kompromisowym podziale - sześciu zawodników z NCAA oraz sześciu z NBA. Ostatecznie ostało się na jednym miejscu dla "studenciaków". Z perspektywy czasu aż szkoda, że to miejsce nie przypadło dla Shaquille O'Neala. Prawdziwa sztafeta pokoleń w jednym zespole: Bird i Johnson, Jordan i Shaq - wtedy Dream Team byłby jeszcze bardziej kompletny.


Jeśli można się do czegokolwiek przyczepić, to do ilości miejsca poświęconego poszczególnym zawodnikom legendarnej drużyny. Zdecydowanie najwięcej możemy dowiedziec się o Birdzie, Johnsonie, Jordanie, natomiast o części ekipy jednak zdecydowanie mniej. Oczywiście wspomniana trójka była symbolem Dream Teamu, jednak w momencie igrzysk Bird pełnił rolę gwiazdy, acz mocno leciwej i bardziej przypominającej żywy pomnik, a na boisku większą rolę pełnili Charles Barkley, Patrick Ewing. O nich i pozostałych też jest miejsce w książce, ale nie może się to równać z ilością stron poświęconą Jordanowi, Birdowi i Johnsonowi. Być może to celowy zabieg, oddanie hołdu i ukazanie hierarchii jaka była w tym zespole. Najlepszy był Jordan, ale do roli mentalnego lidera kandydował tylko Magic Johnson, który był po latach występów w Los Angeles Lakers po prostu do tego stworzony. Co ciekawe, wówczas jeszcze w Barcelonie, wydawało się to nieprawdopodobne, ale rok później żadnego z tej wielkiej trójki nie było już na parkietach NBA. Przynajmniej na jakiś czas.

Amerykanie mają często to do siebie, że są zaślepieni tylko tym co dzieje się na ich włąsnym podwóru. McCallum, co jest bardzo dużym plusem, przedstawia w kilku rozdziałach wątki szczególnie ważne dla fana europejskiego basketu. I tak można przeczytać wypowiedzi Toniego Kukoca na temat fatalnego występu w meczu grupowym przeciwko USA, przypomnieć sobie jakim boiskowym killerem był Drażen Petrovic, dowiedzieć się, dlaczego Arvydas Sabonis po meczu ze Wspólnotą Niepdodległych Państw zamiast na ceremonii wręczenia brązowych medali został znaleziony dwa dni później w damskiej sypialni reprezentantek WNP. I na koniec szczególny wątek, czyli Sarunas Marciulonis załatwiający osobiście słynne koszulki reprezentacji Litwy w studiu nagraniowym zespołu Grateful Dead, w którym czuć było tylko zioło. Brązowi medaliści z wtedy świeżo niepodległego państwa doczekali się zresztą osobnego rozdziału pod tytułem "Ufarbowani ulubieńcy". Autor nieprzypadkowo dotyka spraw międzynarodowych. Dream Team i związany z nim boom sprawił w dużym stopniu, że przed sezonem 2013/2014 liczba obcokrajowców w NBA urosła do rekordowych rozmiarów 92 zawodników z 39 krajów. Takie liczby nie byłyby możliwe, gdyby nie występu najlepszego zespołu wszech czasów na igrzyskach w Barcelonie, który odcisnął swoje piętno w każdym zakątku świata.

Podsumowując, Jack McCallum stworzył książkę przez wielkie K. Tak jak Dream Team był bezkonkurencyjny na parkiecie, tak "Dream Team" może być ponad wszystkim, co oferuje w dziedzinie koszykówki księgarska półka.

sobota, 14 grudnia 2013

Drugoroczniacy w natarciu.


Draft z czerwca 2012 roku w powszechnej opinii fachowców miał być jednym z najlepszych w ostatnich latach. Nie jakimś wybitnym na miarę 1996 czy 2003, ale na tyle solidnym, by dostarczyć kilka nazwisk, które mogą w NBA szybko namieszać.

W praktyce w sezonie 2012/2013 wyszło różnie, bo w zasadzie gromkie „wow” można było krzyknąć tylko, gdy oglądało się grę Damiana Lillarda. Numer jeden draftu i mistrz olimpijski z Londynu, Anthony Davis nie okazał się żadnym ósmym cudem świata, potwierdzając przy okazji jeszcze braki w ofensywie, które były widoczne w czasie jedynego sezonu w NCAA. Dodatkowo kilku wybranych z wysokimi numerami jakoś szybko zniknęło z głównej orbity zainteresowania – Thomas Robinson handlowany w kolejnych zespołach, tylko co najwyżej solidny Michael Kidd-Gilchrist w słabiutkich Charlotte Bobcats, Terrence Ross bardziej zapamiętany z wygranego konkursu wsadów podczas Weekendu Gwiazd niż jakiegokolwiek zagrania przez cały sezon. Generalnie debiutancki sezon dla rocznika 2012 nie wypadł źle, ale jak to się mówi, szału nie było. Czasami jednak tak jest, że zawodnicy wystrzelą z czasem, a nie od pierwszych meczów. Ktoś jeszcze pamięta, że po pierwszych miesiącach o drafcie z 1998 roku mówiono jako roczniku nieurodzaju? Tym samym przecież, który dostarczył do ligi Paula Pierce’a, Dirka Nowitzkiego, Vince’a Cartera czy Antawna Jamisona.

Tymczasem wraz z początkiem obecnego sezonu drugoroczniacy pokazują, że w wakacje na pewno nie próżnowali, tylko intensywnie pracowali nad swoją grą. To już nie tylko Damian Lillard i dalej długo nic. Na całego wystrzelił Bradley Beal, który swój spory potencjał potrafił pokazywać już w niektórych meczach poprzedniego sezonu. Dziś to już pełnoprawny strzelec, który zdobywa na mecz 20,6 punktów. A jeszcze na początku przygody z NBA miał ogromne kłopoty ze skutecznością, gdy zdarzało się, że do kosza trafiał jeden na osiem rzutów z gry. Beal, mimo ledwie 20 lat, prezentują coraz częściej dojrzałą grę i pokazuje, że już niebawem może stać się pełnoprawnym graczem formatu All-Star. Podobnie jak Anthony Davis, którego jednak tylko za często nękają kontuzje. Gdy jednak w tym sezonie był w pełni sił, grał rewelacyjnie będąc prawdziwą bestią pod koszem. Na dziś „jedynka” loterii sprzed roku notuje średnio 18,8 punktów, ponad 10 zbiórek i aż 3,6 bloków na mecz. A trzeba pamiętać jeszcze, że Davis swój potencjał ofensywny będzie tylko powiększał. „Wielka Brew” chyba już po kilkunastu meczach obecnego sezonu zamknął usta wszystkim krytykom, którzy uważali go za przereklamowanego i niegodnego do zajęcia pierwszej pozycji w drafcie.

Rocznik 2012 to jednak nie tylko świetny Lillard oraz Beal i Davis. Harrison Barnes jest przykładem, że także w mocnych zespołach można znaleźć swoje miejsce już w pierwszym sezonie. Barnes sezon debiutancki już miał bardzo dobry, teraz to potwierdza, mimo, że w składzie Golden State Warriors pojawiła się konkurencja na poziomie mistrza olimpijskiego i mistrza świata, Andre Iguodali. Sytuacja Barnesa jest trochę inna od wcześniej wymienionych, bo indywidualnie nie będzie zachwycać aż w takim stopniu jak choćby Beal, ale tak wszechstronnego zawodnika chciałyby pewnie wszystkie kluby NBA. Trochę podobna sytuacja jest z Terrencem Jonesem, którego rola w porównaniu do poprzedniego sezonu zdecydowanie wzrosła. Dodatkowo gra w najsilniejszych od lat Houston Rockets i ma pewne miejsce w rotacji. W zespole, gdzie swoje muszą rzucić James Harden i Dwight Howard, Jones jest solidnym wsparciem dającym Rockets około 10 punktów i 7 zbiórek średnio w każdym meczu. Zupełnie to nie przypomina pierwszoroczniaka, który w całym  poprzednim sezonie rozegrał zaledwie 276 minut. 

Jeszcze bardziej skrajny przypadek to Tony Wroten. W barwach Memphis Grizzilies w ubiegłych rozgrywkach przebywał na boisku zaledwie 272 minuty, w czasie których zdobył łącznie tylko 91 punktów. Teraz, już w barwach Philadelphii 76ers, Wroten to pewniak w składzie dostarczający co mecz ponad 13 punktów. O nim było głośno już od lat, w rozgrywkach juniorskich był uważany za jednego z najlepszych w USA, był też złotym medalistą pamiętnych dla Polaków mistrzostw świata U-17 w Hamburgu. Podobnie jak Wroten, również z odmętów ławki rezerwowych w końcu na poważnie na parkiety NBA trafił Jeremy Lamb z Oklahoma City Thunder. Jemu akurat dodatkowo sprzyjała polityka transferowa OKC, a raczej jej brak. Dzięki odejściu Kevina Martina i braku sprowadzenia następcy, Lamb przebywa dziś na parkiecie 20 minut w meczu, dostarczając w meczu około 9 punktów. Poziom Martina, ani tym bardziej Hardena, to oczywiście nie jest, ale w porównaniu z debiutanckim sezonem progres jest ogromny.

Problemów z minutami, jak Wroten czy Lamb, od początku kariery w NBA nie miał Andre Drummond. Wybrany z numerem 9 podkoszowy od początku zdradzał drzemiący w nim spory potencjał. Jego PER-36 w ubiegłym sezonie wyniósł aż 13,8 punktów i 13,2 zbiórek. Drummond to bestia, jeśli chodzi szczególnie o zbiórki. Wraz z Gregiem Monroe niebawem mogą być najlepszą parą podkoszowych w NBA. W tej chwili ledwie 20-latek zajmuje ze średnią 12,9 trzecie miejsce wśród najlepiej zbierających, tylko za Kevinem Love i DeAndre Jordanem. W tych rozgrywkach dodatkowo zdobywa także już ponad 13 punktów w meczu i jest już stuprocentowym starterem. Wśród drugoroczniaków jest także rzucający obrońca, który od pierwszych meczów w NBA dostarcza niecałe 15 punktów w meczu, czyli Dion Waiters z Cleveland Cavaliers. Jak widać, ryzyko związane z wyborem tego gracza się opłaciło dla Cavs. Dziś mało kto już pamięta, ale wszyscy eksperci w każdym rankingu na gotowy materiał do gry w NBAod zaraz zdecydowanie wyżej stawiali Thomasa Robinsona. Robinson wysoko wybrany (piąty numer) dziś jest kolegą klubowym Lillarda, wybranego numer niżej. Role w robiących furorę Blazers są jednak inne – Lillard to motor napędowy akcji ofensywnych, a Robinson „tylko” przydatne wsparcie z ławki. Warto jednak zaznaczyć, że chyba w końcu Robinson znalazł swoje miejsce w lidze i nikt teraz nie będzie nim handlował za bezcen. 

W słabszych w tym sezonie Boston Celtics nie da się nie zauważyć Jareda Sullingera. Absolwent Ohio State wybrany nisko, bo z 21. numerem, ale nie wynikało to z obawy o wartość sportową, a jedynie z uwagi przesłanki związane ze zdrowiem, które szybko miały pokrzyżować młodemu graczowi karierę. Póki co nic takiego nie nastąpiło, a Sullinger korzysta z przebudowy Celtics, rzucając aktualnie średnio prawie 13 punktów i zbierając ponad 7 piłek. Być może za jakiś czas odbudowa siły Celtics będzie miała właśnie twarz między innymi Sullingera, który fizycznie przygotowany do NBA był od pierwszego meczu. Warto wspomnieć jeszcze o podkoszowym Phoenix Suns. Miles Plumlee w poprzednich rozgrywkach w barwach Indiany zdążył rozegrać 14 spotkań, w czasie których przebywał na parkiecie 55 minut i zdobył… 13 punktów. Dziś Plumlee, po odejściu też Marcina Gortata, wykorzystuje swoją szansę, kręcąc statystyki prawie na poziomie double-double (9,8 punktów i 8,5 zbiórek) będąc w każdym meczu zawodnikiem wyjściowej piątki.

Najlepsi drugoroczniacy wykorzystują swoją szansę, grając już nie tylko w klubach z dołów tabeli, w których łatwiej o minuty i lepsze dla oka statystyki. Świetnym przykładem reprezentującym cały rocznik jest Damian Lillard, który wybierany był przez organizację, dla której rezerwowano przynajmniej kilkuletnie granie co najwyżej o ósme miejsce w play-off. Tymczasem po roku od tamtych wydarzeń Lillard stoi na czele zespołu, który teraz wiedzie prym w piekielnie silnej w tym roku Western Conference. Jeśli nie wydarzy się nic nieoczekiwanego i dalej będzie następował rozwój poszczególnych zawodników, już dziś można być pewnym, że draft 2012 dostarczy kilku graczy, którzy powinni kiedyś pojawić się w najważniejszym wydarzeniu corocznego All-Star Weekend.

niedziela, 8 grudnia 2013

48,5 milionów kontrowersji.


Kobe Bryant. W ostatnim piętnastoleciu nie było zawodnika, który wzbudzałby by tak skrajnie negatywne opinie przez tak długi czas. Nawet LeBron James nie może się tutaj równać. Bryant, który uważany do dziś jest za co najwyżej kiepska kopię Michaela Jordana, w koszykówce zdobył wszystko, co było do zdobycia i nikomu, poza samym sobą, nie musi już nic udowadniać.

Kobe Bryant - o nim głośno jest nawet, gdy przez prawie osiem miesięcy nie przebywał ani razu w żadnym meczu. Jest o nim głośno, jak nagra nową reklamę z Leo Messim, jak napisze cokolwiek banalnego na Facebooku czy Twitterze. Przy tej jednak popularności chyba nigdy nie powiedziano o nim jako najlepszym koszykarzu na świecie w danym roku. Zasługi indywidualne Bryanta oraz wszelkiego rodzaju tytuły kwestionowano wielokrotnie. Trzy tytuły z Lakers w latach 2000-2002? Nie, to był zespół Shaquille'a O'Neala, a Bryant był dla niego takim Pau Gasolem z mistrzowskich Lakers w 2009 roku. Dwa tytuły w latach 2009-2010? Właśnie, był Gasol, cały zespół był mocny, dzięki czemu Bryant miał wybornych pomocników. I takie opinie krążyły i krążą nadal w kółko. 

Gdy cały czas trzyma się na topie nieprzerwanie od około piętnastu lat, zagląda się graczowi z Los Angeles w metrykę. 35-latek po siedemnastu sezonach ma jeszcze czelność pokazywać miejsce w szeregu młodym? Przecież tak nie może być. Wystarczy popatrzeć jak prezentuje się Dwyane Wade, ledwie przecież dopiero 31-latek grający w NBA od dziesięciu lat. Trudno spodziewać się, by Wade w wieku 35 lat grał choćby w połowie jak w czasach swojego "prime". Wielu starzeje się bardzo szybko. Z graczy obwodowych tylko Bryant, grający jeszcze w czasie kariery Michaela Jordana, cały czas najgłębiej utrzymuje się na powierzchni.

Ostatnio najgłośniej było o podpisanym nowym kontrakcie z Lakers na lata 2014-2016, w czasie których zarobi aż 48,5 miliona dolarów. Jasne, pieniądze są ogromne, na które przy obowiązującym progu salary cap nie zasługuje żaden zawodnik w lidze, niezależnie, czy nazywa się Bryant, LeBron James, czy Chris Paul. Takie warunki zaakceptował jednak klub, przy okazji pewnie pozbawiając się resztek złudzeń o tytule za koszykarskiego życia Black Mamby. Zapewne, gdyby Bryant podpisał kontrakt o połowę mniejszy, organizacja z Los Angeles nadal nie miałaby większych szans na równorzędną walkę z nowymi potęgami. Lakers to specyficzny klub, tam wyniki potrzebne są od zaraz. Trzeba jednak sprawdzić realia - LAL, by znów się liczyć o coś większego, muszą odczekać zapewne trochę dłużej niż potrwa jeszcze kariera Bryanta. 

Gdyby NBA zaakceptowała wymianę z jesieni 2011 roku, gdy do Lakers miał przenieść się Chris Paul, pewnie byłoby inaczej. Tymczasem nie ma Paula, a za rozegranie musi teraz odpowiadać Steve Blake. I taka jest obecnie  różnica w perspektywach Clippers i Lakers, jak między umiejętnościami Paula i Blake'a, nie tylko dlatego, że takie pieniądze dostanie Black Mamba. Swoistym kuriozum są już głosy, że Lakers są silniejsi bez swojego lidera, a gdy dołączy Bryant, wtedy zaczną przegrywać mecz za meczem. Trzeba być wyjątkowo złośliwym lub kompletnym ignorantem, by coś takiego głosić. Więc czasami można gdzieś przeczytać, że kontuzja Derricka Rose'a (grającego przeciętnie na początku sezonu) jest tragedią dla Chicago Bulls i końcem ich marzeń o dobrym wyniku w play-off, natomiast kontuzja ikony "Jeziorowców" jest... szansą na drugie życie dla ekipy z Los Angeles. Bryant gra pod siebie, pod swoje statystyki, ale jeśli wyżej się ceni atmosferę jaką wprowadza na ławce rezerwowych Robert Sacre niż punkty Bryanta, komuś na sukcesach Lakers musiałoby wybitnie nie zależeć.

Bryant może mówić o chęci zdobycia szóstego tytułu, ale bez gruntownych zmian w organizacji klubu będzie to po prostu niemożliwe. To co już zdobył i tak stawia go w pierwszym rzędzie najwybitniejszych koszykarzy w historii tej dyscypliny. Zwracając uwagę jak negatywne emocje budzi KB24, wydaje się, że historia oceni go z czasem lepiej, a o prawdziwej koszykarskiej wartości będzie można przekonać się  około dziesięć lat po zakończeniu kariery, gdy ocena Bryanta będzie bardziej wyważona, podjęta na chłodno. Zresztą pod koniec lat 90-tych częściowo przepowiadano mu marny los, który na koniec karier w młodym wieku spotkał przecież Allena Iversona i Tracy McGradego, a także dotknął Vince'a Cartera

Bryant stał się kimś, kto wyłamał się z opinii młodej gwiazdki, która będzie efektowna, ale kompletnie nieefektywna. Jasne, w sukcesach pomogły mu mocne zespoły, a nie koledzy pokroju Smusha Parkera i Chrisa Mihma. Żaden koszykarz jednak sam nigdy niczego nie wygrał, nawet Michael Jordan. Porównania na linii Jordan-Bryant wróciły z podwójnym uderzeniem w ubiegłym roku przed igrzyskami w Londynie, kiedy Bryant powiedział, że Team 2012 jest lepszy od Dream Teamu z 1992 roku z pamiętnych igrzysk w Barcelonie. Niefortunna wypowiedź, z której szydzono na każdym kroku, zwłaszcza w czasie tylko nieznacznego zwycięstwa z Litwą. Abstrahując od porównań z Dream Teamem, Bryant długo nie decydujący się na grę w barwach Stanów Zjednoczonych, ale i tak zdobył dwa mistrzostwa olimpijskie, dodatkowo udowadniając, że potrafi być częścią zespołowej drużyny, a nie tylko jej dominatorem jak w Los Angeles Lakers.

Ostatnio ukazała się w internecie wspólna reklama Bryanta z Leo Messim. Do gwiazdy NBA bardziej pasowałby z piłkarskiego świata Zlatan Ibrahimovic. Dwóch sportowców o ego większym niż ich wzrost, wzbudzających kontrowersje tylko samymi gestami na placu gry, ale na końcu prawie zawsze zamykających usta krytykom. Taki jest Kobe Bryant od kilkunastu lat. Budzący w każdym miejscu świata kontrowersje i wbrew wyczekiwanego przez "hejterów" rychłego końca, starzejący się w bardzo powolnym tempie.


czwartek, 5 grudnia 2013

Matadorzy zza łuku.


Juan Carlos Navarro już dawno został koszykarską legendą. Wciąż trwająca kariera na absolutnie najwyższym europejskim poziomie dostarcza co rusz kolejnych wyczynów nieosiągalnych dla wszystkich innych koszykarzy występujących aktualnie na Starym Kontynencie. Tym razem, dokładnie w niedzielę 1 grudnia 2013 roku, Navarro po raz tysięczny trafił za za trzy punkty w lidze ACB. Jednocześnie jednak zdecydowanie przed nim w tej kategorii jest niedościgniony Alberto Herreros. 

Navarro w koszykówce międzynarodowej osiągnął praktycznie wszystko, teraz w wieku 33 lat rozgrywa sezon, po którym czeka go ukoronowanie wielkiej kariery. Mistrzostwa świata w 2014 roku będą rozgrywane w Hiszpanii i jednocześnie zapewne zakończą wspaniałą reprezentacyjną kartę hiszpańskich koszykarzy urodzonych w 1980 roku, właśnie z Navarro, Pau Gasolem i Felipe Reyesem na czele. Zanim jednak Hiszpanie w tym składzie podejmą kolejną próbę detronizacji reprezentacji Stanów Zjednoczonych, Navarro potrafi cały czas zachwycać publiczność w całej Europie. Mimo, że, nie ma co ukrywać, poprzedni sezon był dla "La Bomby" ogólnie dość przeciętny, a w tym też bywa na razie różnie, samo nazwisko nadal ma sporą magię. Całkowicie zasłużenie zresztą - w końcu to mistrz świata, dwukrotny mistrz Europy, dwukrotny wicemistrz olimpijski, dwukrotny mistrz Euroligi i jej najlepszy strzelec w historii, to tylko najważniejszy wycinek jego bogatej w zdobyte trofea kariery.

Navarro oprócz ogromnego talentu ma również spore szczęście. Można stwierdzić, że urodził się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Wielkich strzelców było wielu, ale nie każdy miał tyle szczęścia, by oprócz wielkich indywidualnych wyników osiągać też sukcesy ze swoimi zespołami. Klasyczny przykład to Oscar Schmidt, między innymi najlepszy strzelec trzech kolejnych turniejów olimpijskich (1988, 1992, 1996) oraz hiszpańskiej ACB w 1994 roku w barwach Valladolid. Jeden z najlepszych graczy w historii koszykówki międzynarodowej indywidualnie osiągnął praktycznie wszystko, jednak nie miało to żadnego przełożenia na znaczące sukcesy ze swoją (zbyt słabą na sukcesy) reprezentacją i często w czasie kariery klubowej. Navarro jest w innej sytuacji, wszak oprócz sporej ilości nagród indywidualnych może już teraz czuć się jako koszykarz całkowicie spełniony i jako ten, który pogodził nagrody indywidualne z drużynowymi.


Cała hiszpańska "złota generacja", czyli zawodnicy urodzeni na początku lat 80-tych, przyćmiła wcześniejsze pokolenie, w którym też nie brakowało wielkich nazwisk. Jednym z nich był Alberto Herreros, strzelec z najwyższej półki. On nie miał jednak takich sprzyjających warunków jak Navarro. Herreros był przedstawicielem generacji koszykarzy, którzy byli bardzo solidni, grali w najsilniejszych  klubach ACB, ale na dużych turniejach wystarczało z reguły to na miejsca w okolicach 5-8. Tak było przez długi okres czasu, przełom nastąpił w 1999 roku, kiedy reprezentacja Hiszpanii na EuroBaskecie nieoczekiwanie dotarła do finału, przegrywając w nim z Włochami. Natomiast pierwszy raz na dużej imprezie los Navarro i Herrerosa skrzyżował w igrzyskach olimpijskich w Sydney. Wówczas pierwsze skrzypce grał doświadczony, wtedy 31-letni Herreros, a 20-letni Navarro miał nabierać doświadczenia. Z kolei ostatni raz dwójka najlepszych strzelców za trzy w historii ACB grała wspólnie na ME 2003 rozgrywanych w Szwecji, gdzie Hiszpanie sięgnęli po srebrny medal. Późniejszych latt wielkich sukcesów doczekał już tylko "La Bomba".

Między innymi przez wyniki osiągane głównie od 2006 roku Herreros, mimo swej wielkości, musiał znaleźć się w cieniu najlepszej europejskiej drużyny w XXI wieku, jaką bez wątpienia są w tym stuleciu Hiszpanie. Tymczasem obecnie 44-letni były gwiazdor Estudiantesu i Realu Madryt urodził się zbyt wcześnie, by dostąpić koszykarskiego olimpu na Starym Kontynencie. Najlepszy rzucający za trzy w historii ligi hiszpańskiej (aż 1233 celne rzuty!) nie miał też szczęścia do sukcesów klubowych. Przyszedł do Realu ( przed sezonem 1996/1997) w momencie, gdy "Królewscy" akurat nieco spuścili z tonu i nie byli już taką siłą jak choćby jeszcze w 1995 roku, gdy wygrywali w Eurolidze mając w składzie Arvydasa Sabonisa. Dlatego w ciągu dziewięcioletniej przygody z Realem udało się zdobyć jedynie dwa mistrzostwa Hiszpanii oraz Puchar Europy będący zaledwie zapleczem Euroligi. To naprawdę niewiele jak na Real Madryt, najbardziej utytułowany koszykarski klub w historii europejskiego basketu.

Z czasem historia zapewne zdecydowanie wyżej oceni osobę Juana Carlosa Navarro niż Alberto Herrerosa. Navarro został legendą za koszykarskiego życia i swoje osiągnięcia indywidualne idealnie łączył z kolekcjonowanie kolejnych trofeów. Kariera Herrerosa w klubie i reprezentacji przebiegała przez większą część kariery zdecydowanie inaczej. Przy okazji trafionej tysięcznej trójki z 1 grudnia przez "La Bombę" warto wrócić jednak do byłego asa madryckich klubów. Przynajmniej w jednej kategorii Herreros na zawsze będzie zdecydowanie przed swoim słynniejszym następcą, "La Bombą" Navarro.