poniedziałek, 28 stycznia 2013

Na przekór stereotypom.


W ostatnim wpisie pokrótce opisywani byli Mateusz Ponitka, Przemysław Karnowski i Michał Michalak. Cała trójka od 17. roku życia znajduje się na świeczniku koszykarskiej Polski. Jakże odmienną i o wiele trudniejszą drogę do elity PLK przeszedł już 30-letni Jakub Dłoniak.

O Jakubie Dłoniaku w rodzinnym Gorzowie Wlkp. od lat można było usłyszeć legendy, między innymi jak to za młodu w pojedynkę potrafił wygrywać mecze w rozgrywkach szkolnych reprezentując miejscową "Budowlankę", popularny "Chemik" czy jeszcze wcześniej słynącą ze szkolenia koszykówki SP 13. Oczywiście od dominacji na szkolnych boiskach do choćby pół-amatorskiej gry w trzeciej klasie rozgrywkowej jest daleka droga, zwłaszcza w takim przypadku jak Dłoniak. Pochodząc z miasta, w którym pod koniec lat 90-tych jedyną stycznością z poważnym męskim basketem był sparing między Komfortem Forbo Stargard Szczeciński a Zastalem Zielona Góra, jedyną opcją na kontynuowanie kariery po wieku juniorskim były przenosiny do większego ośrodka. Najbliżej było do Szczecina, gdzie kulisy przybycia do miejscowego klubu przedstawił mi miejscowy trener, Józef Pawłowicz. Doświadczony szkoleniowiec (m.in. trener mistrzów Polski Juniorów w 2000 roku) opowiadał jak przed halą zjawiło się dwóch młodych chłopaków, z których jeden chciał po prostu zaprezentować swoje umiejętności. To był oczywiście Jakub Dłoniak, a jego towarzyszem i niejako "agentem" był jego brat Dawid (piłkarz mający w karierze występy w I oraz II lidze). Jak opowiadał Pawłowicz, nie mógł od razu przyjąć go na zajęcia, ale postanowił kilka miesięcy później przyjrzeć się tajemniczemu młodemu chłopakowi. Dalsze losy wydają się już znane - występy w Szczecinie i mozolne wspinanie się po drabinkach ligowej hierarchii. Kolejnym dużym krokiem w tamtym czasie był transfer do Znicza Pruszków, miasta przecież tak znaczącego dla krajowej koszykówki. Praca pod kierunkiem Jacka Gembala przynosiła efekty, a przez dwa sezony Dłoniak osiągął średnie nawet do 20 punktów na mecz. Pobyt w Pruszkowie bardzo ukształtował gracza przecież już niemłodego i już tzw. "nie rokującego", wszak odchodząc z Pruszkowa popularny JD liczył sobie już 26 lat. 

W końcu po wielu latach wspinaczki, w 2010 roku nastąpił wreszcie debiut w PLK, debiut-marzenie, bo   jak inaczej nazwać zwycięstwo beniaminka nad aktualnym wtedy mistrzem Polski i uczestnikiem Top 8 Euroligi, Asseco Prokomem. Debiutancka bajka okraszona została dodatkowo miejscem w wyjściowym składzie w Meczu Gwiazd PLK. Oczywiście Dłoniak nie był wtedy graczem na pierwszą piątkę, nie ulega to wątpliwości, a głosy zawdzięczał swojemu żelaznemu elektoratowi ze stowarzyszenia Niebo Jest Boiskiem (w przerwie letniej Dłoniak także promuje koszykówkę wśród adeptów biegających po osiedlach za pomarańczową piłką), który licznie pojawił się tez na samym meczu gwiazd. Takich fanów mogą mu pozazdrościć występujący od lat inni krajowi wyjadacze, którzy w głosowaniu zostali w tyle za ligowym żółtodziobem. Po dobrym sezonie debiutanckim, w kolejnym Dłoniak zdobył brązowy medal z Zastalem, osiągając życiowy sukces. Sam zawodnik jednak po debiutanckim sezonie nieco przyhamował, zanim już na dobre stracił miejsce w rotacji po przejęciu zespołu przez Mihailo Uvalina. Nawet jeszcze zanim Uvalin został trenerem, u Tomasza Jankowskiego Dłoniak nie zrobił progresu w stosunku do pierwszego sezonu w Zastalu, brakowało mu tej charakterystycznej swobody w grze. Być może wynikało to oprócz słabszej formy, z rosnącej rywalizacji w drużynie oraz specyficznego podejścia do budowy zespołu w Zielonej Górze. Obecny sezon pokazuje wyraźnie, że Polacy , poza Kamilem Chanasem i częściowo Marcinem Sroką, stanowią tam tylko tło dla stranieri. W każdym bądź razie było oczywiste, że latem 2012 roku w Zastalu miejsca dla Dłoniaka nie będzie. To, że załapie się do którejś drużyny PLK, nie budziło wątpliwości, a wybór padł na Siarkę Jezioro Tarnobrzeg. W "szczubiałowej" koncepcji zawsze ogromną rolę pełnili głównie gracze ze Stanów, dopiero w tym sezonie te proporcje przełamuje właśnie Dłoniak. Ostatni raz u Dariusza Szczubiała Polak pełnił tak ważną rolę chyba, gdy był on selekcjonerem reprezentacji Polski. A więc wieki temu. Ponownie można przyczepić się do poziomu PLK, a Dłoniak nie zważając na to, stale podwyższa swoją średnią punktową, wynoszącą już przeszło 20 punktów. 

Dziś 30-latek może śmiać się w twarz wszystkim ekspertom zapowiadających przejęcie władzy w lidze przez nowe pokolenie, skazane na sukces już na starcie kariery. Jakoś się już przyjęło, że każdego kto liźnie seniorskiej koszykówki za młodu wypada nazywać "perspektywicznym, "talentem", "świetnie rokującym". Często są to potem jedyne chwile poważnego grania, a debiut w PLK młodzi zawodnicy zawdzięczają głównie miejscu zamieszkania. Historia Dłoniaka to całkowite zaprzeczenie stereotypowego modelu kariery, bez obecności haseł "SMS", "NCAA", "MP Juniorów", "U-16, U-18" w CV. Jednocześnie namacalny dowód, że nie tylko Władysławowo, Wrocław czy Trójmiasto i inne ośrodki stricte związane z basketem mają abonament na wykształcenie solidnego ligowca. Wychowanemu na obrzeżach profesjonalnej koszykówki dziś jedyne co może przypominać stare czasy w niższych ligach to wyłącznie hala w Tarnobrzegu.

niedziela, 27 stycznia 2013

Magia i mit Nike Hoop Summit.


Po występach Mateusza Ponitki, Przemysława Karnowskiego i Michała Michalaka wzrosło w Polsce zainteresowanie corocznym meczem Nike Hoop Summit, który skupia największe talenty z USA i ze świata. Czy faktycznie jest to, jak przedstawiało się w Polsce, skuteczna promocja w celu angażu do NBA?


Kiedy w kwietniu 2011 roku Ponitka rzucał 17 punktów przeciwko Amerykanom,  dodatkowo popisując się wyjątkową dynamiką, wiele polskich mediów podchwyciło temat uważając, że teraz droga do NBA stoi już przed nim otworem. Przy okazji tłumaczono co to takiego właściwie jest Nike Hoop Summit oraz przywoływano nazwisko np. Dirka Nowitzkiego, który także wystąpił w tego typu zawodach, a później znalazł się w NBA. Mecze najzdolniejszej młodzieży ze świata oraz USA odbywają się od 1994 roku z przerwą w latach 2001 - 2003. Skupię się na edycjach od 2004 roku, a było ich od tego czasu dziewięć, więc można na tej podstawie wysnuć pewne wnioski jaką wartość mają mecze obecnie rozgrywane w Portland  dla dorosłej kariery talentów z całego świata.
Rok 2004 był szczególny dla polskich kibiców, bo mieliśmy tam swój polski akcent. Wojciech Barycz, uznawany za jeden z najbardziej obiecujących graczy polskiej koszykówki na początku XXI wieku zagrał 10 minut, w trakcie których rzucił 4 punkty. Dorobek może  i skromny, ale sam fakt, że mieliśmy tam swojego przedstawiciela dawał nadzieję na wzmocnienie dorosłej kadry w kolejnych latach klasowym zawodnikiem. W tym samym meczu obok Barycza w jednej drużynie zagrał też Andrea Bargnani, który rzucił o punkt mniej od Polaka, a dwa lata później został numerem jeden draftu NBA. Spore kariery robią z tego zespołu ponadto Roko Leni Ukic i Sergio Rodriguez, grając obecnie w uznanych europejskich firmach, odpowiednio Chorwat w Panathinaikosie Ateny, a Hiszpan w Realu Madryt. Podczas meczu talentów 2004 najlepiej w drużynie reszty świata wypadł Luka Bogdanovic, który w dorosłej koszykówce nie poradził sobie równie dobrze co Chorwat, Włoch czy Hiszpan. Obecnie jest "tylko" solidnym zawodnikiem Cajasol Sevilla. W kolejnej edycji wśród "światowców" zabłysnął Martynas Pocius, który później grał w słynnym Duke Blue Devils, a po powrocie do Europy na Litwie, a obecnie w Realu Madryt. Sporą karierę jak na europejskie warunki zrobił także Turek, Semih Erden, który grał w NBA w Bostonie i Cleveland, a obecnie znalazł miejsce w euroligowym Anadolou Efes. Klasa 2006 to między innymi Patrick Mills (obecnie San Antonio Spurs), Milenko TepicRafael Hettsheimeir czy obecny kolega Olka Czyża z Rzymu, Luigi Datome. Kilka kolejnych dużych nazwisk pojawiło się do 2010 roku: Nicolas Batum, Omri Casspi, Petteri Koponen, Emir Preldzic (2007), Serge Ibaka (2008), Kevin Seraphin (2009), Nikola Mirotic, Tristan Thompson czy Enes Kanter (2010). Pojawiały się także wątki związane z naszym krajem: obecność Donatasa Motiejunasa w 2009 roku i dwa lata wcześniej Ryana Richardsa.

Przechodząc do historii najnowszej Nike Hoop Summit, nie sposób będąc kibicem polskiego basketu przejść obojętnie obok tak ważnego wydarzenia, kiedy w edycjach 2011-2012 mieliśmy swoich przedstawicieli. W pierwszej z nich najlepiej w zespole graczy spoza USA wypadł Ponitka oraz Bismack Biyombo. Dziś Biyombo gra już drugi sezon w NBA w barwach Charlotte Bobcats. Z tego rocznika w NBA jest już także Francuz Evan Fournier (Denver Nuggets), a pewniakiem tegorocznego draftu wydaje się być chorwacki supertalent, Dario Saric. W USA swojego koszykarskiego szczęścia szukają także Kyle Wiltjer i Kevin Pangos, będąc ważnymi punktami swoich bardzo silnych zespołów uniwersyteckich. Wiltjer gra w zespole mistrza NCAA - Kentucky, a Kanadyjczyk Pangos dyryguje atakiem Gonzagi Bulldogs, gdzie   obecnie epizodyczną rolę pełni nasz Przemek Karnowski. Ponitka wybrał europejską drogę rozwoju, podobnie postąpił chociażby brazylijski następca Marcelinho Huertasa, Raul Neto, który gra w hiszpańskim Lagun Aro. Podobnie swoją karierę do Ponitki buduje na razie Łotysz Davis Bertans. W ostatniej edycji mogliśmy z kolei oglądać Michała Michalaka, ale oczy wszystkich obserwatorów musiały być zwrócone na Kanadyjczyka, Andrew Wigginsa, który już jest rozchwytywany przez najbardziej prestiżowe uczelnie w Stanach Zjednoczonych. O koszykarzach biorących udział w Nike Hoop Summit w latach 2011-2012 jeszcze za wiele napisać nie można, wszak są oni dopiero na samym początku koszykarskich karier. Gdy często na temat Ponitki, Karnowskiego i Michalaka pojawia się notka o występie Nike Hoop Summit, automatycznie przyczepia się do nich łatkę wielkich talentów. Trzeba jednak pamiętać, że sytuacja na świecie zmienia się bardzo dynamicznie, a przejście z wieku juniorskiego do seniorskiej koszykówki bywa niejednokrotnie bolesne. Daleko nie trzeba szukać - przykład Barycza lub ostatnio Ryana Richardsa, który gra ogony w PLK, pokazują, że obecność w CV słów "Nike Hoop Summit" nie jest żadną gwarancją na sielankowość dorosłej karierę.

Nike Hoop Summit nie wydaje się ani magiczne, ani mityczne. Występ nie daje żadnej gwarancji na lepszą karierę, ale z drugiej strony nie jest też wyłącznie przereklamowanym mitem, bo jednak przez lata sporo utalentowanej młodzieży potwierdziło swoją pozycję w dorosłej koszykówce, także w NBA. Występ daje szansę, ale jej wykorzystanie zależy już indywidualnie od każdego zawodnika. Oczywiście w dobie monitoringu każdego występu młodego koszykarza trudno, aby jeden lepszy lub gorszy mecz wiele zmieniał w postrzeganiu obiecujących młodzieńców. Najczęściej zderzenie ze ścianą występuje w przypadku graczy wysokich, którzy swoją dominację w koszykówce młodzieżowej zapewniali sobie głównie nie umiejętnościom, tylko warunkami fizycznymi. Charakterystyczne to dla NBA, żeby szukać utalentowanych "wielkoludów" zwłaszcza w Europie, niestety jednak wiele inwestycji lub nadziei nie znajduje potwierdzenia w rzeczywistości. Ponownie wystarczy przywołać przykład Richardsa z Asseco Prokom (lub za chwilę być może już nie z Asseco). Wybór w drafcie poświęcony na Anglika można już w tej chwili uznać za stracony.

Trudno dziś wyrokować jaką rolę będzie pełnić za kilka lat występ w meczu Portland dla polskiej trójki. Na pewno sprawił, że już na wstępie do poważnej kariery są monitorowani przez wielu zagranicznych skautów. Według fachowego serwisu draftexpress.com w 2014 roku w mock drafcie znajdą się Karnowski i Ponitka. Rankingi z ponad rocznym wyprzedzeniem przypominają bardziej wróżenie z fusów i trzeba je zawsze traktować z przymrużeniem oka. Kwestią dyskusyjną jest czy teraz po prawie dwóch latach od kwietnia 2011 roku Ponitka jest nadal lepszym zawodnikiem od swoich kolegów z innych krajów.
Powiedzenie "jesteś tak dobry jak ostatni mecz" powinno być mottem wszystkich zagranicznych młodych gwiazdek wyróżniających się w Nike Hoop Summit. Przy drafcie nikogo nie będzie obchodzić ile punktów Polacy zdobyli kilkadziesiąt miesięcy temu w Portland, ani przybicie piątki z Kobe Bryantem, tylko potwierdzona wartość w ostatnich meczach. Oby tylko dla zagranicznych ekspertów jakąś wartość miała słabsza z roku na rok Tauron Basket Liga.

czwartek, 24 stycznia 2013

Koszykówka, Marian Kmita i imperium Polsatu.


Jedno zdarzenie może przewrócić całe zawodowe życie. Czasem krok do tyłu może oznaczać później wielki skok do przodu w stylu legendarnego Carla Lewisa. Cztery minuty jednego meczu PLK nieświadomie być może zbudowały podwaliny pod późniejsze sukcesy Polsatu Sport. 

Trwają finały PLK 1999 roku. Sezon okraszony wieloma transmisjami na kilku kanałach Telewizji Polskiej kończy się wielkim telewizyjnym skandalem. Jak pisał "Super Basket" - na niespełna 4 minuty przed zakończeniem, przy wyniku remisowym, telewizja przerwała relację z szóstego spotkania finału play off koszykarzy pomiędzy Śląskiem a Nobilesem. Mecz mógł przynieść odpowiedź na pytanie, kto będzie mistrzem Polski. Tymczasem zamiast końcówki kibice zasiadający przed telewizorami zobaczyli... reklamy, a następnie "Teleexpress". Może i dziś takie zdarzenie przeszłoby bez wielkiego echa, gdyby ucięto transmisję w lekko niszowej stacji TVP Sport, ale trzynaście lat temu był to przeogromny skandal. Osobą odpowiedzialną za sport w programie 1 TVP był wówczas Marian Kmita. Osoba piastująca bardzo ważną funkcję, ale jeszcze na pewno nie przesadnie znana nawet wśród kibiców sportu. Kmita zachował się honorowo (decyzję o zdjęciu meczu z anteny podjął dyrektor dyżurny TVP) - w związku z włocławską kompromitacją TVP postanowił podać się do dymisji i zrezygnował z funkcji szefa sportu. Nieco wcześniej od wpadki TVP, 16 kwietnia 1999 roku do gry na sportowym rynku wkroczył Polsat, który wykupił tegoż dnia prawa do pokazywania Ligi Mistrzów. Jak to w takich przypadkach bywa, umowa na tak atrakcyjny produkt była pretekstem do stworzenia kanału tematycznego grupy Polsat. Wcześniej "słoneczna" telewizja niezbyt kojarzyła się ze regularnym transmitowaniem sportu, może poza żużlem, z którego relacje i retransmisje w godzinach nocnych w latach 90-tych pojawiały się regularnie. Po zdobyciu kolejnych praw i zbudowaniu sportowej redakcji z prawdziwego zdarzenia, 12 sierpnia 2000 roku został uruchomiony kanał Polsat Sport. Najważniejszą osobą w stacji pociągającą za wszystkie sznurki został bezrobotny wówczas po koszykarskiej wpadce... Marian Kmita.

Bardzo często za wzór dla koszykówki stawia się związek Polsatu z siatkówką. Na początku kanału było jednak zgoła inaczej. Rok 2000 to spora inwestycja w koszykówkę - zakup praw do Euroligi (wyszła wpierw Suproliga) stanowił jeden z najważniejszych elementów w ramówce. Związek basketu z Polsatem trwał dość długo, a oprócz Euroligi transmitowano później także Puchar ULEB i naszą rodzimą ligę. Domowe mecze Śląska Wrocław w Eurolidze transmitowane w otwartej TV4 cieszyły się sporym zainteresowaniem w całym kraju. Do czasu...  Ostatni kontrakt został zawarty z Dominet Bank Ekstraligą na lata 2006-2008, po czym Polsat zrezygnował z koszykówki na swoich antenach. Mimo, między innymi, kultowych już finałów ligi w 2008 roku koszykówka traciła na znaczeniu, a słupki oglądalności były nieubłagane. Mariaż Polsatu z basketem mimo wszystko nie był burzliwy, a wielu sympatyków z szacunkiem odnosiło się do poziomu prezentowanych transmisji. Można było odnieść wrażenie, że nastąpiła pewnego rodzaju tęsknota za polsatowskimi kanałami. Z drugiej strony, by przeprowadzić relację w lepszym stylu niż czyni to do tej pory TVP, wiele nie trzeba... Oczywiście i Polsat nie był bez grzechu - całkiem niedawno Wojciech Michałowicz w programie "As Wywiadu" w Sportklubie opowiadał jak należało (lub narzucano z góry) komentować mecze pewnej drużyny w Eurolidze z Wrocławia. Jeśli jest to prawdą, to takie dziennikarstwo z uczciwością miało tyle wspólnego co Richard Dumas z narkotykową abstynencją.
W zasadzie prawa do krajowych rozgrywek od lat wędrowały tylko na linii TVP-Polsat. Od przejęcia sterów w TVP przez Włodzimierza Szaranowicza wydawało się, że po "zainwestowaniu" w basket w związku z polskimi Mistrzostwami Europy Telewizja Polska na lata będzie miała abonament na krajową koszykówkę.  Od tego momentu minęły cztery lata, a tu niespodziewanie latem ubiegłego roku pojawił się komunikat o prowadzonych rozmowach między PZKosz., a Polsatem. Wpierw podpisano umowę na transmisję z eliminacji reprezentacji do EuroBasketu 2013, które w całości nadawano w sportowych kanałach Polsatu. Dodatkowo wcześniej przeprowadzono relacje na żywo ze sparingów rozgrywanych w kraju. Ku zdziwieniu kibiców nie przełożyło się to na pokazywanie TBL. Spotkało się to trochę z rozczarowaniem. Obiektywnie należy jednak przyznać, że jeśli mecze ligowe, podobnie jak ten Polski w Belgii, miałyby być nadawane w ultraniszowym Polsacie Sport News (tak, jest dostępny w telewizji naziemnej, ale Ci co ją posiadają też go nie oglądają), pies z kulawą nogą by się tym nie zainteresował.

Przez te wszystkie lata wiele się w polskim sporcie zmieniło, ale nie nazwisko szefa sportu w Polsacie, który z pracownika TVP między innymi dzięki jednej nieszczęsnej transmisji otrzymał szansę zbudowania od podstaw nowoczesnego kanału sportowego i został jedną z najbardziej wpływowych osób na polskim rynku medialnym. Ktoś kto nie miał żadnego wpływu na czas transmisji jednego z najważniejszych momentów koszykarskiego sezonu dziś kieruje telewizyjnym imperium, które stać na podejmowanie ryzykownych decyzji biznesowych typu pay-per-view za wątpliwej jakości bokserskie gale. Pół żartem, pół serio można stwierdzić, że w XXI wieku żaden Polak związany w jakiś sposób z PLK nie był liderem tak silnego zespołu.

środa, 23 stycznia 2013

Starcie pokoleń: TV vs. "league pass".


Przeglądając różne fora, komentarze dotyczące koszykówki daje się wyczuć często podział na dwa obozy: tych z tzw. boomu lat 90-tych i tych wychowanych już w innych realiach na technologicznych nowinkach. Mimo, że jest to różnica około piętnastu lat, czuje się, jakby minęła cała kilkudziesięcioletnia epoka.

Każdy kto się jeszcze załapał na transmisje (może lepiej napisać retransmisje?) Telewizji Polskiej z NBA i później TVN pamięta zapewne doskonale co to za uczucie towarzyszyło oglądaniu często godzinnego skrótu  nadawanego oczywiście z opóźnieniem. Nikt nie narzekał na komentarz, wystarczyła ta godzina plus kultowy magazyn NBA Action, który przedstawiał najświeższe informacje dotyczące ligi. Kontrakt TVP na pokazywanie NBA wygasł w 1997 roku, a prawa przejęła wchodząca dopiero na rynek komercyjna stacja TVN. Abstrahując od obecnego profilu stacji, TVN zrobiło wtedy dobrą robotę, aby ta koszykówka nadal była dostępna w polskich domach. Dwie transmisje w tygodniu (piątek, niedziela), magazyn NBA Action oraz program "Za trzy" (Jacek Łączyński i Bartosz Obuchowicz w roli prowadzących) było całkiem solidną porcją basketu jak na końcówkę lat 90-tych. Dodając do tego DSF dostępny w większości polskich domów, który nadawał skróty ze spotkań, polski widz mógł w miarę być na bieżąco z wydarzeniami na parkietach NBA. Wszystko zaczęło się jakoś psuć już po lokaucie, kiedy, nie ma co tego ukrywać, zainteresowanie ligą na pewno spadło. TVN już na przełomie wieków zorientował się co będzie dochodowe (początek Big Brothera, itp.), więc stacja oczywiście nie była zainteresowana prawami do ligi, która trafiła do Wizji Sport. Śmiem twierdzić, że to stacja, która wyprzedziła swoją epokę, o czym często wspominają dziennikarze pracujący wówczas w Wizji. Minusem oczywiście tego kanału była jego skromna dostępność, dlatego popisy gwiazd zza oceanu czy nawet krajowych gwiazdek w Pucharze Koraca przechodziły generalnie bez echa w społeczeństwie. Po upadku Wizji Sport nastąpił okres "bezkrólewia", kiedy żadna stacja nie była zainteresowana NBA. Dopiero później prawa trafiły do Canal + i tak jest do tej pory.  Kiedyś Włodzimierz Szaranowicz opowiadał jak wyglądały rozmowy z ligą w sprawie praw telewizyjnych. Jeszcze w latach 80-tych i na początku 90. NBA chciała sprzedać prawa za małe kwoty, aby ligę popularyzować w publicznych kanałach. Wraz z rozwojem i wzrostem popularności NBA zaczęła liczyć pieniądze i pod względem biznesowym słusznie stwierdziła, że ten kto da więcej, ten dostaje prawa do transmisji. W ten sposób liga zniknęła z kanałów otwartych, a w naszym polskim przypadku oznaczało to w wielu miejscach koniec na lata z koszykówką spod znaku NBA.

Młodsi fani basketu strasznie narzekają na C+ za ilość transmisji, komentarz, jakość, nawet za dni transmisji. Jest to po części zrozumiałe, bo w dobie dostępnego internetu każde spotkanie, zaczynając od Wizards vs. Bobcats, mamy na wyciągnięcie ręki, a raczej w zasięgu jednego kliknięcia. Może i dziś klasyczne transmisje telewizyjne w dobie League Pass nie mają szans, ale to cały czas telewizja kształtuje nasze umysły. Każdy ma pewnie jakiegoś znajomego, interesującego się kiedyś koszykówką, mówiąc o obecnej NBA "to nie to samo co w latach 90-tych". Takie osoby nie oglądały NBA prze lata nie dlatego, że nie chciały, ale jak śmiesznie to teraz brzmi, nie miały gdzie. Ponadto sporo jest "nawróconych", czyli pamiętających transmisje w kanałach niekodowanych, którzy po latach hibernacji zarywają noce przed monitorami. W Polsce jest także wiele osób interesujących się kiedyś koszykówką, ale wiele z nich nie wsiądzie już do pociągu z napisem "oglądam nocami NBA". Swego czasu brak transmisji w miarę ogólnodostępnych kanałach stworzył w Polsce pod względem fanowskim sporą dziurę, którą do dziś trudno załatać.

Gdy świat zachwycał się fantastycznym nastolatkiem, LeBronem Jamesem, a w Polsce nasłuchiwano wieści na temat występów Cezarego Trybańskiego, Macieja Lampe, dowiadywaliśmy się wszystkiego z suchych notek prasowych. Od tych wydarzeń mija właśnie dziesięć lat, a w NBA wiele się zmieniło. Rozwój urządzeń mobilnych sprawił, że niezależnie od miejsca zamieszkania lub stanu portfela, możemy obecnie oglądać wszystko w najwyższej jakości. Wykupując usługę league pass oglądamy kilka spotkań jednocześnie, mamy stały podgląd na rozbudowane statystyki, z każdym detalem kibic w każdym zakątku świata jest na bieżąco. David Stern i jego ludzie stworzyli swoisty fenomen, który jeszcze bardziej popularyzuje NBA na wszystkich kontynentach. Mimo to, nawet w dobie LP szydzenie z transmisji telewizyjnych jest cały czas nie na miejscu. Tą "staroświecką" metodą nadal wiele osób kształtuje swoje gusta, a wszelkie głosy krytyczne pod adresem C+ tylko potwierdzają, że obecność w telewizji nadal budzi spore emocje. Z drugiej strony, dobrze, że jest co krytykować, dekadę temu nie było nawet czego.

wtorek, 22 stycznia 2013

Z Niemcem na kampanię wrześniową.

Dirk Bauermann trenerem reprezentacji Polski. Ten od wicemistrzostwa Europy w 2005? Wow. Takie reakcje towarzyszą zatrudnieniu szanowanego trenera w Europie przez nasz PZKosz. Czy podobne reakcje pojawią się po 22 września tego roku?

Na polską koszykówkę można narzekać permanentnie, czasami nawet już z przyzwyczajenia. Mamy bardzo kiepską ligę, słabe szkolenie, długo można tak wymieniać. Reprezentacja koszykarzy jest jakimś fenomenem lub dopiero może nim być, ponieważ mamy prawdopodobnie najlepszą grupę graczy od dwudziestu lat. Pewnie zwolennicy pokolenia EuroBasketu '97 myślą inaczej, ale po szesnastu latach od tamtego turnieju można trzeźwo spojrzeć na ówczesne pokolenie. Okazało się, że Mistrzostwa Europy z 97 roku były jednorazowym wyskokiem, a kolejne kwalifikacje do ME 1999, 2001 to była już po prostu klęska. Często hiszpański turniej służył tylko do podbijania stawek kontraktowych w klubach, co później skutkowało przegrzaniem koszykarskiej koniunktury w wielu miastach. Przez kolejne lata idealizowaliśmy te pokolenie, ale nazywanie go niezwykle utalentowanym i wybitnym to określenia mimo wszystko zbyt na wyrost. Indywidualnie też nie doczekaliśmy się, może poza Wójcikiem, graczy cenionych w Europie. Zieliński, Tomczyk, Pluta to byli świetni gracze, ale jednak cały czas lokalnego formatu. Może i z finansowego punktu widzenia zagraniczne wojaże potrzebne im nie były, ale postawię tezę, że obecne pokolenie z Gortatem, Lampe, Ignerskim, Szewczykiem prezentuje się personalnie lepiej niż kadra Kijewskiego przed szesnastoma laty. Ktoś może zapytać, ok, są tacy dobrzy, a dlaczego będąc w kadrze od dziesięciu lat nic nie ugrali?

Jest kilka takich przyczyn, o czym wszyscy interesujący się basketem doskonale wiedzą. Tak naprawdę tylko raz w XXI wieku - w 2009 roku, w kadrze zagrali wszyscy możliwie najlepsi koszykarze. Nie mamy trzydziestu, nawet dwudziestu graczy, którzy są w stanie zapewnić odpowiedni poziom, ale po wyselekcjonowaniu turniejowej dwunastki naprawdę nie mamy czego się wstydzić. Często słyszy się o "budowie zespołu na lata", po czym pierwszą decyzją jest zmiana trenera. Reprezentacja to nie powinien być żaden plac budowy, tylko najsilniejsza możliwie i dokładnie wyselekcjonowana kadra. A jak jest z tym u nas? Trzy występy w EuroBasketach w latach 2007 - 2011 pokazują, że nie ma żadnej ciągłości. W tym czasie czterech różnych trenerów, co turniej to diametralnie inna kadra. Mógłby być to nawet powód do dumy, ale wiele powołań wynikało głównie z selekcyjnej słabości, a nie z rzeczywistego stanu posiadania polskiego basketu. Nie stać nas, żeby z uwagi na różne perypetie graczy z PZKosz. naszego kraju nie mieli reprezentować np. Szubarga czy Chyliński. O nieobecności Gortata czy Lampe już nie wspominając.

Paradoks reprezentacji polega na tym, że mimo tych wszystkich problemów, w wielu aspektach organizacyjnej fuszerki, można realnie wierzyć w naprawdę przyzwoity wynik. Jeśli chcemy znaleźć się jeszcze w czołowej ósemce na mistrzostwach, szybko lepszej okazji może nie być. Nasza słabość zawsze będzie pojawiać się w losowaniach. W zasadzie zawsze do momentu, kiedy nie zrobimy tego przysłowiowego kroku do przodu (czyt. awansu do ósemki). Polski basket płaci za błędy przeszłości i będziemy losowani z niskiego pułapu tak długo jak nie pokażemy, że zasługujemy na więcej. Sytuacja naszej reprezentacji przypomina trochę tą piłkarską z lat 90. Mieliśmy naprawdę dobrych piłkarzy grających w cenionych zagranicznych klubach, ale nigdy nie przebrnęliśmy żadnych eliminacji. Powód? Po części koszyk, z którego byliśmy losowani. To samo jest z koszykarzami, dopóki nie wskoczymy do trzeciego koszyka, o awans do ósemki będzie nam zawsze dużo trudniej rywalizując już w pierwszej fazie z teoretycznie trzema mocniejszymi zespołami, aniżeli tylko z dwoma.

Przed Dirkiem Bauermannem sporo pracy przed wrześniową kampanią. Pierwszy sukces powinien być odtrąbiony w momencie rozpoczęcia zgrupowania, jeśli wszyscy najlepsi na pewno chcą grać w tej kadrze. Pod tablicami mamy jeden z najlepszych zestawów podkoszowych w Europie (Gortat - Lampe), bardzo solidnych zmienników na te pozycje - Ignerski, Szewczyk, a są jeszcze Hrycaniuk, Czyż. Na papierze prezentuje się to świetnie, pod koszami nie mamy prawa się nikogo bać w grupie, może oczywiście poza Hiszpanią. Kwestia dyskusyjna ostatnimi latami i nie tylko to gracze obwodowi. Koszarek, Szubarga na rozegraniu, na pozycjach 2-3 ktoś z grona Zamojski, Berisha, Ponitka, Kelati, Waczyński, Chyliński to na dzień dzisiejszy najlepsze co mamy do zaoferowania. Z tego grona jedynie Kelati prezentuje ten naprawdę wysoki europejski poziom. Mimo tych mankamentów, nie takie zespoły jak nasz sprawiały większe niespodzianki, choćby Macedonia przed dwoma laty czy nawet Finlandia, z która tak męczyliśmy się w ubiegłoroczne wakacje. Pamiętajmy  też, że graliśmy bez Lampego, Kelatiego, bez 40% pierwszej piątki. Optymizmem, ale na razie bardzo jeszcze mglistym napawa postawa wicemistrzów świata U-17 z 2010 roku. Na tą chwilę powołania dla Karnowskiego, Gielo i Michalaka byłyby (jeszcze?) kompletnie irracjonalne, obecny sezon pokazuje, że ta doroślejsza (nawet w wersji akademickiej) koszykówka daje im się porządnie we znaki.

W zasadzie wymienione nazwiska w tym tekście to stan posiadania koszykarzy zdolnych i gotowych na rywalizację międzynarodową. Trochę przypomina to obecną sytuację w polskim szczypiorniaku, ale czy ktoś nie chciałby, żeby i koszykarze, zachowując oczywiście wszelkie proporcje, odnieśli sukces jak szczypiorniści przed sześcioma laty. Nie ma się co oszukiwać, wymarzony awans do ósemki w EuroBaskecie nie napędzi nagle koniunktury na kosza, na przaśną ligę złożoną z obcokrajowców, których można często określi jako trzeci odrzut kubańskich pomarańczy, jak mawiał Bogusław Kaczmarek o stranieri w piłkarskiej T-ME. Nie zrobił tego Gortat w NBA, Prokom w Top 8 Euroligi, EuroBasket w Polsce. Nikt jednak nie wzgardziłby takimi emocjami jak w pamiętnym spotkaniu z Turcją 4 września 2011 roku częściej niż raz na kilkanaście lat.