niedziela, 30 marca 2014

Kawał historii w odwrocie.


Legia Warszawa, Lech Poznań, Wisła Kraków w czołówce? To nie aktualna tabela piłkarskiej T-Mobile Ekstraklasy, tylko kawał historii polskiej koszykówki. Kluby dziś jednoznacznie kojarzone z futbolem niegdyś miały prężnie rozwijające się sekcje koszykarskie. Po latach agonii być może i chociaż część wielkich sportowych firm wróci także na koszykarską mapą Polski.

Przez wiele lat w poprzednim komunistycznym systemie próżno było szukać świeżych tworów w ligowym baskecie. Większość miejsc w lidze było zarezerwowana dla klubów wielosekcyjnych, do których należały najbardziej znane drużyny w Polsce typu Legia, Lech lub Wisła. Wielkie firmy, które w czasach komunizmu znakomicie sobie radziły na piłkarskich boiskach, ale może nawet jeszcze lepiej na koszykarskich parkietach. Zresztą, gdyby tak popatrzeć na to, kto zdobywał tytuły mistrza Polski lub ile sezonów rozegrał w najwyższej klasie rozgrywkowej, trudno byłoby się połapać, czy chodzi na pewno o koszykówkę, a nie o piłkę nożną. Bo nie tylko Legia, Lech i Wisła zaznaczyły swoją obecność w historii. O Śląsku Wrocław każdy doskonale pamięta, bo jest to jedyny zasłużony klub, który zdobywał także mistrzostwo w XXI wieku. Warto pamiętać, że koszykarskim mistrzem Polski zostawały też tak zasłużone kluby dla polskiego futbolu jak Cracovia, ŁKS Łódź, Polonia Warszawa, Zagłębie Sosnowiec a kilkanaście sezonów w elicie ma za sobą między innymi Pogoń Szczecin.

W czasach, gdy kluby były wielosekcyjne, na porządku dziennym były triumfy w zupełnie różnych dziedzinach sportu od piłki nożnej przez koszykówkę aż po także szachy, boks i wiele innych dyscyplin. Tak więc, gdy piłkarskim bohaterem Warszawy był Lucjan Brychczy, w tym samym czasie w koszykarskiej hali oklaskiwano Andrzeja Pstrokońskiego, który tytuły mistrza Polski zdobywał z Legią wręcz hurtowo i częściej niż piłkarze. Podobnie było w latach 1983-1984, kiedy królem Poznania był Mirosław Okoński, prowadzący piłkarskiego Lecha do mistrzostwa Polski dwukrotnie z rzędu. W tym samym czasie Poznań miał też swojego koszykarskiego króla - Eugeniusza Kijewskiego, który także w 1983 i 1984 roku poprowadził koszykarską sekcję do mistrzostwa kraju. Podobnie jak w Warszawie i Poznaniu, było także we Wrocławiu. W 1977 roku pierwsze mistrzostwo dla Wrocławia zdobyli piłkarze Śląska, a swoje trzecie ich koszykarscy odpowiednicy.  Choć i w tamtych latach zdarzało się, że sukcesy piłkarzy  i koszykarzy się rozmijały. Tak było w Wiśle Kraków, gdzie koszykarska potęga przypadła na chudsze lata sekcji piłkarskiej. Wówczas milicyjny klub między 1952 a 1977 rokiem był absolutną potęgą - łącznie zdobył aż 21 medali mistrzostw Polski, w tym sześć z najcenniejszego kruszcu. Sporo z tych sukcesów na swoje konto zapisał Bohdan Likszo, ale w 1978 roku bohaterzy Krakowa byli już inni: Andrzej Iwan, Kazimierz Kmiecik, Adam Nawałka, którzy dla Wisły odzyskali mistrzowski tytuł aż po 28 latach przerwy.

Im historia staje się bliższa, tym coraz mniej można przeczytać o sukcesach jednych z najbardziej znanych klubów w polskim sporcie. Jeszcze na etapie transformacji Lech był w stanie wywalczyć mistrzostwo Polski w 1990 roku oraz po medalu srebrnym i brązowym na początku lat 90, ale to był już łabędzi śpiew zasłużonego klubu. Wraz z ustrojowymi przemianami wielosekcyjność stała się fikcją, poszczególne sekcje stały się praktycznie osobnymi podmiotami i o sukcesy było już coraz trudniej. W Poznaniu dokonała się degrengolada Lecha, w Warszawie Legii, w Krakowie Wisły i o medalach, a nawet grze w PLK można było zapomnieć. W Warszawie i Poznaniu priorytetem stała się wyłącznie piłka nożna, w Krakowie także, ale i tam przed erą Bogusława Cupiała brakowało na nią pieniędzy. W Szczecinie pod samodzielnym szyldem Pogoni Szczecin koszykarze występowali jeszcze w sezonie 1993/1994, później tylko już zmieniając nazwy. Jedynie uratował się w nowej rzeczywistości na trwałe Śląsk Wrocław, ale też stał za tym prywatny kapitał oraz jednak drużyna piłkarska nie mająca takiej siły rażenia jak Legia czy Lech. Dlatego po 1990 roku tylko Śląsk z klubów mających spore tradycje potrafił wielokrotnie zdobywać mistrzostwo kraju.

Próby odbudowania koszykarskich sekcji podejmowano wielokrotnie w niejednym mieście. Marka, olbrzymia tradycja, nazwa sama w sobie przyciąga wiele osób. Na dłuższą metę brakowało jednak funduszy, o czym przekonano się na przełomie wieków w Legii, później w Krakowie, Poznaniu i w Łodzi, gdzie do gry wrócił po wielu latach ŁKS. Teraz próbę odbudowy zaniedbanych sekcji najbardziej widać w Warszawie. Legia to marka sama w sobie, ale do tego, by zespół zawitał na parkiety PLK, na pewno nie wystarczy tylko spora ilość widzów na trybunach, ani obecność Bogusława Leśnodorskiego, właściciela piłkarskiej Legii. Osoby związane z koszykówką w klubie mówią o planie kilkuletnim i być może za jakiś czas to Legia Warszawa zawita także do elity polskiego basketu. W Poznaniu pojawiły się właśnie koncepcje stworzenia koszykarskiej drużyny Lecha, ale na razie tylko w wydaniu kobiecym. Niestety najczęściej w wielu przypadkach basket natrafia na mur nie do przeskoczenia. W miastach, które posiadają kluby w piłkarskiej ekstraklasie, to futbol jest oczkiem w głowie i odpowiednio dotowany. Dotyczy to zresztą i pozostałych dyscyplin. Dobrym przykładem z ostatnich dni niech będzie Szczecin, gdzie na promocję miasta poprzez sport piłkarska Pogoń otrzymała 4 miliony złotych, podczas wszystkie inne drużyny w mieście do podziału 3, 4 miliona. W Poznaniu takim oczkiem w głowie jest tylko Lech. Nie ma sentymentów i znaczenia, że to koszykarze Lecha zdobyli prawie dwa razy więcej tytułów mistrza Polski niż ich piłkarscy odpowiednicy.


Legia Warszawa, Lech Poznań, Wisła Kraków,  ŁKS Łódź, Polonia Warszawa - łącznie tych pięć klubów zdobyło w polskiej lidze po II wojnie światowej aż 65 medali mistrzostw Polski, w tym 25 złotych (oraz 25 brązowych i 15 brązowych). Dziś spoglądając na tabelę nie tylko PLK, ale i pierwszej ligi próżno szukać tak zasłużonych zespołów. Najbliżej, by się znaleźć w tym gronie ma Legia. Jeśli warszawski zespół chce dominować w polskiej piłce jak Bayern w Niemczech, warto też z Monachium zaczerpnąć wzorce do budowy sekcji koszykówki. Tam Bayern jeszcze niedawno znajdujący się w niebycie, dziś jest w gronie najlepszych szesnastu klubów Europy. Przenosząc to na nasze realia, wystarczy jak Legia wróci na stałe do PLK.

sobota, 29 marca 2014

Historia pewnej okładki.


Ta historia pewnie nie wydarzyłaby się, gdyby nie koszykarski boom na początku lat 90. i słynne NBA Finals między Chicago Bulls - Phoenix Suns. Na polskim rynku nie pojawiłoby się pismo poświęcone najlepszej lidze świata, a jej okładki nie zdobiłby zawodnik, który ledwie kilka lat później występował w Polsce. I tym samym nie byłoby poszukiwań pierwszego historycznego numeru "Magic Basketball", które dopiero po kilkunastu latach zakończyły się sukcesem.

Ponad piętnaście lat temu do Polski, konkretnie do Pruszkowa przybył Richard Dumas, znany wtedy szczególnie z dwóch powodów: udziału w pamiętnych NBA Finals 1993 oraz skłonności do różnych używek. Niedługo potem, dzięki tekstowi Marcina Harasimowicza z maja 1999 roku w "Super Baskecie" dowiedziałem się o bardzo istotnej informacji z perspektywy polskiego fana, o której autor pisał: "Jako ciekawostkę podam, że wizerunek wkładającego piłkę do kosza w koszulce Phoenix Suns Dumasa widniał na okładce pierwszego, historycznego numeru miesięcznika Magic Basketball poświęconego wyłącznie wydarzeniom z ligi NBA". Numerów z roku 1994 nie posiadałem, zresztą nie wiedziałem wtedy jeszcze, co to za czasopismo. Z czystej ciekawości postanowiłem, że trzeba ten pierwszy historyczny numer zdobyć, ale wówczas było o to ciężko. Internet dopiero raczkował i nie było internetowej giełdy typu Allegro, gdzie można byłoby zakupić takie archiwalia. Oczywiście wiele osób kupowało "Magic Basketball", ale jakoś nikt nie potrafił sobie przypomnieć, czy posiada ten pierwszy numer. Przez lata zresztą nie widziałem nawet zdjęcia tej okładki, którą zdobił Dumas. Pewnie, gdyby na tej pierwszej stronie był Karl Malone lub Anfernee Hardaway, aż takiego ciśnienia by to u mnie nie wzbudzało (co może wydawać się niezrozumiałe).


Dlaczego tak ważny stał się facet, który w Polsce zagrał ledwie epizod? Był naprawdę pierwszą postacią, która rzeczywiście zagrała na samym szczycie NBA, jakim jest seria finałowa o mistrzostwo. I to nie jako "podpieracz" ławki rezerwowych, tylko jako jeden z najważniejszych elementów Phoenix Suns. Wcześniej bywało z tym różnie - na polskich parkietach grał między innymi LaBradford Smith, który potrafił rzucić 37 punktów przeciwko Chicago Bulls, Duane Cooper był zawodnikiem Los Angeles Lakers, ale to nie byli koszykarze, którzy mogli równać się z Dumasem. Dodatkowo reprezentował barwy Phoenix Suns, czyli pierwszego klubu jaki w ogóle poznałem z NBA. "Poznałem" to może nawet zbyt duże słowo, po prostu posiadałem ich czapkę z daszkiem zakupioną w okolicach 1995 roku zapewne tylko dlatego, że miała "fajne kolory". Dzięki jednak tak błahemu przedmiotowi nazwa Suns w prywatnym rankingu klubów NBA znaczyła więcej niż Chicago Bulls, Orlando Magic i Houston Rockets razem wzięte. Gdy więc były zawodnik własnie Suns grał w Polsce, nic dziwnego, że zainteresowanie było nim naprawdę spore. Niestety zamiast etykietki byłego finalisty NBA, bardziej przyczepiono mu łatkę bad boy'a. Amerykanin tak jak szybko przyjechał, tak szybko opuścił Polskę, ale pamięć o nim czasami trwa do dziś, podobnie jak o kultowym czasopiśmie "Magic Basketball".


Minęły lata, a o Dumasie rozmawiałem głównie z jednym ze znajomych, który mieszkając z dala od Pruszkowa od młodzieńczych lat upodobał sobie kibicowanie Pekaesowi z podwarszawskiej miejscowości. Dla niego liczyli się i liczą do tej pory, jeśli chodzi o zawodników zagranicznych w polskiej lidze, głównie Tyrice Walker, Jeff Massey i właśnie Richard Dumas. Mijały jednak kolejne lata, a na domowej półce nadal brakował premierowego numeru "MB". Zresztą specjalnie jakoś go już nie poszukiwałem, bo i sam Dumas zniknął kompletnie z horyzontu, przypominając się tylko raz kiedyś od wielkiego dzwonu w jakimś wspominkowym tekście o wielkich nazwiskach w Polskiej Lidze Koszykówki. Przełom nastąpił w czasie ostatniego lokautu, kiedy oglądając serię pomiędzy Bulls a Suns, Dumas robił na mnie spore wrażenie. Wcześniej tylko słyszałem o jego wyczynach w NBA w pamiętnej serii finałowej, ale tak naprawdę tych spotkań nie oglądałem. Po nadrobieniu tych zaległości, nazwisko ówczesnego rookie klubu z Phoenix ponownie wzbudziło zainteresowanie, ale nie na dłuższy czas.

Prywatny boom na "Ryśka" powrócił z wielką siłą w kwietniu 2013 roku po skontaktowaniu się z Romanem Maruchą, człowiekiem prowadzącym kiedyś sklep z pamiątkami sportowymi w Gorzowie Wlkp. Po rozmowie z Panem Romanem, ustaliliśmy, że zakupię od niego część koszykarskich archiwaliów. Schowane od wielu lat w piwnicy czasopisma, karty i inne materiały wyglądały jak nowe, a w zbiorach aż roiło się od różnych starych numerów "Magic Basketball" i "Pro Basket Magazyn". Przekopując się przez pokaźny stos materiałów w końcu natrafiłem na najcenniejsze - na kolorowej okładce piłkę do kosza wkładał Richard Dumas. Sama gazeta z prawie dwudziestoletniej perspektywy może i trąciła już myszką, ale nie o zawartość w środku tu chodziło, na dobrą sprawę mogłoby tam nic nie być. Ważne było tylko to, że w końcu zdobyłem numer będący już wręcz kawałem historii, zdobił zawodnik z przeszłością w polskiej lidze. I kosztowało to zaledwie 1 (słownie JEDNĄ) złotówkę!

Ledwie zakupiłem "Magic Basketball", a niedługo później, bo w maju ukazał się fenomenalny tekst Łukasza Ceglińskiego pod tytułem Jak Rysiek Dumas w Pruszkowie balował, który od kuchni pokazuje dlaczego koszykarz z takim potencjałem nie zrobił kariery nie tylko w NBA, ale nawet w Polsce. To spotęgowało zainteresowanie Dumasem jeszcze bardziej, ale wszystkie informacje o nim miały charakter wspominkowy. Ciężko z kolei było znaleźć o nim informacje bardziej bieżące. W ostatnim czasie były zawodnik klubu z Pruszkowa trenował dzieci, wspierał inicjatywy lokalne w Phoenix, jednak ostatni moment w którym mówiono o Dumasie, ma dużo bardziej negatywny charakter. W grudniu 2013 roku został aresztowany w Stanach Zjednoczonych i ciężko znaleźć o nim bardziej aktualne informacje. Ostatnie wpisy na Twitterze, na którym obecny jest profil Dumasa, pochodzą natomiast z maja 2013 roku.

Do dziś jest bardzo zastanawiające, dlaczego to akurat Dumas, a nie kto inny znalazł się na okładce historycznego numeru. Pamiętamy kolejne okładki - praktycznie zawsze były zarezerwowane dla największych tuzów tej dyscypliny. To jednak "Rysiek" był pierwszy, przy okazji trochę nieświadomie wpisując się na trwałe w polską historię NBA lat 90. jaką stanowi w dużym stopniu pierwszy numer "Magic Basketball". Tym bardziej w prywatnej kolekcji nie może go brakować!

poniedziałek, 24 marca 2014

Wyfrunąć z rodzinnego gniazda.


Chcesz zrobić karierę? Uciekaj z rodzinnych stron. Do takiego wniosku można dojść przeglądając początki koszykarskich przygód czołowych obecnie polskich zawodników, których zahartowały czasami trudne warunki z młodych lat.

Sposób na udaną karierę? Najlepiej jak najszybciej opuścić pierwotne miejsce zamieszkania. Najlepiej takie, w którym koszykówka męska albo jest w kryzysie albo nie ma jej wcale. Do takiego wniosku można dojść jak popatrzy się na kariery czołowych polskich zawodników. Wiadomo nie od dziś, że tytuły mistrzów Polski juniorów nie przekładają się za bardzo później na seniorski basket. Wielu młodych zawodników ginie w tłumie i młodzieżowe trofea są zarazem ostatnimi w przygodzie z pomarańczową piłką. A przecież pozornie wydaje się, że powinno być wręcz odwrotnie, a mocniejszy ośrodek na początku drogi powinien mieć większą szansę na wykształcenie reprezentanta Polski. To trochę jak z dobrymi liceami. Uczniowie renomowanej szkoły są uważani na starcie za lepszych i tych, którzy mają większe szanse dostania się na najlepsze uniwersytety. Gdyby przełożyć tą koncepcję na koszykarski grunt, teoria ta kompletnie by się nie sprawdziła.

Szymon Szewczyk w rodzinnym Szczecinie grał do 19. roku życia. Zdążył jeszcze tam zagrać w PLK, gdzie jako 17-latek w biednym jak mysz kościelna klubie SKK Szczecin robił furorę. W 2001 roku wiedział, że jeśli chce się rozwijać, musi opuścić podupadający klub. Tak zrobił i od tamtej pory w Szczecinie co najwyżej w sprawach sportowych pojawiał się, gdy organizował koszykarski camp. Szewczyk na wyprowadzce tylko skorzystał, ale w tym samym czasie rozpoczęła się agonia szczecińskiego basketu, która trwała długie lata. Żeby dziś wrócić do miasta, w którym się wychował, musiałby zrezygnować z występów w wicemistrzu ligi włoskiej na rzecz pierwszej ligi. W sentymenty można wierzyć, ale bez przesady. Obecnie w podobnej sytuacji co „Szaszłyk” jest Michał Ignerski. Opuścił on Lublin mając zaledwie 18 lat i później nie dane było mu już wrócić do miejsca, w którym się wychował. Co najwyżej Lublin mógł  i może szczycić się nadal, że wychował koszykarza, który grał w najsilniejszych ligach Europy i był nawet klubowym kolegą Allena Iversona. Z powrotem jest podobnie jak z Szewczykiem  - dojdzie do niego jak nagle lublińska drużyna urośnie w siłę lub Ignerski będzie rozgrywał swój ostatni sezon. Trudno wierzyć, że w innym przypadku wybierze rodzinne miasto. Kolejny na liście jest Marcin Gortat. Gdyby nie opuszczenie w wieku 19 lat Łodzi, pewnie dziś nikt nie emocjonowałby się jego słowami na temat bójek w NBA. Jako młokos pojechał w nieznane i po latach stać go było nawet na dofinansowanie sekcji piłkarskiej ŁKS-u. Choć deklaruje swoje przywiązanie do klubu i miasta, wizja ligowego meczu w PLK w łódzkich barwach wydaje się niemożliwa. Potrzeba nie tylko powrotu Gortata, ale przede wszystkim awansu ŁKS-u do elity, a na to się absolutnie nie zanosi.


Szewczyk, Ignerski i Gortat wywodzili się z dużych miast, w których ciężko było jednak się wybić. Dziś Szczecin, Lublin i Łódź mogą „wozić się” na miejscu urodzenia wybitnych koszykarzy, ale umówmy się – wkład w rozwój graczy już w dorosłej koszykówce tych ośrodków był znikomy. Jeszcze w trudniejszej sytuacji niż wymieniona trójka był Jakub Dłoniak. Pochodzący z Gorzowa Wielkopolskiego w czasie, gdy jego rówieśnicy debiutowali już na parkietach PLK, on zachwycał swoją grą tylko w lidze gorzowskich szkół średnich. Też pewnie nie pozdrawiałby dziś „ziomali z Gorzowa”, gdyby nie wyjazd ze stolicy województwa lubuskiego. Mając 19 lat i nie mając w rodzinnym mieście absolutnie żadnych perspektyw na seniorskie granie zdecydował się wyjechać do Szczecina, gdzie rozpoczął swoją wspinaczkę do miejsca, w którym znajduje się obecnie. W podobnej, bo amatorskiej lidze zachwycał za młodzieńczych lat Łukasz Wiśniewski. Ponad 100 punktów w jednym z takich meczów ligi szkolnej to wielki wyczyn nawet na wątpliwą jakość rozgrywek. Pochodzący z Torunia koszykarz trafił akurat na kiepski okres w swoim mieście, wszak toruńska koszykówka znajdowała się w połowie pierwszej dekady XXI wieku na peryferiach poważnego basketu. Mając 20 lat i nadzieję na lepsze jutro opuścił rodzinne miasto. Dziś, po wielu latach od tamtych wydarzeń i mając za sobą występy w reprezentacji Polski, na pewno tego nie żałuje. Chemik Gorzów Wlkp. (klub Dłoniaka), Zryw Toruń (klub Wiśniewskiego) kibicowi koszykówki nie mówią praktycznie nic, podobnie jak Truso Elbląg. A to właśnie w tym klubie do 19. roku życia występował Przemysław Zamojski, dziś kolejny pewniak do reprezentacji.

Wiek 18-20 lat to już praktycznie ostatni dzwonek na to, by coś poważnego w tej grze osiągnąć. Zdarzało się jednak, że wielu Polaków już wcześniej uciekało z rodzinnego gniazda. Łukasz Koszarek z Wrześni i Adam Waczyński z Torunia mając 15 lat już występowali poza domem, rok starszy był tylko Mateusz Ponitka pochodzący z Ostrowa i Michał Chyliński z Bydgoszczy.  Mając 17 lat wyjeżdżali z rodzinnych stron z kolei między innymi Filip Dylewicz, Piotr Pamuła i Tomasz Gielo. Krajan Wiśniewskiego i Waczyńskiego, Przemysław Karnowski opuścił rodzinny Toruń tylko mając rok więcej na karku. Tych wszystkich koszykarzy łączyło jedno – w momencie wyjazdu w ich mieście nie było zespołu takiego, który zapewniłby im dalszy rozwój na zadowalającym ich poziomie. I jak pokazała przyszłość, w wielu przypadkach to się potwierdziło. W pewnym momencie podupadły całkowicie kluby w Szczecinie, Toruniu, Ostrowie Wlkp. Dziś żadne miasto wymienionych tutaj zawodników nie posiada klubu w PLK. 

Można szczycić się wychowaniem świetnych koszykarzy, ale nie ma to przełożenia na zbudowanie silnego zespołu. Zresztą jakoś te wiodące ośrodki w polskiej lidze nie dostarczają kolejnych talentów. Raczej tylko w pewnym momencie sprowadzają  do siebie młodzież z często wydawałoby się, „niekoszykarskich” rejonów. To pokazuje, że szukać talentów warto wszędzie. W podupadającym klubie, w którym brakuje na wszystko, jak i w miejscowościach, które nie mają praktycznie żadnych koszykarskich tradycji. Tylko strach się bać, jak wyglądałaby teraz polska kadra, gdyby te opisane jednostki nie byłyby tak zdeterminowane, żeby zaryzykować i opuścić w odpowiednim momencie swoje rodzinne strony.

sobota, 22 marca 2014

Najlepszy koszykarz świata.


Boks w wadze ciężkiej ma Władimira Kliczkę, skoki narciarskie Kamila Stocha, a koszykówka Kevina Duranta. Sportowcy, którzy bezsprzecznie są w swoich dyscyplinach obecnie najlepsi. Nawet fani LeBrona Jamesa pewnie podpisaliby się pod tymi słowami.

W baskecie rzadko kiedy pojawia się jednomyślność. Od szesnastu lat na hasło "najlepszy koszykarz świata" kandydatów do tego miana wymieniano tylu, że stworzyłaby się z tego cała drużyna. Korona pozostawiona przez Michaela Jordana w medialnym wyścigu była wielokrotnie przekazywana z rąk do rąk, to posiadał ją Shaquille O'Neal, to Allen Iverson, później Kobe Bryant, Dwyane Wade, LeBron James, Dirk Nowitzki i jeszcze kilku innych przez znacznie krótszy czas. Zawsze były jednak jakieś wątpliwości, który chyba tylko LBJ wyciszył po Finałach 2012, udowadniając, że król jest tylko jeden. Teraz król też jest jeden, nazywa się oczywiście Kevin Durant. Od czasów Jordana w sezonie zasadniczym żaden zawodnik nie zdominował rozgrywek w taki sposób jak Durant. Skrzydłowy Oklahomy City Thunder to monstrualne połączenie Bryanta z 2006 roku i Jamesa z 2012 roku. Jak Bryant, dominuje w swojej drużynie, przesądza o wszystkim i tak jak James, gra w jednej z najlepszych drużyn ligi. Oczywiście OKC to nie tylko Durant, ale umówmy się, bez niego nie walczyliby o nic. Zresztą już przed tym sezonem, kiedy górę w Oklahomie wzięła transferowa pasywność, przebąkiwano o stagnacji zespołu i braku sportowych argumentów, by walczyć o mistrzostwo. Mimo, że już drugi sezon grają bez Jamesa Hardena, nadal widoczny jest brak jego zastępcy. Nawet te osłabienie, jak się tak popatrzy, nie zmieniło siły zespołu. Byłoby to niemożliwe, gdyby nie kosmiczna dyspozycja Duranta.


Kosmiczna forma ma miejsce w całym sezonie, ale ze szczególnym uwzględnieniem spotkań w 2014 roku. Durant notuje średnio: w styczniu - 35,9, lutym - 33,4, marcu - 35,3 punktów w meczu, a ostatni raz mniej niż 25 punktów zdobył 5 stycznia! Gdyby natomiast porównać mecze wygrane z porażkami, widać wyraźnie jak Oklahoma jest uzależniona od swojego gwiazdora. Gdy Thunder w tym sezonie przegrywają, KD rzuca ze średnią 29,7%, natomiast w zdecydowanie częściej się pojawiających zwycięstwach jego skuteczność jest już na poziomie 46,1%. Jeśli chodzi o rzuty za dwa, również skuteczniejszy jest, gdy jego zespół wygrywa. Trafia wtedy 52,6% swoich rzutów, natomiast w osiemnastu przegranych meczach w tym sezonie ta skuteczność była już trochę mniejsza, na poziomie 45,5%. Średnie z całych rozgrywek na poziomie ponad 50% w rzutach za dwa oraz ponad 40% za trzy robią wrażenie, tym bardziej jeśli weźmie się pod uwagę ilość podejmowanych rzutowych prób. Nie opłaca się też faulować Duranta, bo rzuca wolne prawie ze średnią 87%. Jego warunki, mobilność, elastyczność sprawiają, że trudno wyobrazić sobie w tym momencie jeszcze bardziej uniwersalnego gracza.

Duranta można porównać do himalaisty, który zdobywa kolejne ośmiotysięczniki. Od czterech lat ma ich na koncie coraz więcej i w zasadzie brakuje mu coraz mniej do osiągnięcia koszykarskiego olimpu. Po tytule MVP zostanie praktycznie tylko jeden, ale zdecydowanie najtrudniejszy szczyt. Takim "koszykarskim K2" może okazać się mistrzostwo NBA. Szczyt ponad szczytami, który wyniósłby Duranta na zawsze do czołówki zawodników w historii zawodowej ligi. Mistrz świata z 2010 i mistrz olimpijski z 2012 roku właściwie w tym roku zamknął już dyskusję na temat wyboru MVP sezonu regularnego. Sprawa mistrzostwa jest już jednak dużo bardziej skomplikowana. Oklahoma City Thunder to nie jest zespół, który stoi ponad innymi w lidze, jest oczywiście w ścisłej czołówce, ale w ostatnich sezonach zawsze czegoś brakowało. W dzisiejszych realiach olbrzymim sukcesem byłoby same zwycięstwo w Konferencji Zachodniej, która w tym sezonie jest piekielnie mocna. Pewnie w przypadku niepowodzenia mistrzowskiej kampanii wrócą stare demony i tezy jak to OKC są za bardzo uzależnieni od Duranta i jak głównie jemu brakuje odpowiedniego wsparcia. Nikt nie może powiedzieć jednak, że Durant nie ma instynktu zwycięzcy, wręcz już trudno zliczyć ile to razy właśnie 26-latek rozstrzygał końcowy wynik meczu na korzyść OKC.


Kevin Durant w pierwszym kwartale 2014 roku prezentuje formę, która upoważnia do stawiania go w pierwszym szeregu z najlepszymi w historii tej dyscypliny. W grze, w której po 1998 roku indywidualne popisy najczęściej przegrywały z "demokratycznym" podejściem do koszykówki, Durant jest jakby z innej bajki. W XXI wieku mistrzostwo zdobywały nie jednostki, tylko często całe zjednoczone armie - San Antonio Spurs, Detroit Pistons, Boston Celtics, Miami Heat. W kontekście wyścigu po tytuł najwięcej będzie zależeć od mającego problemy ze zdrowiem Russella Westbrooka, Serge'a Ibaki, Reggie Jacksona, nawet Dereka Fishera. O Duranta można być spokojnym. Michael Jordan i LeBron James przegrywali w play-offach aż do 28. roku życia. Durant zdobywając mistrzostwo NBA w wieku 26 lat przełamałby kolejne granice. Oglądając jego grę jest pewne, że kilka niebotycznych granic w tej dekadzie i tak jeszcze złamie.

środa, 19 marca 2014

Szczeciński plac budowy.


Obecny sezon miał być początkiem nowej koszykarskiej jakości w Szczecinie. W stolicy województwa zachodniopomorskiego nie obeszło się jednak bez zgrzytów. Zbudowany jak na pierwszoligowe realia zespół nie do końca spełnia oczekiwań kibiców, których dodatkowo nadal brakuje.

Lato 2013 roku to był gorący czas w Szczecinie. W trakcie już poprzedniego sezonu zapowiedziano fuzję wówczas pierwszoligowego AZS-u z drugoligowym zespołem King Wilki Morskie Szczecin. To, że w mieście nie ma miejsca dla dwóch zespołów grających na przeciętnym poziomie, było dla wszystkich jasne. Połączenie sił miało sprawić, aby szczeciński klub nie musiał dłużej wegetować, ale przede wszystkim zaczął powoli myśleć nawet o awansie do Tauron Basket Ligi. Z fuzjami sportowych klubów rzadko jednak bywa jak w matematyce, gdzie sprawdza się proste równanie 1+1 = 2. Wiedzą o tym doskonale piłkarscy kibice, którzy pamiętają połączenie Lecha Poznań i Amiki Wronki. Musiało minąć trochę czasu, by z dwóch silnych ekip stworzyć jeden bardzo mocny w polskich realiach team. Zresztą słowo fuzja nie do końca pasuje do sytuacji jaka miała miejsce w Szczecinie. Dlatego plan, aby odbudować basket w portowym mieście, może wymagać więcej czasu niż mogłoby się wydawać.

Okazało się, że połączenie AZS-u oraz Wilków Morskich to czysta fikcja. W zasadzie w zdecydowanej większości nowy twór to wyłącznie spadek po ubiegłorocznym drugoligowcu. Mamy więc sytuację taką, gdzie z dwóch klubów ostał się jeden, ale drugiego już nie ma, ale nie dlatego, że się połączył, tylko nie otrzymał licencji na grę w pierwszej lidze. Ogólnie rzecz biorąc, pojęcie fuzji i połączenia sił nieźle brzmiało marketingowo, ale nic takiego nie miało miejsca, a dodatkowo jeszcze Szczecin stracił klub, który w trudnych latach w XXI wieku w pojedynkę walczył o utrzymanie koszykówki w mieście. Warto zaznaczyć, że to AZS mozolnie budował wokół siebie grupę fanów, które może nie była zbyt liczna, ale o wiele większa niż jeszcze świeży zespół sponsorowany przez firmę King. Hala Szczecińskiego Domu Sportu była chętnie odwiedzana, gdy akademicy rozgrywali tam swoje pojedynki, a Łukasz Pacocha dziurawił seriami kosz rywali. Dziś jednak na poziomie pierwszej ligi w Szczecinie nie ma już ani AZS-u, ani Pacochy, ani części kibiców chodzących wcześniej na mecze do SDS.

Mimo to, pozornie wszystko wydaje się w porządku. Zgodnie z zasadą kapitalizmu, mocniejszy wchłonął słabszego. I mocniejszy King Wilki Morskie rozdał karty po swojemu. Zbudowano silny skład, w kadrze nie brakuje znanych graczy z parkietów PLK i nie tylko jak Zbigniew Białek, Marcin Flieger, Paweł Kowalczuk, Marcin Stokłosa, Paweł Mróz czy Piotr Pluta. Ponadto łącznikiem między starym AZS a Wilkami Morskimi jest weteran, który pamięta jeszcze mistrzostwo Polski Juniorów w 2000 roku z SKK Szczecin - Maciej Majcherek. Potencjał tego zespołu jest na pewno dużo większy niż jakikolwiek składy AZS-u w ostatnich kilku latach. Tylko, że na razie nie przekłada się to na wyniki. Szczecinianie obecnie zajmują ósmą pozycję, która musi być poniżej oczekiwań głównego sponsora i kibiców. A tych ostatnich mimo silniejszej personalnie drużyny wcale nie przybyło. To poważny problem, który będzie trzeba niedługo rozwiązać. Brak kibiców to też trudniejsza droga do sponsorów. Wspomina o tym główny sponsor, który jako firma King praktycznie w pojedynkę ciągnie wózek z napisem "szczecińska koszykówka". Strach się bać, co będzie jak firmie zabraknie motywacji lub pieniędzy do dalszego sponsoringu.

Być może dodatkowym impulsem będzie nowa hala, która niedługo zostanie oddana do użytku na dzielnicy Krzekowo. Tu jednak też nie popisały się osoby odpowiedzialne za budowę hali i władze miasta. Obiekt, który powinien być już dawno otwarty, cały czas nie nadaje się do użytku. A przecież wydawało się, że koszykarze w nowym silnym zespole będą występować w nowej hali na prawie 5000 osób. Póki co, jak pokazuje odpowiednio tabela i plac budowy, nie ma ani silnego zespołu, ani nowoczesnej hali. To sprawia, że Szczecin jest jeszcze daleko za Toruniem, który pokazuje, że jest na ostatniej prostej pod względem sportowym i infrastrukturalnym, jeśli chodzi o awans do elity. Przynajmniej tak to wygląda na to chwilę, bo wszystko mogą zmienić play-offy. W nich znane są przypadki, że nawet zespół z ósmego miejsca może pokonać głównego kandydata do awansu. Wystarczy przypomnieć tylko 2008 rok i klęskę Zastalu Zielona Góra ze Stalą Stalowa Wola. Oczywiście nie ma co jeszcze skreślać Wilków Morskich za ten sezon, ale od tego składu można było oczekiwać chyba więcej. Nie chodzi o awans do PLK, bo na to jest jeszcze za wcześnie, pewnie także dla włodarzy miasta, które jeśli chodzi o sport, wpatrzone są głównie tylko na piłkarską Pogoń Szczecin. Chodzi o postęp z tym co kibice oglądali za czasów AZS. Tam było biednie, ale godnie, zespół gdzieś balansował wokół miejsca w pierwszej dziesiątce bez głośnych nazwisk. Teraz głośne nazwiska są, tylko za tym nie idą jeszcze do końca wyniki.

Koszykarska elita w ciągu kilku najbliższych lat to byłaby duża sprawa dla Szczecina. Bo to miasto, może ostatnio będące ostatnimi latami z dala od ekstraklasowego basketu, też zasłużyło się dla polskiej koszykówki. To stąd pochodzi i tutaj debiutował w PLK Szymon Szewczyk, który był z Majcherkiem w składzie "złotych" juniorów w 2000 roku. To przed kilkoma sezonami właśnie w AZS Szczecin swoją karierę rozpoczynał Tomasz Gielo, dziś kolejny reprezentant Polski ze Szczecina, a obecnie zawodnik Liberty Flames w lidze NCAA. Z oczywistych względów obaj do pierwszoligowego Szczecina nie wrócą. Gdyby jednak pojawiła się opcja awansu, kto wie, czy to nie w swoim rodzinnym mieście karierę mógłby zakończyć "Szaszłyk". Póki co występuje on w Rzymie. Na razie zamiast Szewczyka z Rzymu szczecinianie na swój grunt mogą ściągnąć co innego - stare powiedzenie "nie od razu Rzym zbudowano" pasujące idealnie do obecnej budowy silnej koszykówki w stolicy Pomorza Zachodniego.

poniedziałek, 10 marca 2014

Toruń wraca do gry.


Miasto Toruń w sierpniu będzie koszykarską stolicą Polski. To właśnie w mieście Mikołaja Kopernika odbędzie się turniej towarzyski z udziałem naszej reprezentacji oraz hitowo zapowiadający się pojedynek z Niemcami w ramach eliminacji do EuroBasketu 2015. To kolejny koszykarski awans miasta, w którym jako jednym z nielicznych basket ostatnio rośnie w siłę.

Są w Polsce ośrodki, które od lat koszykówką stoją, ale nie brakuje także takich, które miały przymusowe wieloletnie przerwy od występów w najwyższej klasy rozgrywkowej. Coś wiedzą o tym w jednej ze stolic województwa kujawsko-pomorskiego. Toruń, mimo posiadania całkiem solidnych tradycji, przez większą część pierwszej dekady XXI wieku znajdował się głównie na koszykarskich peryferiach. Ostatni sezon w Polskiej Lidze Koszykówki to przecież lata 2000/2001, gdy była to zupełnie inna od obecnej epoka. Od tamtych, już wręcz zamierzchłych czasów, drużyna z Torunia nie była ani razu tak mocna jak w obecnym sezonie. Zespół już nie pod nazwą znaną wcześniej z PLK (AZS Toruń), a jako Polski Cukier SIDEn Toruń prowadzi w rozgrywkach pierwszej ligi i pewnym krokiem zmierza z powrotem do krajowej elity. To dobrze w dużym stopniu dla lokalnej społeczności, ale także dla polskiej ligi. 

Toruń to miasto wojewódzkie, mające solidny potencjał demograficzny, w którym lada moment oddana zostanie do użytku nowa hala na 6500 widzów. Od razu może to budzić skojarzenia z Zieloną Górą z 2010 roku, kiedy po latach do elity wracał Zastal. Też awans, nowa hala oraz sponsorzy. Toruń przewyższa Zieloną Górę jednak liczbą ludności, a dodatkowo warto zwrócić uwagę na podobieństwo między tymi ośrodkami pod względem sportowej konkurencji. Oba te miasta nie posiadają silnej piłkarskiej drużyny, która byłaby oczkiem w głowie lokalnych władz. Sprawia to, że więcej kasy można wysupłać z miejskiej i sponsorskiej na sporty typu koszykówka. Toruń i południowa stolica województwa lubuskiego to miasta mające "hopla" na punkcie żużla. Rywalizacja Unibaksu ze Stelmetem na torze to starcia mające prawie za każdym razem wiele podtekstów. Być może za jakiś czas podobnie będzie też na koszykarskich parkietach.

Mimo, że medali w mieście Kopernika w rywalizacji seniorów nigdy nie było, to jednak ponad dwadzieścia lat AZS-u w najwyższej klasie rozgrywkowej ma swoją wymowę. Warto wiedzieć, że to właśnie AZS Toruń jako pierwszy polski klub zatrudnił koszykarza z przeszłością w NBA. Był nim Rick Calloway, który rozpoczął tym samym wielką falę przyjazdów graczy grających wcześniej w najlepszej lidze świata. Jednak to Toruń zatrudniając byłego zawodnika San Antonio Spurs i Sacramento Kings był w tej materii pierwszy. Zanim jednak zagrał Calloway, bardzo dobrzy zawodnicy występowali już w AZS-ie kilkadziesiąt lat wcześniej. Już w latach 50-tych miasto miało koszykarza, który w erze przed Witoldem Zagórskim grał w reprezentacji Polski. Mowa o Ryszardzie Olszewskim, pierwszej wielkiej ikonie toruńskiej koszykówki, który jest też olimpijczykiem z Rzymu w 1960 roku. Kontynuatorem dokonań Olszewskiego, który niestety nie doczekał do medalowych sukcesów Polaków w latach 60-tych, był Andrzej Chmarzyński, który jako jeden z nielicznych polskich zawodników może o sobie powiedzieć, że grał na mistrzostwach świata. Miało to miejsce w 1967 roku na urugwajskiej ziemi, gdzie Polacy zajęli piąte miejsce. 

Dla młodszych stażem kibiców to bardzo odległe czasy, ale i później nie brakowało i nadal nie brakuje postaci, które mocnym akcentem zaznaczyły się w krajowej koszykówce. Taką osobą bez wątpienia jest Krzysztof Wilangowski, który miał równie barwną karierę, co fryzurę na pod koniec lat 90-tych. "Wiluś" zdobywał medale mistrzostw Polski, grał w Turcji, Litwie, a nawet Estonii. Barwny zawodnik, który po odejściu z Torunia w 1996 roku występował potem jeszcze w dwunastu różnych klubach, występując w tym czasie także w kadrze. Innym środkowym, ale już dużo później, który wywodził się z Torunia i zaznaczył swoją obecność w PLK, jest Dawid Przybyszewski. Center o wzroście 215 cm nie zrobił takiej kariery jak Wilangowski, ale podobnie jak starszy kolega z tego samego miasta, nieco świata zwiedził. Obecnie już 33-latek występował w NCAA na uczelni Vanderbilt, na Węgrzech oraz w Austrii. Koszykarski olimp to nie był, ale kilka klubów w Polsce bardzo chętnie zatrudniało kolosa pochodzącego z miasta w kujawsko-pomorskim.

Myliłby się ten, który by pomyślał, że wraz z upadkiem seniorskiej drużyny na początku obecnego stulecia zaniechano szkolenie. W ostatnie lato w reprezentacji Polski występowało aż trzech graczy, którzy swoje koszykarskie pierwsze kroki stawiali właśnie w Toruniu. Chodzi o Łukasza Wiśniewskiego, Adama Waczyńskiego i największą obecnie przyszłą polską nadzieję na NBA, czyli Przemysława Karnowskiego. Wiśniewski znany był już w mieście na długo zanim usłyszała o nim cała koszykarska Polska. W jednym ze spotkań ligi szkół średnich potrafił zdobyć ponad 100 punktów, a takiego wyniku nawet na tak amatorskim poziomie nie osiągnie nikt przypadkowy. Później trochę krętą drogą przez Stany Zjednoczone i przez Gniewkowo trafił na parkiety PLK. Co ciekawe, w sezonie 2005/2006 Wiśniewski grał w Harmattanie Gniewkowo razem ze starszym od siebie o piętnaście lat Wilangowskim.  Z nim nie mogli grać już młodsi, reprezentanci Polski na EuroBaskecie 2013. Adam Waczyński to mogłaby być teraz koszykarska ikona Torunia. Mogłaby, gdyby w połowie poprzedniej dekady były stworzone warunki do rozwoju tej dyscypliny. Takich warunków w rodzinnym mieście nie było, więc Waczyński ruszył w Polskę. I dobrze na tym wyszedł, bo obecnie jest jednym z najważniejszych Polaków w PLK. 

Nazwisko Waczyński to zresztą długa historia koszykarskiego Torunia. W tamtejszych klubach grał dziadek "Wacy", Szczepan Waczyński oraz ojciec - Witold Waczyński. Jeśli już w Toruniu zbudują silny klub PLK, z pewnością jednym z priorytetów powinno być sprowadzenie właśnie Waczyńskiego jako osoby, z którą mogliby utożsamiać się kibice. Cały czas na pewno kibice w tym mieście jak jeszcze stosunkowo niedawno występował tam Przemek Karnowski, który po Wilangowskim i Przybyszewskim wpisuje się w kontynuowanie tradycji wychowania rosłych centrów w mieście. Karnowski to może być postać, która może przyćmić swoich wszystkich poprzedników. Ma 21 lat, a już za sobą medal na mistrzostwach świata do lat 17, liczne nagrody z czasów juniorskich, występuje na bardzo solidnej uczelni Gonzaga Bulldogs, jest reprezentantem kraju i ma 215 cm wzrostu. Istny skarb, z którym cały polski basket wiąże wielkie nadzieje.

Odbudowa koszykówki to nie tylko coraz silniejszy zespół w pierwszej lidze, ale przede wszystkim solidne podstawy pozasportowe. W klubie zadbano o odpowiedni budżet i hojnych sponsorów - Polski Cukier, SIDEn i Arriva RP. Co bardzo istotne, są to sponsorzy, których siedziby firm znajdują się właśnie w Toruniu. Oprócz sponsorów atutem musi być hala (nawet jeśli przeznaczona w pierwszej kolejności do lekkoatletyki), w której niebawem zadebiutują miejscowi koszykarze oraz reprezentanci Polski. PZKosz. poinformował właśnie, że to właśnie w nowo zbudowanej hali w sierpniu odbędzie się mecz Polska - Niemcy oraz turniej towarzyski z udziałem naszej reprezentacji. To bardzo istotne wydarzenie, pokazujące też, że z Torunia naprawdę może wyrosnąć silny ligowy ośrodek. Sponsorzy, nowa hala, coraz silniejsza drużyna, przyjazne miasto. To może być jedno z atrakcyjniejszych miejsc dla zawodników do życia i pracy w niedługim czasie. Ze starych czasów i występów w "Spożywczaku" zostaną już tylko wspomnienia. Potrzeba "tylko" w obecnym sezonie zrealizować cel - awansować w cuglach (na co się zanosi) do Polskiej Ligi Koszykówki.

Toruń może kojarzyć się z Kopernikiem, bardzo dobrym uniwersytetem, piernikami, żużlem, bulwarem. Jeszcze daleka droga, by kojarzył się w pierwszym szeregu także z koszykówką. Wszystko się może jednak szybko zmienić. Przykład Zielonej Góry pokazuje, że nie potrzeba wiele czasu od awansu do mistrzostwa. Pewnie w Toruniu nikt nie miałby nic przeciwko temu, by miasto powtórzyło chociaż w pewnym stopniu ścieżkę jaką podążyła w ostatnich latach Zielona Góra.

środa, 5 marca 2014

Basket, polityka i Ukraina.


Pół roku temu, gdy odbywał się EuroBasket, koszykarski świat stał przed Ukrainą otworem. Reprezentacja tego kraju weszła z butami na koszykarskie salony, by zadomowić się tam już na stałe. Polityczne doniesienia sprawiają, że może nastąpić proces całkowicie odwrotny od zamierzonych celów.

Jeśli można mówić o krajach, które w Europie ostatnio rozwijały się najszybciej pod względem koszykarskim, to w pierwszym szeregu trzeba było do tej pory wskazywać Ukrainę. Sukcesy na miarę swoich możliwości święciła też Finlandia, ale tylko na polu reprezentacyjnym, podobnie jak Macedonia. W Niemczech z kolei dynamicznie rozwija się liga, ale na wyniki pierwszej kadry ostatnio to się nie przekładało. Ukraina natomiast znacznie poszła w górę pod względem sportowym, czego doskonałym przykładem był ostatni EuroBasket na Słowenii. Sukcesu sportowego nie byłoby jednak bez ogromnych pieniędzy jakie pojawiły się w ukraińskim baskecie. Na wschód od Polski już nie tylko Rosjanie i w dużo mniejszym stopniu Litwini mogli angażować klasowych zawodników. Spore pieniądze sprawiły, że w ostatnich kilku latach liga ukraińska była jedną z najbardziej dynamicznie rozwijających się w całej Europie. Doceniono to także we władzach europejskiej koszykówki, dzięki czemu w tym sezonie w Eurolidze po raz pierwszy zagrał mistrz kraju, Budivelnik Kijów. Dodatkowo pozostałe tamtejsze zespoły były widoczne co roku w rozgrywkach EuroCup. Wszystko wydawało się być na najlepszej drodze, aby Ukraina stała się naprawdę poważną i docenianą przez wszystkich siłą w Europie.

Rozwój okazał się nawet bardziej dynamiczny niż można się było spodziewać. Po świetnym wyniku na EuroBaskecie wydawało się, że reprezentację czekają teraz dwa pasjonujące sezony. Ukraina wywalczyła przecież miejsce na mistrzostwa świata w Hiszpanii w tym roku, które miały być przetarciem przed daniem głównym - mistrzostwami Europy rozgrywanymi na ukraińskiej ziemi w 2015 roku. W tym celu już kilka lat temu zatrudniono trenera jakiego nie ma nikt inny w Europie. Mike Fratello ma za sobą ogromne doświadczenie pracy w NBA, a tacy trenerzy na Stary Kontynent po prostu nie trafiają. Zresztą do dziś według wielu główną gwiazdą reprezentacji był właśnie Fratello, a nie żaden z koszykarzy. Jego same już zatrudnienie było też jasnym przekazem dla pozostałych: myślimy poważnie o zawojowaniu Europy także w wydaniu reprezentacyjnym. Dzięki coraz lepszym obcokrajowcom sprowadzanym do ligi swoje umiejętności podnosili także reprezentanci kraju, z czego mógł być zadowolony w pierwszej kolejności selekcjoner. Trochę tak było na Słowenii, gdzie gracze z ligi ukraińskiej do tej pory szerzej nieznani pokazali się ze znakomitej strony. I wydawało się wtedy, że nikt z nich prędko nie ruszy się z kraju, bo ma u siebie zarówno dobry poziom sportowy jak i zarobki o jakich w wielu innych ligach można pomarzyć.


Dla Ukrainy niestety do akcji wkroczyła polityka i plany koszykarskiego rozwoju trzeba schować obecnie głęboko do szuflady. Już trwa na całego exodus całej gamy zagranicznych koszykarzy, którzy w pośpiechu wyjeżdżają z Ukrainy. Nagle na rynku pojawiło się wielu klasowych zawodników, także doskonale znanych w Polsce. Nowego klubu zmuszeni byli sobie szukać między innymi Krzysztof Szubarga czy Daniel Kickert. Takich koszykarzy jest o wiele więcej. Tym samym cały żmudny i wymagający sporych nakładów finansowych proces stworzenia silnej ligi w ciągu kilku tygodni, a nawet dni posypał się jak domek z kart. Trudno to będzie tak odbudować, bo jak słychać z różnych źródeł, wiele klubów (nie tylko koszykarskich) już jest albo będzie bankrutami. A nie ma co ukrywać, że jedynym czynnikiem determinującym przyjazd solidnych obcokrajowców były duże pieniądze. Dodatkowo nie jest bezpiecznie, a i doskonale sprawdza się stara zasada "nie ma sianka, nie ma granka".

To nie pierwszy oczywiście przypadek, gdy polityka tak mocno ociera się o koszykówkę. Najbardziej znanym przykładem powinny być Bałkany i początek lat 90., kiedy z międzynarodowych rozgrywek wycofano Jugosławię. Wówczas wprowadzono zakaz gry Serbów na dużych imprezach w latach 1992-1994, pozbawiając ich tym szans na kolejne wielkie triumfy. Był to przecież czas, gdy najlepsze pokolenie w historii serbskiej koszykówki było u szczytu sportowych karier. Niestety polityka wygrała i na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie nie dane było zobaczyć być może najlepszy zespół w historii europejskiego basketu w starciu z Dream Teamem. To była jednak inna sytuacja niż na Ukrainie, bo na Bałkanach nigdy nie brakowało świetnych graczy i po powrocie na duże imprezy znowu Jugosławia nie miała sobie równych. Ukraiński przypadek może mieć dużo gorsze konsekwencje. Polityczna zawierucha jaka ma miejsce na Ukrainie już każe myśleć nad przyszłością najbliższego EuroBasketu. Turnieju nie będzie w stanie zorganizować państwo-bankrut i nie będące w stanie zapewnić bezpieczeństwa. W negatywnej, ale bardzo prawdopodobnej wersji Ukraina będzie niestety musiała budować silny basket prawie od zera.

Kryzys zdarzył się w najgorszym możliwym momencie. Ucierpi oczywiście gospodarka, administracja, infrastruktura, wizerunek państwa, ale także cały sport, w który pompowano w wielu miastach naprawdę spore pieniądze. Nigdy nie jest łatwo zbudować to wszystko od nowa. Wystarczy popatrzeć na piłkarską reprezentację Egiptu po zamieszkach w tamtym kraju. Wcześniej jedna z najlepszych ekip w Afryce, dziś zespół nie mający nic wspólnego z tak niedawnymi jeszcze czasami. Jak będzie wyglądała i czy w ogóle będzie istniała kadra Ukrainy, nic na razie nie wiadomo. Zresztą w Kijowie mają takie problemy, że nikt tam o grze pomarańczową piłką na razie nie myśli.

wtorek, 4 marca 2014

Globalne spojrzenie.


Druga edycja polsko-czeskiego Meczu Gwiazd już za nami. W porównaniu z poprzednim rokiem zainteresowanie meczem oraz całą otoczką było mniejsze niż dwanaście miesięcy temu. To było do przewidzenia, wszak spotkanie było rozgrywane poza Polską. Brak większego zainteresowania, także telewizyjnego, ponownie jednak kwestionuje sensowność rozgrywania tego typu spotkań.

"Ja patrzę na projekt przede wszystkim globalnie" - powiedział prezes Polskiej Ligi Koszykówki, Jacek Jakubowski. Ten "złotousty" cytat jak na razie może bić się o palmę pierwszeństwa z cytatem Piotra Dębowskiego "jadą wolniej, ale szybciej", wygłoszonym podczas igrzysk w Soczi, w kategorii najbardziej nielogicznego i jednocześnie wzbudzającego uśmiech sportowego cytatu roku. Miło, że władze PLK próbują coś zmieniać i ożywili mocno skostniały format meczów Północ - Południe lub Wschód - Zachód. W tamtym roku pojedynek pomiędzy gwiazdami PLK a Mattoni NBL okazał się bardzo dobrym przedsięwzięciem. Zarówno lokalizacyjnie - Wrocław, sportowo - niezły sam mecz główny, rozrywkowo - były konkursy, zaproszeni goście i wszystko wyglądało bardzo sprawnie. Druga edycja była już jednak niczym film "Matrix Reaktywacja". To już nie to, co pierwowzór, bardziej ciężki do strawienia odgrzewany kotlet. Zwłaszcza takie wrażenie można odnieść z polskiej perspektywy, bo już samo miejsce rozgrywania spotkania (Pardubice) mocno ograniczyło medialne zainteresowanie w kraju. Podobnie było z kibicami, bo fani nie przywykli jeździć do innego kraju, by oglądać potyczki o przysłowiową pietruszkę. Co innego, jeśli są to mecze przedsezonowe NBA w Europie, ale Mattoni NBL i gwiazdy CEZ Nymburk nie wzbudzają nad Wisłą szału, który doprowadziłby do masowych pielgrzymek do Pardubic. Jeśli już kibice z Polski kiedykolwiek jeździli na zawody sportowe do tego czeskiego miasta, to nie na koszykówkę, tylko na prestiżowy i cieszący się dużą tradycją żużlowy turniej Zlatej Prilby.

Trzeba uczciwie docenić wysiłek oraz starania osób pracujących nad Meczem Gwiazd, że próbowali stworzyć coś innego. Jednak obecna edycja znów musi skłaniać do dyskusji nad sensem rozgrywania tego typu spotkań w obecnym formacie. Bo on ani teraz to format lokalny, ani tym bardziej globalny. Takie spotkania mają w najlepszym wypadku nieźle wypaść medialnie, ma być sympatycznie i to w zasadzie tyle. Jednak lokalnie nie wypromowało to niczego, bo jak wcześniej było napisane, miejsce rozgrywania meczu i konkursów już na starcie mocno ograniczyło i to nie najwyższy potencjał medialny. W niedzielny wieczór na głównej stronie wzmianki o spotkaniu w dziale Sport nie było w popularnych serwisach Wirtualna Polska, Onet.pl, czy często prezentujący materiały o koszykówce portal Gazeta.pl. Swoje trzy grosze w negatywnym znaczeniu dołożyła telewizja. W tamtym roku narzekano na TVP, że tylko retransmitowała mecz, a na żywo wszystko hulało jedynie na stronie internetowej Telewizji Polskiej. Teraz Polsat zadowolił kibiców zaledwie retransmisją z ponad czterogodzinnym poślizgiem, pokazując tylko jaki prestiż ma niedzielny Mecz Gwiazd. Prestiż (a raczej jego brak) i zbudowanie marki to niestety dla tego typu imprez pokazowych to ogromny problem dla lig pokroju PLK, gdzie na prawdziwe gwiazdy widoczny jest spory deficyt.

Mecz Gwiazd może świetnie wyglądać w NBA, bo tam występuje koszykarze prezentujący absolutny olimp koszykarskiej gry wymyślonej przez Jamesa Naismitha. Do tego podział na konferencje, duże rozproszenie najlepszych zawodników sprawia, że ma się wrażenie oglądania prawdziwego święta w mocno przyjaznym i lekkostrawnym tonie. A u nas? Wcześniej był sztuczny podział na dwie części kraju, a obecnie najlepsi gracze skupieni są w zaledwie kilku klubach. Wystarczyło popatrzeć na skład pierwszej piątki w niedzielę - 80% pierwszego składu stanowili zawodnicy Stelmetu Zielona Góra i CEZ Nymburk. Gdyby ten mecz rozgrywany był w Polsce, pewnie zainteresowanie w kraju byłoby większe, ale nie ma się co oszukiwać, szału też by nie było. Dla przeciętnego Kowalskiego gwiazdą to podczas takiego spotkania byłaby siedząca na trybunach Patricia Kazadi, a nie Christian Eyenga rywalizujący w konkursie wsadów. Nie ma obecnie postaci w polskiej lidze rozpoznawalnych ogólnie przez fanów szeroko rozumianego sportu. Przemysław Zamojski, Łukasz Koszarek, obcokrajowcy? Wszyscy są znani głównie kibicom stricte koszykarskim oraz osobom, które żyją sportem 24 godziny na dobę. To nie ta skala co Adam Wójcik lub Maciej Zieliński. To tak jakby zapytać kibica koszykówki i polskiego sportu o hokeistów w polskiej lidze. Pewnie większość też nie wymieniłaby więcej niż dwóch lub maksymalnie trzech nazwisk. Wychodzi potem z tego taki Mecz Gwiazd trochę bez... gwiazd.

Być może warto byłoby wrócić do koncepcji, która już pojawiała się wcześniej, a ostatni raz w 2004 roku. Zamiast trwać w nie wiadomo do czego prowadzącej współpracy z ligą czeską, można zastanowić się nad powrotem do formatu Polacy kontra obcokrajowcy. Dziś już Polacy nie są tak zdominowani przez klasowych koszykarzy z zagranicy (ich jest coraz mniej), więc składy byłyby bardziej wyrównane, a i podział koszykarzy byłby bardziej racjonalny. Dziś, gdy większość ligi i tak jest z północnej i zachodniej części kraju, klucz geograficzny na Północ i Południe byłby tylko fikcją. Warto byłoby z tym skończyć, podobnie jak z braterstwem polsko-czeskim. Z tej współpracy poza jednym weekendem w roku jakoś i tak nic nie wynika, a dodatkowo polscy fani pozbawieni są oglądania swoich najbardziej znanych zawodników w lidze.

Dodatkowo nie ma co marzyć o brataniu się z Niemcami i organizowaniu wspólnego Meczu Gwiazd w tym kierunku. Niemiecka BBL ma jasno określony plan na zawojowanie w najbliższych latach Europy i aż trudno uwierzyć, by było tam zdanie o wspólnym  meczu z zawodnikami z polskiej ligi. Zarządzający niemiecką koszykówką patrzą na pewno globalnie, podobnie zresztą jak prezes Jakubowski. I wtedy tym bardziej trudno uwierzyć we wspólne działania niemiecko-polskie. Polacy z kolei zamiast patrzeć poza kraj, promocję zagraniczną poza Cieszyn lub Szczecin, powinni zadbać o lokalny rynek. A ten, patrząc na znikome zainteresowanie w niedzielę, wymyka się coraz bardziej spod kontroli.

poniedziałek, 3 marca 2014

Dulkys - nowy towar eksportowy.


Mało już o którym obcokrajowcu w polskiej lidze można mówić, że wykracza poza standardowe ramy PLK i prezentuje poziom, który uprawnia do gry w silniejszej lidze. Jeśli szukać kogoś, kto może spełnić te warunki, warto spoglądać w stronę Deivadasa Dulkysa. Litwin swoją postawą nawiązuje też do wspaniałych tradycji występów swoich rodaków, którzy zapisali wielką kartę w polskiej koszykówce klubowej.

Sprowadzenie Dulkysa to strzał w dziesiątkę, który udał się włodarzom Anwilu Włocławek. Dzięki temu teraz po polskich parkietach biega zawodnik na pozycji rzucającego obrońcy, jakiego nie widzieliśmy od lat w kraju. Z reguły dominowali albo czarnoskórzy rozgrywający (np. Walter Hodge), albo skrzydłowi lub zawodnicy typowo podkoszowi. Dulkys nieco złamał te reguły - takiego pierwiastka szaleństwa połączonego z efektywnością na pozycji rzucającego obrońcy nie było widać od dawna w naszych halach. Jednak w takim przypadku powstaje zawsze pytanie "skoro taki dobry, to dlaczego gra w Polsce, a nie w lepszej lidze?". Nie powiodło mu się na Litwie, stąd Polska stała się dla 26-latka szansą na "odbudowę". Tu ma wrócić do formy, spełnić swoje zadanie krótkoterminowe, po czym ma wrócić tam, gdzie powinno być jego miejsce, czyli do czołowych koszykarzy ligi litewskiej, a może też do reprezentacji Litwy. W innych warunkach koszykarz tego kalibru praktycznie by do Polski nie trafił. Przecież przybycie Dulkysa to szczęśliwy ciąg zdarzeń, który wcale nie musiał się zdarzyć, gdyby nie kontuzja Piotra Pamuły.

Większość spośród graczy, którzy przybywają przed każdym sezonem do Polski, w pierwszej kolejności "googluję", by w ogóle wiedzieć kto tym razem przybył ze Słowacji lub innej anonimowej ligi. Przy Dulkysie w końcu wiedziałem kto to jest. Dzięki relacjom rozgrywek NCAA na nieistniejącym już kanale ESPN America dość często można było oglądać spotkania Florida State. W jednym z takich spotkań kapitalnie wypadł nieznany mi wcześniej Litwin. Rzucał i trafiał za trzy jak opętany i został bohaterem meczu. Od tamtej pory zapamiętałem to nazwisko i śledziłem jego postępy. I w NCAA bywało różnie, raz lepiej, a raz gorzej, ale byłem pewien, że po powrocie do Europy spokojnie znajdzie dla siebie całkiem niezły klub. Zresztą już w 2012 roku po zakończeniu przygody z NCAA znalazł się w kadrze reprezentacji Litwy na turniej kwalifikacyjny do igrzysk olimpijskich i coraz bardziej uświadczyłem się w przekonaniu, że ten Dulkys w Europie od razu wyrośnie na rzucającego killera. Zresztą nawet nie postawą, a samym faktem występów w lidze akademickiej już wzbudzał zainteresowanie. Z reguły Litwini obierają inną, bardziej europejską drogę kariery, a jeśli wyjeżdżają do Stanów Zjednoczonych, to najczęściej prosto do NBA. Z Dulkysem było jednak inaczej, a przebywał on w USA już od bardzo dawna, dokładnie od osiągnięcia wieku 16 lat. I przez te lata amerykańskiej kariery nie był to żaden no name dryfujący w odmętach ławki rezerwowej przeciętnego uniwerku, tylko poważna postać na poważnej uczelni.


Droga przez Wilno, która miała go zaprowadzić do kadry, była jednak bardziej kręta. Stąd nastąpiły wymuszone przystanki - wpierw w Rydze, a teraz we Włocławku. Prędzej czy później koszykarz o takiej charakterystyce wręcz musi grać w silniejszej lidze i silniejszym zespole. Na razie jest, zachowując wszelkie proporcje, jak Glen Rice w Charlotte Hornets, ale dla jego dobra lepiej, żeby był jak Rice, ale z mistrzowskiego sezonu Los Angeles Lakers. Niczym bohater drugiego planu, który z instynktem killera będzie niszczył przeciwnika jako druga lub trzecia opcja w ataku. Tacy strzelcy zawsze są w cenie. Bo jakoś nie mogę sobie wyobrazić, żeby Dulkys był w silnym klubie pierwszą ofensywną opcją i liderem, który ciągnie na swoich barkach zespół. Na niego trzeba patrzeć szerzej, nie przez pryzmat Włocławka, nawet nie polskiej ligi, ale tego co mógłby pokazać w Europie. Przykład Waltera Hodge'a niestety pokazał, że dominacja w Polsce absolutnie nie przekłada się na występy w silnym europejskim klubie.

Dulkys, dla którego PLK jest krokiem w tył, by zaraz zrobić dwa do przodu, nawiązuje do pięknej litewskiej karty w historii polskiej ligi. Może to być kolejny Litwin po Donatasie Motiejunasie, który grając w Polsce na wypożyczeniu wypromuje się na tyle, by trafić później do silnego zespołu. W przypadku Dulkysa nie będzie to NBA, ale zespół pokroju Lietuvos Rytas Wilno wcale nie musiałby go już przerastać. Wielu jego rodaków grających w Polsce grało w lepszych klubach. Przecież żadna inna europejska nacja nie zaznaczyła się tak mocno w historii krajowych rozgrywek jak Litwini. Zielona Góra miała swojego Gvidonasa Markeviciusa, gdyby dłużej pograł we Włocławku Dulkys, być może miałby tam podobny status. Tego jednak mu nie życzę - niech ten strzelec na razie cieszy polskich kibiców, a po sezonie wyjedzie dalej. Tutaj może dla niego zrobić się w pewnym momencie zbyt ciasno.


Deividas Dulkys nie jest też już takim młodzieniaszkiem, żeby budować swoją karierę małymi krokami. Najbliższy rok pokaże, czy ten zawodnik będzie jeszcze w stanie nawiązać do poziomu, który pozwoliłby mu powrócić do choćby szerokiej reprezentacji Litwy.. Polska liga tylko na tym by skorzystała. W silniejszej lidze nie poradził sobie Hodge, czas więc pokazać Europie nowy towar eksportowy made in PLK. A takowym możliwie najlepszym obecnie jest właśnie 26-letni Dulkys.