poniedziałek, 24 marca 2014

Wyfrunąć z rodzinnego gniazda.


Chcesz zrobić karierę? Uciekaj z rodzinnych stron. Do takiego wniosku można dojść przeglądając początki koszykarskich przygód czołowych obecnie polskich zawodników, których zahartowały czasami trudne warunki z młodych lat.

Sposób na udaną karierę? Najlepiej jak najszybciej opuścić pierwotne miejsce zamieszkania. Najlepiej takie, w którym koszykówka męska albo jest w kryzysie albo nie ma jej wcale. Do takiego wniosku można dojść jak popatrzy się na kariery czołowych polskich zawodników. Wiadomo nie od dziś, że tytuły mistrzów Polski juniorów nie przekładają się za bardzo później na seniorski basket. Wielu młodych zawodników ginie w tłumie i młodzieżowe trofea są zarazem ostatnimi w przygodzie z pomarańczową piłką. A przecież pozornie wydaje się, że powinno być wręcz odwrotnie, a mocniejszy ośrodek na początku drogi powinien mieć większą szansę na wykształcenie reprezentanta Polski. To trochę jak z dobrymi liceami. Uczniowie renomowanej szkoły są uważani na starcie za lepszych i tych, którzy mają większe szanse dostania się na najlepsze uniwersytety. Gdyby przełożyć tą koncepcję na koszykarski grunt, teoria ta kompletnie by się nie sprawdziła.

Szymon Szewczyk w rodzinnym Szczecinie grał do 19. roku życia. Zdążył jeszcze tam zagrać w PLK, gdzie jako 17-latek w biednym jak mysz kościelna klubie SKK Szczecin robił furorę. W 2001 roku wiedział, że jeśli chce się rozwijać, musi opuścić podupadający klub. Tak zrobił i od tamtej pory w Szczecinie co najwyżej w sprawach sportowych pojawiał się, gdy organizował koszykarski camp. Szewczyk na wyprowadzce tylko skorzystał, ale w tym samym czasie rozpoczęła się agonia szczecińskiego basketu, która trwała długie lata. Żeby dziś wrócić do miasta, w którym się wychował, musiałby zrezygnować z występów w wicemistrzu ligi włoskiej na rzecz pierwszej ligi. W sentymenty można wierzyć, ale bez przesady. Obecnie w podobnej sytuacji co „Szaszłyk” jest Michał Ignerski. Opuścił on Lublin mając zaledwie 18 lat i później nie dane było mu już wrócić do miejsca, w którym się wychował. Co najwyżej Lublin mógł  i może szczycić się nadal, że wychował koszykarza, który grał w najsilniejszych ligach Europy i był nawet klubowym kolegą Allena Iversona. Z powrotem jest podobnie jak z Szewczykiem  - dojdzie do niego jak nagle lublińska drużyna urośnie w siłę lub Ignerski będzie rozgrywał swój ostatni sezon. Trudno wierzyć, że w innym przypadku wybierze rodzinne miasto. Kolejny na liście jest Marcin Gortat. Gdyby nie opuszczenie w wieku 19 lat Łodzi, pewnie dziś nikt nie emocjonowałby się jego słowami na temat bójek w NBA. Jako młokos pojechał w nieznane i po latach stać go było nawet na dofinansowanie sekcji piłkarskiej ŁKS-u. Choć deklaruje swoje przywiązanie do klubu i miasta, wizja ligowego meczu w PLK w łódzkich barwach wydaje się niemożliwa. Potrzeba nie tylko powrotu Gortata, ale przede wszystkim awansu ŁKS-u do elity, a na to się absolutnie nie zanosi.


Szewczyk, Ignerski i Gortat wywodzili się z dużych miast, w których ciężko było jednak się wybić. Dziś Szczecin, Lublin i Łódź mogą „wozić się” na miejscu urodzenia wybitnych koszykarzy, ale umówmy się – wkład w rozwój graczy już w dorosłej koszykówce tych ośrodków był znikomy. Jeszcze w trudniejszej sytuacji niż wymieniona trójka był Jakub Dłoniak. Pochodzący z Gorzowa Wielkopolskiego w czasie, gdy jego rówieśnicy debiutowali już na parkietach PLK, on zachwycał swoją grą tylko w lidze gorzowskich szkół średnich. Też pewnie nie pozdrawiałby dziś „ziomali z Gorzowa”, gdyby nie wyjazd ze stolicy województwa lubuskiego. Mając 19 lat i nie mając w rodzinnym mieście absolutnie żadnych perspektyw na seniorskie granie zdecydował się wyjechać do Szczecina, gdzie rozpoczął swoją wspinaczkę do miejsca, w którym znajduje się obecnie. W podobnej, bo amatorskiej lidze zachwycał za młodzieńczych lat Łukasz Wiśniewski. Ponad 100 punktów w jednym z takich meczów ligi szkolnej to wielki wyczyn nawet na wątpliwą jakość rozgrywek. Pochodzący z Torunia koszykarz trafił akurat na kiepski okres w swoim mieście, wszak toruńska koszykówka znajdowała się w połowie pierwszej dekady XXI wieku na peryferiach poważnego basketu. Mając 20 lat i nadzieję na lepsze jutro opuścił rodzinne miasto. Dziś, po wielu latach od tamtych wydarzeń i mając za sobą występy w reprezentacji Polski, na pewno tego nie żałuje. Chemik Gorzów Wlkp. (klub Dłoniaka), Zryw Toruń (klub Wiśniewskiego) kibicowi koszykówki nie mówią praktycznie nic, podobnie jak Truso Elbląg. A to właśnie w tym klubie do 19. roku życia występował Przemysław Zamojski, dziś kolejny pewniak do reprezentacji.

Wiek 18-20 lat to już praktycznie ostatni dzwonek na to, by coś poważnego w tej grze osiągnąć. Zdarzało się jednak, że wielu Polaków już wcześniej uciekało z rodzinnego gniazda. Łukasz Koszarek z Wrześni i Adam Waczyński z Torunia mając 15 lat już występowali poza domem, rok starszy był tylko Mateusz Ponitka pochodzący z Ostrowa i Michał Chyliński z Bydgoszczy.  Mając 17 lat wyjeżdżali z rodzinnych stron z kolei między innymi Filip Dylewicz, Piotr Pamuła i Tomasz Gielo. Krajan Wiśniewskiego i Waczyńskiego, Przemysław Karnowski opuścił rodzinny Toruń tylko mając rok więcej na karku. Tych wszystkich koszykarzy łączyło jedno – w momencie wyjazdu w ich mieście nie było zespołu takiego, który zapewniłby im dalszy rozwój na zadowalającym ich poziomie. I jak pokazała przyszłość, w wielu przypadkach to się potwierdziło. W pewnym momencie podupadły całkowicie kluby w Szczecinie, Toruniu, Ostrowie Wlkp. Dziś żadne miasto wymienionych tutaj zawodników nie posiada klubu w PLK. 

Można szczycić się wychowaniem świetnych koszykarzy, ale nie ma to przełożenia na zbudowanie silnego zespołu. Zresztą jakoś te wiodące ośrodki w polskiej lidze nie dostarczają kolejnych talentów. Raczej tylko w pewnym momencie sprowadzają  do siebie młodzież z często wydawałoby się, „niekoszykarskich” rejonów. To pokazuje, że szukać talentów warto wszędzie. W podupadającym klubie, w którym brakuje na wszystko, jak i w miejscowościach, które nie mają praktycznie żadnych koszykarskich tradycji. Tylko strach się bać, jak wyglądałaby teraz polska kadra, gdyby te opisane jednostki nie byłyby tak zdeterminowane, żeby zaryzykować i opuścić w odpowiednim momencie swoje rodzinne strony.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz