piątek, 30 maja 2014

Ranking koszykarskiej literatury.


W związku z rozgrywanym w Polsce turniejem EURO 2012 zdecydowanie w tamtym czasie można było zauważyć niespotykany wcześniej boom na książki o tematyce sportowej. Dotyczyło to szczególnie piłki nożnej, ale i będąca mocno w cieniu koszykówka skorzystała na pojawieniu się nowemu trendu. W niecałe dwa lata polscy fani otrzymali kilka pozycji, które znacznie wzbogacają skromną dotychczas koszykarską literaturę. Która z siedmiu wydanych relatywnie niedawno książek zasługuje na największe uznanie?

7. Maciej Noskowicz "Droga do złota. Zielonogórska koszykówka w ekstraklasie." Zielona Góra 2013.

Zastanawiałem się, czy włączyć do tego zestawienia "Drogę do złota" z jednego powodu - książka ma raczej charakter lokalny, podobny do pozycji wydanej z okazji koszykarskiego jubileuszu w Pruszkowie. Przeważył fakt, że jednak jest to lektura poświęcona mistrzowi Polski i którą można spokojnie nabyć także nie będąc z Zielonej Góry. Widzę trzy największe plusy w pracy Noskowicza: świetne wydanie (twarda okładka, kredowy papier), archiwalne zdjęcia oraz przede wszystkim najmocniejszy punkt programu, czyli wywiady z postaciami, które przez lata były kojarzone z ekstraklasową koszykówką w Zielonej Górze. Sporo jest poruszonych tam wątków kontrowersyjnych, zaczynając od relacji na linii Tadeusz Aleksandrowicz - Mariusz Kaczmarek, przez postacie Dragana Visnjevaca, Grzegorza Chodkiewicza, a na wątku Waltera Hodge'a kończąc. Wywiady czyta się świetnie, widać, że po latach zawodnicy, trenerzy i działacze często nie bawili się już w dyplomatów. Dlaczego więc "Droga do złota" jest sklasyfikowana na siódmym miejscu? Opisywane są tylko lata w ekstraklasie, a tych nie było aż tak wiele. Zastal nie miał jakichś zresztą wielkich wyników w ekstraklasie, dlatego myślę, że autor nie musiał wykonać aż tak gigantycznej pracy jak choćby autorzy książek typowo reporterskich. Tu w zasadzie do wszystkiego wystarczyły archiwalia lokalnej prasy ("Gazeta Lubuska"). Są opisywane sezon po sezonie wszystkie wyniki i to jest poprawne, aczkolwiek nie wybitne podejście. Spokojnie jednak dla każdego, kto chciałby zapoznać się z historią zielonogórskiego basketu, jest to pozycja obowiązkowa.

6. Marcin Harasimowicz "LeBron James. Król jest tylko jeden?" Wydawnictwo Sine Qua Non, Kraków 2014.

Książka, która jeszcze przed wydaniem wzbudzała w Polsce trochę kontrowersji, choć nie aż tyle ile słynna "Decyzja" z 2010 roku głównego bohatera. Przecież jak Polak może zabierać się za biografię supergwiazdy NBA, toż to istne szarganie świętości, niektórzy chcieliby pewnie tak powiedzieć. Bałem się, że z tego powodu będzie totalna klapa. Arcydzieło to na pewno nie jest, ale w sumie jak widzę wiele wydawniczych bubli o tematyce piłkarskiej, które wydaje się w Polsce, to aż tak tragicznie w przypadku książki o LBJ nie jest. Jasne, że autor miał na starcie utrudnione zadanie, bo to, że jest się akredytowanym na mecze NBA jak Marcin Harasimowicz, nie sprawia, że zaraz będzie popijało się drinki z gwiazdami o NBA po nocach jak Jack McCallum. To nie ten poziom, ale warto tą książkę przeczytać. Nie jestem wielkim wyznawcą Jamesa, więc nie znam jego całej ścieżki kariery od lat młodości. U Harasimowicza mamy to w dużym skrócie, dość pobieżnie "ślizgamy się" przez jego całą karierę. Nie znajdziemy tu głębokich analiz, raczej opisy mecz po meczu, sezon po sezonie. Dobra okazja, by uporządkować sobie karierę LeBrona w jednym miejscu. Tak traktuję tą pozycję - pewnej części ciała nie urywa, ale jako wstęp do poznania kariery lub poczytania czegoś głębszego nadaje się nieźle. Znajduje się także w środku książki trochę wywiadów i z nimi mam ciężki orzech do zgryzienia. Część wywiadów się broni, ale z dużej części wieje nudą. Czytamy potem, jak przystało na Amerykanów, patetyczne słowa, pochwały dla innych, ale nic to nie wnosi. Szczególnie dotyczy to zawodników. Rozumiem, że pewnie było to dyktowane czasem rozmów, które trudno nazywać "ekskluzywnymi". Przyznam, ze zdecydowanie lepiej wypadają wywiady z amerykańskimi dziennikarzami, którzy nie owijają w bawełnę. Generalnie książek poświęconych koszykówce nigdy nie za wiele, więc jako uzupełnienie domowej biblioteczki jak znalazł.

5. Dennis Rodman, Jack Isenhour "Dennis Rodman. Powinienem być już martwy" Wydawnictwo Sine Qua Non, Kraków 2013.

Książka, w której więcej przeczytam o Carmen Electrze niż o mistrzowskich sezonach Chicago Bulls. To mówi wiele o tej pozycji. Tu koszykówka jest tylko tłem dla wiecznego melanżu, którego wielkim amatorem był Dennis Rodman. Człowiek, który latał między meczami do Las Vegas, po to, by tylko wydać solidny plik banknotów, a w międzyczasie zdobywał kolejny mistrzowski pierścień. Opowieści, które są zawarte w książce, pewnie jakieś 98% żyjących ludzi na ziemi nawet nie jest sobie w stanie wyobrazić. Jest ciekawie, czyta się bardzo szybko, ale zamiast zaliczenia kolejnej niewiasty, wolałbym przeczytać o zaliczeniu meczu z 20 zbiórkami i rywalizacji z Frankiem Brickowskim. Trochę tylko Rodman "przejechał się" po Dallas, San Antonio, wspomina o Bulls, Philu Jacksonie, ale nie jest to motyw przewodni. Ma to jednak swój plus, gdy już śledzimy losy Rodmana po zakończeniu przygody z NBA. Jak chciał wrócić, ale nieustannie nie był w stanie z powodu przegrywania walki z nałogiem. Mankamentem może być dla polskich czytelników fakt, że jest to już książka mająca swoje lata długo przed wydaniem jej wiosną 2013 roku w naszym kraju. Podsumowując można trochę porównać to dzieło do niezbyt ambitnych komedii - nie jest to kunszt literatury, tylko prosta rozrywka. Tak jak Dennis Rodman, w gruncie rzeczy prosty, ale bardzo rozrywkowy gość.

4. Jacek Antczak "Adam Wójcik. Rzut bardzo osobisty" Wydawnictwo Sine Qua Non, Kraków 2013.

Pierwsza biografia polskiego koszykarza w ogóle. Wybór padł na Adama Wójcika. Książka jest obszerna niczym długoletnia kariera popularnego "Oławy" - liczy aż 380 stron. Ciekawostką jest fakt, iż autor sam przyznaje się do tego, że o koszykówce nie ma wiele pojęcia. Można to zauważyć przy jednej z rzeczy, która mnie osobiście razi, a mianowicie chodzi o podawanie po każdym sezonie sumy punktów. Od dawna wiadomo, że w koszykówce nie najważniejsze są sumy, tylko średnie i to one są bardziej miarodajne. Do mankamentów zaliczyłbym aż za bardzo wręcz "boski" obraz Wójcika. Tak jakby Wójcik nie miał minusów, był aniołem, wręcz takie odniosłem wrażenie czytając tą książkę. Jak słabiej zagrał to kontuzja, problemy z trenerem, a rzadziej po prostu forma sportowa, której pod koniec kariery już nie dało się oszukać - to już był inny, słabszy Wójcik. Za to plusem jest opis tych wcześniejszych lat, kiedy Wójcik debiutował jeszcze w późnym PRL-u. Ten okres oraz czas transformacji, przejście do Pruszkowa to mocne punkty książki. To przełomowe czasy dla polskiej polityki, ale tez całego polskiego sportu, o czym mogli przekonać się koszykarze. W tych opisach lat 80 i 90-tych czuć pozytywny klimat. Wójcik do tych opowieści nadawał się idealnie, wszak z niejednego koszykarskiego pieca jadł chleb, sporo w tamtych latach widział. Na pewno widać ogromną pracę, którą wykonał Jacek Antczak. Gołym okiem da się zauważyć, że musiał sporo czasu poświęcić na przeglądaniu archiwaliów, szczególnie prasy. Zastanawiam się tylko, czy nie książka nie jest za długa? Sporo zajmują opisy poszczególnych meczów, a subiektywnie ocenię, że takie kwestie w biografiach mnie interesują mniej niż rozbudowane przemyślenia i rozmowy z głównym bohaterem. Pierwszej biografii polskiego zawodnika nie sposób jednak ignorować. Tą pozycję powinien posiadać każdy, kto mieni się fanem polskiej koszykówki.

3. Shaquille O'Neal, Jackie MacMullan "Shaq bez cenzury" Wydawnictwo Sine Qua Non, Kraków 2013.

To pierwsza koszykarska pozycja wydana przez krakowskie Wydawnictwo SQN. I do tej pory także jedna z najlepszych. Chciałbym, żeby tak wyglądała większość biografii poświęconych zawodnikom. Nie brakuje własnych przemyśleń, ocen i cały czas motywem przewodnim jest sport. U Shaqa tak właśnie jest. Szczególnie sporo dowiadujemy się o okresie występów w Los Angeles Lakers, gdzie był mocno skonfliktowany z Kobe Bryantem. Nazwisko Bryant jest na pewno jednym z najczęstszych, jeśli nie najczęstszym, które pojawia się w książce. Cały czas jednak jest ciekawie. Trochę gorzej to wygląda z opisem ostatnich sezonów, ale wtedy też O'Neal nie pełnił już takiej roli dominatora jak w Lakers, czy wcześniej w Orlando Magic. "Shaq bez cenzury" to solidny opis jednej z największych gwiazd ostatnich dwudziestu lat światowego sportu. Choć idealnie też nie jest. Shaq wywalczył przecież mistrzostwo świata, mistrzostwo olimpijskie, a o tym praktycznie nic w środku nie znajdziemy. Trochę też O'Neal stara się siebie w każdej sytuacji "wybielić". Winny był Pat Riley, nie on, winny był Kobe, a nie on i tak w kółko. Mimo to cały czas, od pierwszej do ostatniej strony ta pozycja trzyma poziom. Poruszanych jest wiele spraw już zamierzchłych jak rywalizacja w NCAA z Christianem Leattnerem, pamiętne niecelne rzuty wolne Nicka Andersona w NBA Finals 1995, airballe Bryanta w NBA Playoffs 1997, medytowanie u Phila Jacksona, poziom tkanki tłuszczowej u Pata Rileya. Zaglądamy dzięki temu nieco do kulis najlepszej ligi świata. Przez te lata chyba nikt nie był  tam bardziej wyrazistą postacią niż Shaq. Dlatego powstała tak dobra książka.

2. Łukasz Cegliński, Marek Cegliński "Srebrni Chłopcy Zagórskiego" Studio AWP, Warszawa 2013.

Syn i ojciec stworzyli unikatowe dzieło. Wbrew wszystkiemu stworzyli książkę, której temat pod względem komercyjnym kompletnie nie był nośny. Pewnie dlatego ponoć sprzedało się jej do tej pary tak mało sztuk... Jeśli to prawda, to naprawdę szkoda, bo mamy do czynienia z jedną najlepszych sportowych książek wydanych przez polskich autorów na pewno w 2013 roku, a może nawet w ostatnich latach. Ceglińscy, co od razu daje się wyczuć po zapoznaniu się z kolejnymi stronami, wykonali kawał pracy nad książką, musieli sporo czasu poświęcić na rozmowy z bohaterami, którzy przyczynili się do wicemistrzostwa Europy zdobytego przez reprezentację Polski w 1963 roku. Oczywiście najważniejsza w książce jest koszykówka, ale poznajemy nieco przy okazji też smak (dość gorzki) życia w PRL-u w czasach "małej stabilizacji" jak określało się okres po objęciu władzy przez Władysława Gomułkę. To książka reporterska, w której dużą rolę pełnią wypowiedzi obecnych Panów po siedemdziesiątce. Warto docenić, że Ceglińscy wyruszyli na zbadanie wręcz nieodkrytego wcześniej lądu. Mimo to z niezbyt nośnego obecnie tematu potrafili stworzyć coś, co docenili nie tylko koszykarscy kibice, ale tez fani sportu w ogóle. Książka była wydana praktycznie "własnym sumptem" i zapewne też to miało wpływ na jej sprzedaż. Cały czas mam nadzieję, że ta książka otrzyma jeszcze drugie życie i dotrze do większego kręgu odbiorców.

1. Jack McCallum "Dream Team" Wydawnictwo Sine Qua Non, Kraków 2013.

Dream Team z Barcelony to najlepszy zespół koszykarski w historii, tak więc książka na ten temat też nie może być byle jaka. McCallum wykonał fantastyczną robotę i "Dream Team" spokojnie można nazwać arcydziełem koszykarskiej literatury. Mamy ekskluzywne rozmowy z bohaterami igrzysk w Barcelonie, rozmaite kulisy przygotowań do turnieju, szczegółowy do bólu opis "najwspanialszego meczu, którego nikt nie widział". Opus magnum, jeśli chodzi legendarny zespół. Znakomicie pokazuje jak różne charaktery znalazły się w jednym zespole, tylko po to, by trochę nieświadomie spowodować koszykarski boom na całym świecie. Autor przedstawia całą dwunastkę z perspektywy roku 1992, ale także odwiedza ich po latach, w 2011 roku, dzięki czemu poznajemy od kuchni cały Dream Team. Albo z innej beczki - Sarunas Marciulonis załatwiający koszulki dla reprezentacji Litwy w studiu nagraniowym Grateful Dead, w którym było czuć tylko zapach zioła. Jeśli jest jakaś koszykarska książka, którą trzeba obowiązkowo znać, w pierwszej kolejności odpowiedziałbym, że "Dream Team" Jacka McCalluma.

poniedziałek, 26 maja 2014

"Koszykarskie książki w Polsce pojawiły się dzięki pasjonatom" - wywiad z Piotrem Stokłosą, autorem bloga Książki Sportowe.


Od drugiej połowy 2012 roku w Polsce wydano więcej książek poświęconych koszykówce, niż przez wiele poprzednich lat. Dzięki temu poznaliśmy kulisy i historię legendarnych graczy NBA, a także losy wybitnych polskich koszykarzy z przeszłości. O koszykarskiej literaturze, wydanych pozycjach w Polsce, specyfice polskiego rynku wydawniczego opowiada Piotr Stokłosa, autor bloga ksiazkisportowe.blogspot.com, który (jak wskazuje tytuł) w całości poświęcony jest wyłącznie sportowej literaturze.

Zajmujesz się na swoim blogu opisywaniem książek sportowych. Czytałeś także pozycje poświęcone koszykówce. Prywatnie jesteś zagorzałym fanem basketu, oglądasz mecze, masz lub miałeś ulubione drużyny?

Trudno nazwać mnie zagorzałym fanem basketu. Przyznam szczerze, że koszykówka nie należy do moich ulubionych dyscyplin sportowych, rzadko oglądam jej mecze. Nie znaczy to oczywiście, że w ogóle się nią nie interesuję, ale na pewno nie mam w tym temacie rozległej wiedzy. Jak każdy fan sportu wiem mniej więcej, co dzieje się w świecie koszykówki, kto jest kim, która drużyna zdobywa mistrzostwo Polski, a która rządzi w NBA. Na tym kończy się jednak moje zainteresowanie basketem, choć kiedyś było z tym znacznie lepiej. Pamiętam, że mając 10-11 lat nieco uważniej śledziłem rozgrywki. To był okres, kiedy w Stanach Zjednoczonych dominowała drużyna Phila Jacksona - Los Angeles Lakers z Shaquillem O'Nealem i Kobe Bryantem w składzie. Więc jeśli mowa o jakichś klubowych sympatiach, to przez wzgląd na tamte czasy wskazałbym na ten zespół. Pamiętam, że zawsze wybierałem "Jeziorowców" w grze "NBA 2002" na PlayStation. Pewnie dlatego, że byli najlepsi, a moje umiejętności kierowania wirtualnymi zawodnikami na parkiecie były co najwyżej przeciętne (śmiech).

Którą z wydanych koszykarskich książek po 2012 roku w Polsce uważasz za najlepszą, a którą za najsłabszą i dlaczego?

Do najlepszych zaliczyłbym dwie: "Srebrnych Chłopców Zagórskiego" Marka i Łukasza Ceglińskich oraz "Dream Team" Jacka McCalluma. Pierwszą z nich uznałem nawet za najlepsza sportową pozycję , która ukazała się w ubiegłym roku. Fakt, było to jeszcze zanim przeczytałem książkę o koszykarskiej drużynie Stanów Zjednoczonych z 1992 roku, która bardzo mi się spodobała, ale gdybym miał postawić na jedną, wybrałbym tę polskich autorów. Być może trochę w tym pobudek patriotycznych, bo bardzo lubię czytać o rodzimym sporcie, a o okresie PRL-u to już w ogóle. Wydaje mi się jednak, że obie są porównywalnie dobre, bo to publikacje reporterskie, w które autorzy włożyli mnóstwo pracy. To procentuje. Obie są w podobnej formie, ale zarazem diametralnie różne, jeśli chodzi o tematykę. Od tego, czym dany fan basketu bardziej się interesuje, zależeć będzie pewnie to, która książka mocniej go wciągnie. Najgorsza? Trudno powiedzieć.Chyba autobiografia Dennisa Rodmana, bo moim zdaniem trochę zagalopował się w chęci bycia do bólu kontrowersyjnym.

Wiem, że na swoim blogu bardzo dobrze pisałeś o biografii Adama Wójcika pod tytułem "Rzut bardzo osobisty". Są o niej różne opinie - jedni są zachwyceni, ale nie brakuje także sporej ilości głosów krytycznych. Co podoba Ci się akurat w tej konkretnej książce?

Podoba mi się w niej to, co zrobił autor - Jacek Antczak. Wykonał ogromną pracę, czego efektem jest naprawdę gruba i rzetelna biografia. Owszem, pojawiły się w niej błędy, o istnieniu których mówił potem sam dziennikarz, ale można je wybaczyć, zważywszy na liczbę stron tej publikacji. Mimo tego, że słabo znał się na koszykówce, moim zdaniem Jacek Antczak dobrze wywiązał się ze swojej roli.

Prywatnie wolisz czytać bardziej stonowane książki w stylu "Rzutu bardzo osobistego" Jacka Antczaka czy ostrą jazdę pełną rozmaitych kulis ( gdzie sport jest tylko tłem), wyłaniających się z książki Dennisa Rodmana?

Nie mam nic przeciwko kontrowersyjnym biografiom. Powiem więcej - wolę nawet, kiedy autor takiej książki nie zawsze ma po kolei w głowie. Można z nich dowiedzieć się zazwyczaj ciekawszych rzeczy niż ze wspomnień ułożonych sportowców, którzy nigdy w życiu nie brali udziału w żadnym skandalu, a jedyną rysą na ich karierze jest to, że raz spóźnili się na trening. To nie jest jednak regułą. Taki Dennis Rodman moim zdaniem przesadził, bo ciągle pisał o tym samym - seks, alkohol, imprezy. Wokół tych tematów kręci się jego autobiografia, ale po kilkudziesięciu stronach to staje się po prostu nudne. Bohater jest przewidywalny, wiadomo, jak zachowa się w danej sytuacji. No i w przypadku "Powinieneś być już martwy" w niektórych momentach koszykarz zwyczajnie przekroczył granicę dobrego smaku. Surowy makaron w tyłku? Mógł oszczędzić czytelnikom takich szczegółów...

Jest jakiś zawodnik, wątek koszykarski, o którym chciałbyś, żeby powstała książka?

Nigdy się nad tym nie zastanawiałem... Może o jakiejś legendzie koszykówki? Może o polskim zawodniku, bo przecież Adam Wójcik był pierwszym polskim koszykarzem, o którym powstała biografia? Myślę, że ciekawą rzeczą, może nawet jeszcze nie dziś, ale za kilka lat, byłaby autobiografia Marcina Gortata. Po wspomnienia tego sportowca sięgnąłbym z wielką ochotą, zważywszy na to, że ma okazję poznać smak gry na najwyższym światowym poziomie. Miałby pewnie wiele do opowiedzenia, bo pamiętam jakiś wywiad z nim sprzed lat, bodajże zamieszczony w "Magazynie Sportowym", który ukazywał się w piątki z "Przeglądem Sportowym". Wtedy grał jeszcze w Niemczech, w RheinEnergie Kolonia. W rozmowie z dziennikarzem dziennika opowiadał o swoich początkach w Łodzi, o ojcu, który był pięściarzem i medalistą olimpijskim z Monachium i Montrealu, o tym, jak za młodu jeździł "maluchem" i jakim cudem się do niego mieścił. Była to naprawdę bardzo ciekawa rozmowa i po jej przeczytaniu chciałem nawet napisać do Gortata z prośbą o przesłanie pamiątek, bo na końcu wywiadu była informacja, że odpisuje i przysyła gadżety wszystkim fanom. Kiedy jednak wszedłem na jego stronę po kilku dniach, była na niej informacja, że już tego nie robi, bo po publikacji wspomnianej rozmowy został zasypany masą próśb kibiców z Polski (śmiech). Nie skorzystałem więc z jego hojności, ale zapamiętałem go na lata i cieszę się, że robi teraz taką karierę w NBA. Oby kiedyś napisał o tym książkę.

Jak według Ciebie można wytłumaczyć fakt, że akurat o baskecie wychodzi całkiem dużo (oczywiście poza piłką nożną) książek w Polsce? Dużo bardziej obecnie popularna siatkówka lub piłka ręczna pod tym względem są za koszykówką nieco w tyle. Masz jakieś swoje zdanie na temat tej dość zaskakującej sytuacji?

Tych książek pojawiło się trochę w ostatnim czasie, ale spójrzmy na to, kto je wydaje. Pięć z nich ukazało się nakładem Sine Qua Non, a cztery z nich były poświęcone NBA. Z tego co wiem, wielkim pasjonatem amerykańskich rozgrywek jest Przemysław Romański z krakowskiego wydawnictwa i to właśnie jego pasji kibice w Polsce zawdzięczają fakt, że ukazały się u nas takie książki jak "Dream Team" czy wspomnienia Shaquille'a O'Neala. Jeszcze w tym roku SQN ma wydać kolejną pozycję o NBA, a konkretnie o Michaelu Jordanie. Znalazł się więc tam ktoś, kto interesuje się taką tematyką i tylko dlatego te książki pojawiają się na naszym rynku. Oczywiście nie jest tak, że jest to działalność filantropijna. W przypadku Sine Qua Non na pewno da się zarobić na publikacjach o koszykówce, szczególnie, jeśli mówimy o NBA, bo to wydawnictwo ma ugruntowaną pozycję rynkową. Patrząc jednak na pozostałe dwie książki, które wydane zostały tzw. "własnym sumptem" przez autorów - "Droga do złota" Macieja Noskowicza i "Srebrni chłopcy Zagórskiego" - mam poważne wątpliwości, czy przyniosą one twórcom fortunę. Owszem, to nie jest najważniejsze, ale ma to proste przełożenie na liczbę wydawanych w Polsce publikacji o baskecie. Gdyby był to złoty interes, już dawno wydawałyby podobne książki i to na masową skalę. Popatrzmy na piłkę nożną. Kiedyś mieliśmy może z dziesięć premier na pół roku. W tym miesiącu ukazało się 14 pozycji o futbolu! Na ten rynek zaczynają wchodzić wydawnictwa, które istnieją od wielu lat, ale nigdy nie wydały żadnej książki o piłce. To oznacza, że jest koniunktura na tego typu publikacje. W przypadku koszykówki raczej trudno o tym mówić. Żal serce ściska, kiedy słyszę, że tak świetna książka jak "Srebrni chłopcy Zagórskiego"  sprzedała się przez pierwsze trzy miesiące w nakładzie 400 sztuk... Byłem teraz na Warszawskich Targach Książki, gdzie pozycję Ceglińskich można było nabyć na stoisku Wydawnictwa Kopalnia. Zapytałem, ile osób kupiło tą publikację i okazało się, że w ciągu trzech dni zainteresowało się nią ledwie kilku ludzi. To jest dramat, choć zgodzę się, że z koszykówką nie jest jeszcze tak źle. W przypadku książek o siatkówce czy piłce ręcznej byłoby jeszcze gorzej. Nie doszukiwałbym się jednak w zjawisku pojawiania się sporej liczby publikacji o baskecie jakiegoś wzrostu koniunktury. To wszystko dzięki pasjonatom, którzy albo decydują się o koszykówce pisać, albo książki o tej tematyce  przekładać i wydawać w Polsce.

Jesteś w trakcie czytania biografii LeBrona Jamesa. Sporo osób ze środowiska na Twitterze nie pozostawiło suchej nitki na tej książce. Uważasz, że pisanie biografii gwiazdy NBA przez polskiego dziennikarza niejako z automatu skazuje taką pozycję na dużo słabszą wartość merytoryczną? Żaden polski dziennikarz nie jest tak blisko NBA, by toczyć wielogodzinne rozmowy z LBJ i innymi wielkimi postaciami z NBA, jak robił to np. Jack McCallum, autor "Dream Teamu".

Trudno tak naprawdę ocenić Marcina Harasimowicza w przypadku tej biografii, bo ciężko połapać się, które wypowiedzi zaczerpnął z innych źródeł, a które są efektem przeprowadzonych przez niego rozmów. Zakładam, że na pewno jego autorstwa są wywiady znajdujące się na końcach niektórych rozdziałów. Przeczytałem dopiero 1/3 książki, dlatego nie chciałbym się wypowiadać na temat moich odczuć. To można zrobić dopiero po skończeniu lektury. A czy można napisać dobrą książkę, nie będąc bardzo blisko opisywanej postaci? Pewnie można, ale to bardzo trudne zadanie. Ciężko porównywać w ogóle to, co napisał Harasimowicz do książki Jacka McCalluma. Amerykanin przebywał z zawodnikami "Dream Teamu" na co dzień, odwiedzał ich w domach, stał się ich przyjacielem, niemal częścią drużyny, więc nic dziwnego, że mogli powiedzieć mu więcej, niż jednemu z wielu innych dziennikarzy. Znał opisywanych bohaterów niemal na wskroś, a to ogromna zaleta, o którą niezwykle trudno. Moim zdaniem najlepsze książki to takie, w których autor zawiera informacje, których nie da się znaleźć nigdzie indziej. Do tego potrzeba oczywiście poświęcenia, czasu, a także, nie ukrywajmy, kontaktów. Szczególnie, jeśli opisuje się taką gwiazdę światowego sportu jak LeBron James. Tworzenie jego biografii na pewno nie jest pracą łatwą, ale to oczywiście nie oznacza, że nawet korzystając z informacji zawartych w prasie, internecie czy innych ogólnodostępnych źródłach, nie da się napisać dobrej książki. Owszem, da się, ale mam duże wątpliwości, czy taka publikacja może zyskać miano wybitnej. Raczej nie, bo do tego trzeba czegoś ekstra, co wyróżni ją na tle pozostałych.

Dziękuję za rozmowę.

piątek, 23 maja 2014

Jak trudno wygrać Euroligę.


Tegoroczne Final Four Euroligi zgromadziło - jeśli chodzi o koszykarską Europę - uczestników wyłącznie (nawiązując do boksu) wagi ciężkiej. FC Barcelona, Maccabi Tel Awiw, CSKA Moskwa i Real Madryt to jedne z największych klubów na Starym Kontynencie. Po raz trzeci z rzędu jednak nie zwyciężył stawiany na pierwszym miejscu faworyt, tylko atakujący z cienia "czarny koń".

W Final Four zawsze grają najlepsze zespoły i nikt przypadkiem się tam nie dostanie. Mimo to zawsze można znaleźć zespół, który uchodzi za faworyta. W zasadzie jakąkolwiek przypadkowość wyklucza sam system rozgrywek, który do bólu faworyzuje te drużyny, które nie schodzą poniżej poziomu przez dobre pół roku. To nie piłkarska Liga Mistrzów, gdy czasami można wygrać nieoczekiwanie jeden dwumecz i już jest się w ćwierćfinale. By znaleźć się w Top 8 Euroligi trzeba pokazać klasę w morderczych czternastu spotkaniach. Formuła rozgrywek jest niezwykle sprawiedliwa i właściwie bardzo rzadko można znaleźć w czołowej czwórce kopciuszka, słabeusza odstającego zdecydowanie od pozostałych. W zakończonym w niedzielę turnieju w Mediolanie wystąpiły zespoły, które od momentu utworzenia "nowej" Euroligi (od sezonu 2001/2002) do 2013 roku wystąpiły łącznie w finale tych rozgrywek aż 13 razy. Dodatkowo w latach 2002-2013 tylko raz zdarzyło się, że w Final Four nie zagrały co najmniej dwa zespoły z tegorocznego składu. Miało to miejsce w 2007 roku, kiedy do tego etapu rozgrywek awansowało tylko CSKA Moskwa, natomiast zabrakło kogokolwiek z trójki - Barcelona, Real i Maccabi.

Szczególne są trzy ostatnie edycje Final Four, bo mimo wyrównanej stawki i tak szybko namaszczono głównych faworytów. Tylko za każdym razem wygrywał kto inny: w 2012 roku nie fenomenalne wówczas CSKA Moskwa, tylko sensacyjnie Olympiacos Pireus, rok później nie faworyzowany Real Madryt, tylko ponownie zespół z Pireusu, a w niedzielę miano najlepszego zespołu Europy przypadło niespodziewanie Maccabi Tel Awiw i to kosztem wielkiego w tym sezonie Realowi Madryt. Wyżej było o niezwykle sprawiedlwiej formule rozgrywek, ale trzeba przyznać, że w Final Four decyduje dyspozycja dnia. Tu nie gra się pięciomeczowej serii, tu nie ma miejsca na jakikolwiek margines błędu. Jeśli taki błąd się przytrafi, na straty można spisać cały sezon. Bo w Europie są kluby, które awansu do czołowej czwórki wcale nie uznają za jakiś sukces - dla Realu lub CSKA liczy się tylko i wyłącznie końcowe zwycięstwo i kolejny puchar w  tak już bogato wyposażonej klubowej gablocie.

O tym, że trzy ostatnie edycje kończyły się finałem, który należało za każdym razem uznać za niespodziankę, dobrze świadczą liczby. W najlepszej czwórce w 2012 roku znalazły się zespoły Olympiacosu, CSKA, Barcelony i Panathinaikosu. Każda z tych drużyn przed Final Four rozegrała od 19 do 21 spotkań. Greckie kluby aż tak bardzo we wcześniejszych fazach nie zachwycały - 12 zwycięstw i 8 porażek to bilans Olympiacosu, natomiast wynik 14-7 to dokonania odwiecznego rywala z Aten. Co innego Barcelona i CSKA. Katalończycy wygrali aż 18 z 19 spotkań, a CSKA aż do Final Four legitymowało się wynikiem 18-2. To jednak nie Barca, nie "Armia Czerwona" cieszyła się z triumfu, tylko atakujący z cienia klub z Pireusu. Sytuacja powtórzyła się zresztą rok później. Ponownie Euroligę wygrał Olympiacos i ponownie awansował do Final Four z najsłabszym bilansem. Od sezonu 2012/2013 kluby rozgrywają już większą ilość spotkań, co sprawia, że aby awansować do finałowego turnieju, trzeba rozegrać minimum 27 spotkań. Tyle meczów właśnie wówczas rozegrał Real Madryt, z czego 20 zakończyło się zwycięstwem "Królewskich". Jeszcze lepiej prezentowały się w pierwszej fazie i Top 16 ekipy Barcelony i CSKA (bilanse 25-4 i 23-5). Olympiacos natomiast zaatakował z cienia. Nie zwracając uwagi na wielkich przeciwników, pokonał ich w półfinale (CSKA) oraz w finale (Real), mimo, że wcześniej z 29 potyczek zdążył przegrać 9 spotkań.

Ubiegłotygodniowy mediolański turniej był kolejnym potwierdzeniem, że najlepiej ostatnio przystępować do Final Four z... najsłabszym bilansem. Nie ma znaczenia, że od października furorę w Europie robił Real lub Barcelona i wszyscy zachwycali się grą tych zespołów. Juan Carlos Navarro i spółka mieli w fazie Top 16 fantastyczną serię zwycięstw, później w ćwierćfinale szybko odprawili Galatasaray Stambuł, ale jakie to ma znaczenie, skoro w półfinale polegli z Realem aż 62-100. Przed 16 maja Barca miała wynik 22 zwycięstw i 5 porażek i pod tym względem był to drugi najlepszy klub Euroligi w obecnym sezonie. Najlepszy był Real ze swoim wynikiem 24-5, a nieco słabsze było moskiewskie CSKA (22-7). A późniejszy triumfator, Maccabi Tel-Awiw? Z 28 spotkań podopieczni Davida Blatta wygrali "tylko" 19. Tylko nikt o tym już nie pamięta, w przeciwieństwie do tego, kto ostatecznie wygrał ten najważniejszy mecz, czyli finał Euroligi. Tu już znaczenia nie miały wcześniejsze dokonania, tylko forma dnia. I po raz trzeci z rzędu faworyt poległ z kretesem.

Olympiacos i Maccabi - w skali europejskiej wielkie firmy, ale czy to były zespoły, które były naprawdę najsilniejsze? Nawet Olympiacos z lat 2012-2013, który wygrał Euroligę dwukrotnie z rzędu, pewnie nie będzie kiedyś uznawany za jeden z największych zespołów XXI wieku. Nie zamierzam niczego ujmować ekipom z Pireusu czy Tel-Awiwu, ale przy obowiązującym systemie Final Four mimo wszystko zdecydowanie łatwiej o wygraną niż w serii do trzech zwycięstw. Trudno jednak o lepszą i bardziej fascynująca formułę - jeden weekend i mecze, w których nie można odpuścić choćby na minutę. W maju 2015 roku będzie podobnie. Głowni faworyci do końcowego sukcesu - patrząc na rozstrzygnięcia w ostatnich trzech latach - woleliby pewnie rozwiązanie stosowane choćby w NBA Finals.

niedziela, 18 maja 2014

Piekiełko w grodzie Bachusa.


Janusz Jasiński w Tauron Basket Lidze jest tak naprawdę od niedawna, ale miał już tyle kontrowersyjnych pomysłów i wypowiedzi, że mógłby obdzielić nimi wszystkich innych ligowych prezesów razem wziętych. Mało kto obecnie w TBL budzi tak skrajne emocje jak najważniejsza osoba w Stelmecie Zielona Góra.

Szkoda, że ogromna praca Janusza Jasińskiego, którą rozpoczął jeszcze, gdy zielonogórski basket był na dnie, jest dziś w cieniu różnego rodzaju "aferek", które co jakiś czas regularnie wychodzą z Zielonej Góry. Tylko, że sam Pan Jasiński chyba jest temu najbardziej winien. Szef rady nadzorczej spółki SSA Grono z koszykówką w Zielonej Górze związany jest od 2001 roku. Była ona wówczas w tym mieście w stanie agonalnym, kiedy Zastal zaliczył dwa razy z rzędu spadki - wpierw z PLK, a w sezonie 2000/2001 z pierwszej ligi. Jasiński to nie facet przywieziony z zewnątrz w teczce, tylko człowiek bez którego na pewno nie byłoby dziś mistrzostwa Polski, występów w Eurolidze, koszykarzy grających za naprawdę konkretne pieniądze w ledwie 120-tysięcznym mieście. Tego nikt Januszowi Jasińskiego nie odbierze. Zasłużył się niesamowicie, to jest niezaprzeczalny fakt. Na tym można byłoby zakończyć. Można byłoby, gdyby nie druga strona właściciela Stelmetu Zielona Grona. Strona budząca coraz więcej mieszanych uczuć.

Jasiński do pieca dorzucił w weekend, kiedy wydał zakaz rozmawiania przez koszykarzy ze znanym w Zielonej Górze redaktorem Jackiem Białogłowym z Radia Zachód. Mamy rok 2014, a właściciel klubu próbuje stosować metody rodem z poprzedniego systemu politycznego w Polsce. Można wszystko ładnie ubrać w słowa i teraz twierdzić coś w stylu "nie wprowadzam cenzury, tylko pewne standardy, które dotyczą każdego", ale przekaz tej "dyplomatycznej nowomowy" wydaje się jasny: będąc przy klubie nie można o nim pisać źle. Radia Zachód nie słuchałem już dawno, ale dobrą dekadę temu pamiętam jak zawsze różne mecze w wielu dyscyplinach relacjonował Jacek Białogłowy. Bo wprowadzenie jakiegoś "bana" na rozmowy to jedno, ale potraktowanie akurat tego człowieka jak trędowatego to druga kwestia. Białogłowy to nie jest pierwsza lepsza postać, tylko pewnie jedna z najbliższych, jeśli nie najbliższa do tej pory osoba wokół klubu, która nie pojawiła się przy drużynie w momencie sukcesów, tylko była tu dużo wcześniej. Ktoś powie, że właściciel miał takie prawo. Oczywiście Jasiński miał absolutne prawo podjąć taką decyzję, ale niech w klubie się potem nikt nie dziwi, że Stelmet znów po raz kolejny nie będzie miał dobrej prasy.

Nie można nie zauważyć, że problemy w Zielonej Górze są. W pierwszym sezonie po awansie klub budził jeszcze sympatię w Polsce, ale później między innymi po buńczucznych wypowiedziach szczególnie właściciela Jasińskiego pozytywny PR wokół klubu coraz bardziej siadał. Pewnie dlatego liczba widzów w hali CRS nie jest obecnie rewelacyjna, mimo posiadania przecież coraz silniejszego zespołu. Tym bardziej w momencie, gdy ta atmosfera nieco siadła, ciekawość, ale i zaskoczenie budzi koncepcja zbudowania wokół klubu stowarzyszenia kibiców opartego o model znany z piłkarskich klubów - FC Barcelony czy Benfiki Lizbona. Chodzi o "socios", czyli fanów, którzy z jednej strony płacą składki na rzecz klubu (oprócz normalnych biletów na mecze), a z drugiej mają realny wpływ na władzę w klubie. Ciekawy pomysł, tylko nie wmawiajmy ludziom, że Stelmet będzie drugą Barceloną, gdzie ludzie będą bić się przed sezonem o karnety lub z 8 milionami euro zagra w Final Four. Zresztą pierwszym prezesem stowarzyszenia kibiców został... Janusz Jasiński. Nigdy nie miałem przekonania do tworzenia inicjatyw fanowskich, które wychodzą bezpośrednio od władz klubowych, a nie oddolnie od samych kibiców. Władza w klubie, władza w stowarzyszeniu kibiców? Tak luźno porównując, przypomina to maniaka kontroli, który otrzymał władze absolutną.

Pomysły Pan Jasiński ma nietuzinkowe, można je jakoś rozważać, dyskutować o nich, ale wystarczy jego jedna wypowiedź, a przeciwko Stelmetowi po chwili jest pół koszykarskiej Polski. Wielu było już takich prezesów w polskim sporcie, co to weszli z przytupem, przy czym po pewnym czasie znikali. Zielona Góra to jedno z nielicznych miast w Polsce, w którym koszykówka była i jest praktycznie zawsze pod względem popularności przed piłką nożną, siatkówką i innymi dyscyplinami halowymi. Dobrze jest mieć marzenia o Final Four, ale w ten weekend Stelmet przegrał mecz nie w Final Four, tylko w półfinale TBL przy kiepskiej frekwencji we własnej hali. Po raz kolejny play-offy w Zielonej Górze nie przebiegają w sielankowej atmosferze. Wszyscy pamiętają poprzedni rok i zawieszenie Waltera Hodge'a. Czy w południowej stolicy województwa lubuskiego nie może być w najważniejszej części sezonu tak po prostu normalnie bez zbędnych "aferek", które budzą zniesmaczenie w całej Polsce?

poniedziałek, 5 maja 2014

Szaleństwo zwane NBA Playoffs.


To były szalone prawie trzy tygodnie w NBA. Niespodzianki, niesamowite zwroty akcji, kapitalne mecze oraz dramaturgia, której w sporcie ciężko z czymkolwiek porównać. To nie opis Finałów, to opis "tylko" pierwszej rundy. Apetyty rosną w miarę jedzenia i przed zbliżającymi się półfinałami konferencji poprzeczka jest zawieszona bardzo wysoko.

W pierwszej rundzie rozegrano łącznie aż 50 spotkań. Dzieląc to na osiem, wychodzi średnia 6,25 spotkań rozegranych w każdej parze! Pięć z ośmiu serii zakończyło się dopiero po siedmiu starciach, a jeśli gdzieś można mówić o rywalizacji do jednego kosza, to tylko wyłącznie w parze Miami Heat - Charlotte Bobcats, co było zresztą do przewidzenia. Nawet "polska" para, czyli Washington Wizards kontra Chicago Bulls nie zakończyła się i nie była tak łatwa jak wskazuje to końcowy rezultat 4-1 dla Wizards. To częściowo też były wojny, które równie dobrze mogły wygrać "Byki". Stało się inaczej i dzięki temu po raz pierwszy będziemy oglądać polskiego koszykarza mającego spory udział w grze zespole na etapie półfinałów konferencji. Oczywiście każdy doskonale pamięta, że Marcin Gortat grał nawet w Finałach NBA w 2009 roku, ale ówczesna rola z tą obecną w stolicy Stanów Zjednoczonych nie ma nic wspólnego. Polak robił po prostu swoje, choć jego zdobycze punktowe były mniejsze niż w sezonie regularnym. Gortat w pięciu spotkaniach przeciwko Bulls zdobywał średnio 10,8 punktów, zbierał 9,6 piłek, blokował tez dwie piłki na mecz. O sporej roli w Wizards najlepiej świadczy fakt, że średnio przebywał na parkiecie 36 minut. Więcej czasu spędzali tylko liderzy - Bradley Beal, Trevor Ariza i John Wall

Gortat jako najważniejszy element podkoszowej układanki będzie odgrywał tez ogromną rolę w drugiej rundzie przeciwko Indianie Pacers. Jeszcze niedawno na sam fakt, że rywalem będzie Roy Hibbert, wielu nie dawałoby szansy w tej rywalizacji polskiemu środkowemu. Pierwsza runda to był pokaz kompromitacji Hibberta jako zawodnika, który ma za sobą występy w All-Star Game. Zresztą cała ekipa Pacers wydaje się w aktualnej dyspozycji drużyną, która jest absolutnie w zasięgu Washington Wizards. Gdyby jednak udało się awansować ekipie Wizards aż do finału konferencji, byłaby to ogromna niespodzianka. Klub, który przez dobrych kilka ostatnich lat był na peryferiach zainteresowania każdego koszykarskiego fana, teraz stoi przed szansą znalezienia się już wśród prawdziwej elity klubów NBA. Jednym z tych, który może najwięcej na tym zyskać, może być właśnie Marcin Gortat. Każdy kolejny udany mecz łodzianina będzie podwyższać jego wartość rynkową i co za tym idzie – lepsze warunki kontraktu w lipcu. Gortat od dawna zapowiada, ze chce podpisac latem swoją umowę życia. Jeśli dobrze wypadnie także przeciwko Indianie, jest pewne, że po Polaka ustawi się kolejka chętnych gotowych wyłożyć na stół powyżej 10 milionów dolarów za sezon.

Rywalizacja w Eastern Conference i tak znajdowała się generalnie w dużym cieniu tego co działo się w Western Conference. A tam działo się naprawdę sporo. Rzut Damiana Lillarda na koniec szóstego spotkania i cała szalona seria Portland z Houston to tylko jeden z wielu niesamowitych momentów, tego co działo się na zachodzie. Ostatecznie poza Portland i tak zwyciężyli wyżej rozstawieni, czyli San Antonio, Oklahoma City Thunder i Los Angeles Clippers. Widząc te wszystkie mecze, aż żal, że w play-offach nie grały zespoły z konferencji zachodniej, które znalazły się poza czołową ósemką. Jest pewne, że takie Phoenix Suns dałoby więcej emocji niż kilka klubów na wschodzie razem wziętych. Te play-offy to także dobry moment do kolejnego podniesienia głosu na temat reorganizacji rozgrywek. W tej chwili wygląda to tak, że cały zachód się będzie wykrwawiał między sobą, niektóre zespoły przed NBA Finals będą już miały sto spotkań w sezonie, a po drugiej stronie mamy Miami Heat, które (bardzo możliwe) spacerkiem awansuje do Finałów, rozgrywając praktycznie przedłużony o kilka meczów regular season. Coś będzie musiało się z tym zmienić, zwłaszcza jeśli układ sił po obu stronach będzie aż tak zróżnicowany jak ma to miejsce obecnie.

Na pewno ciężko będzie drużynom przebić, to co działo się w pierwszej rundzie, ale są ku temu szanse. Tu już będą - szczególnie w Western Conference - prawdziwe pojedynki wagi ciężkiej. Konia z rzędem temu kto trafnie wytypuje poprawnie końcowy wynik w parach Thunder - Clippers i Spurs - Blazers. Będę mocno zdziwiony, jeśli w tych parach nie dojdzie do co najmniej sześciu spotkań. Polskim kibicom najbliżej będzie do Indiany i Waszyngtonu. Atutetm Wizards może być świeżość i o wiele dłuższa regeneracja. Pacers przystąpią do pierwszego meczu praktycznie z marszu po ledwie zakończonej serii z Atlantą Hawks, gdzie ekipa Indiany wymęczyła awans z wynikiem 4-3. Jeśli w którejś parze można doszukiwać się niespodzianki, w pierwszej kolejności oczy kibiców powinny być zwrócone właśnie w stronę rywalizacji Pacers z Wizards. Do oglądania pozostałych pojedynków nikogo namawiać nie trzeba. Pozostałe pary to znakomita okazja, by zobaczyć koszykarski olimp Anno Domini 2014.