poniedziałek, 25 lutego 2013

Najdziwniejszy fan NBA.


NBA ma tak wielu fanów na całym świecie, że zawsze można wśród nich znaleźć kogoś nietuzinkowego. Do takich osób bez wątpienia zalicza się najlepszy gitarzysta wśród wszystkich sympatyków koszykówki i jeden z najlepszych gitarzystów jaki stąpa po ziemi w ogóle - Brian Carroll, czyli po prostu Buckethead.

Koszykówka spod znaku NBA w kręgach muzycznych jest kojarzona głównie z kulturą hip-hopową. Zawodnicy mają własne wytwórnie fonograficzne, nagrywają płyty jak Shaquille O'Neal i wielu, wielu innych. Raperzy w swoich często bardzo przeciętnych utworach nawiązują do koszykarskiej tematyki. Zupełnie nie z tego świata jest Brian Carroll, nie tylko ze względy na muzyczny styl, ale przede wszystkim na image i nietypową osobowość, pozornie zupełnie nie pasującej do obowiązujących koszykarskich trendów. Na jego sceniczny image składa się koniecznie maska na twarz z antycznego teatru, kubełek KFC na głowie oraz kurtka przeciwdeszczowa, a wielki wpływ na jego życie miały kurczaki, stąd przywiązanie między innymi do kubełków po KFC. Znany powszechnie jako Buckethead nagrywa każdego roku niezliczoną ilość materiału i przez wielu ekspertów uważany jest za jednego z najwybitniejszych gitarzystów świata. Nic dziwnego, że był zapraszany i namawiany do współpracy z takimi gigantami muzyki rockowej jak Ozzy Osbourne, Red Hot Chili Peppers, ale z reguły skupiał się na działalności awangardowej. Właściwie w mainstreamie był tylko w latach 2000-2002, kiedy grał z Guns N' Roses i występował między innymi przed stutysięczną publicznością w czasie brazylijskiego festiwalu Rock In Rio III, gdzie ludzie szerzej poznali tego gitarowego wirtuoza.


Na meczach Lakers, Heat, Knicks, ostatnio Nets, zawsze można spotkać wielu celebrites, których niejako symbolem stał się już od lat zapalony kibic Lakers, Jack Nicholson. Bucketheada na meczach nie spotkamy, przynajmniej w trakcie telewizyjnych migawek, ale jest wielkim fanem NBA. Jego utwory są instrumentalne, tak więc najważniejsze są tytuły, a te nie pozostawiają złudzeń co do pozamuzycznych zainteresowań. Na przykład "Jordan" to kompozycja na cześć Michaela Jordana, zresztą jest to jeden z najbardziej znanych utworów gitarzysty. Dowodem na to, że Buckethead nie zatrzymał się, jak to mówi Wojciech Michałowicz, w "erze jordanowskiej", są kompozycje z ostatnich lat. 30 grudnia 2008 roku, w dniu urodzin LeBrona Jamesa gitarzysta udostępnił trzy utwory pod tytułami nie pozostawiającymi złudzeń kogo jest fanem - "Lebron", "King James" i "Lebron's Hammer". Ponadto na jednej z wielu płyt wydanych w ostatnich latach znajduje się agresywna kompozycja o wdzięcznym tytule "Lebrontron". Z kolei w lutym 2011 roku, tuż przed All-Star Weekend Buckethead umieścił w sieci kawałek "Crack The Sky" specjalnie dedykowany Blake'owi Griffinowi na czas konkursu wsadów, który zresztą później skrzydłowy Clippers wygrał po kontrowersyjnym przeskoku nad maską samochodu.





Trudno spodziewać się, aby kiedyś Buckethead przebił się do szerszej publiczności, zwłaszcza wśród fanów NBA gustujących chyba jednak w trochę innej muzyce. Być może jednak zamiast występu kolejnej zblazowanej amerykańskiej gwiazdki w czasie przerwy w Meczu Gwiazd przydałoby się jakieś odświeżenie trochę skostniałej formuły. Nim do tego dojdzie bardziej prawdopodobne są jednak kolejne utwory tworzone w niszy i poświęcane kolejnym koszykarzom przez tajemniczego gitarzystę. Tajemniczego pod każdym względem - o samych umiejętnościach koszykarskich Bucketheada wiadomo także niewiele, ale zachował się krótki filmik w sieci pokazujący, że ma on inklinacje do gry defensywnej, lecz na przydomek jakim cieszył się Gary Payton w swoich najlepszych latach nie zasłuży nigdy.


niedziela, 24 lutego 2013

Rok pod znakiem wielkich Gran Derbi.


Real i Barcelona - obecnie nie ma świecie żaden piłkarski mecz nie budzi tylu emocji, kontrowersji i konfliktów. W ostatnich latach piłkarska wersja Gran Derbi często ocierała się o śmieszność i przerost formy nad treścią, zapominając o prawdziwym sporcie. Pod tym względem przy piłkarzach ich koszykarscy odpowiednicy z Madrytu i Barcelony wyglądają jak Muggsy Bogues przy Shawnie Bradleyu.

Koszykarskie Gran Derbi to rywalizacja gigantów europejskiej koszykówki, za którymi przemawia łącznie 47. tytułów  mistrza Hiszpanii, 46. pucharów kraju oraz 10. tytułów najlepszej drużyny Europy. Pojedynki w ostatnich finałach w sezonie 2011/2012 oraz ćwierćfinałowa potyczka w lutowym ćwierćfinale Copa del Rey to był prawdziwy olimp tej gry w europejskim wydaniu. Schowane w cieniu koszykarskie derby nie nużą, a losy ostatnich pojedynków miały dramaturgię, jakiej w futbolowych El Clasico nie było chyba od remisu 3-3 w listopadzie 2007 roku. Finały 2011/2012 to pięć meczów, w których Real prowadził już 2-1 mając w zanadrzu mecz u siebie. Aż do ostatnich minut piątego spotkania ważyły się losy mistrzostwa, a spotkania kończyły się także tak:


Ostatecznie mistrzem Hiszpanii w 2012 została Barcelona Regal, a na pocieszenie dla Realu pozostał triumf w Copa del Rey, w którym finale Madridiści zdemolowali Barcelonę na katalońskim parkiecie. Przed sezonem 2012/2013 doszło do transferu między oboma klubami, prosto z Madrytu do Barcelony przeszedł Ante Tomic, a oba zespoły były/są oczywiście typowane ponownie do wielkiego finału. Rolę takiego "koszykarskiego Atletico Madryt" przewidziano dla Caja Laboral Vitoria. O tym, że Gran Derbi rządzą się własnymi prawami namacalnym dowodem jest właśnie obecny sezon. Real Madryt w tych rozgrywkach prezentuje wyśmienity basket, radzą w sobie zdecydowanie lepiej niż ich piłkarscy odpowiednicy, a bilans 20-1 powinien upatrywać Real jako zdecydowanego kandydata do mistrzostwa kraju. Przy Realu mało efektownie prezentuje się Barcelona z bilansem 13-8, a która i tak dopiero ostatnio zaczęła grać lepiej. Wydawałoby się, że w takiej sytuacji pasjonowanie się El Clasico nie ma sensu, a zwycięzcę jest łatwo wyłonić przed meczem, zważywszy jak górują ogólnie w obecnych rozgrywkach Rudy Fernandez, Nikola Mirotic, Sergio Llull nad Juanem Carlosem Navarro i spółką. Na hiszpańskich parkietach od początku sezonu Real przegrał w sumie dwa pojedynki - 30 grudnia w lidze z Barceloną oraz 7 lutego w ćwierćfinale Pucharu Hiszpanii z... Barceloną. Jak przed grudniowym meczem skazywano na porażkę katalońskich weteranów (nawet mimo gry w hali Palau Baugrana), tak Navarro rozegrał najlepszy mecz od sierpniowego finału olimpijskiego, aplikując Realowi 33 punkty rzucając ze stuprocentową skutecznością za trzy. Z kolei lutowy mecz w Copa del Rey to pojedynek zasługujący na określenie "epicki", gdzie do wyłonienia półfinalisty potrzebne były aż dwie dogrywki. Takie końcówki w piłkarskich Gran Derbi się nie zdarzają, ostatnio losy zwycięstwa w końcowych minutach przesądzono chyba w 1997 roku, kiedy Giovanni strzelał do bramki Bodo Ilgnera na 3-2 lub dwa lata temu w wygranym przez Real Copa del Rey po dogrywce.


Gran Derbi to także wielki prestiż dla całego klubu, nie tylko dla sekcji koszykarskich. Koszykówka to przecież w Hiszpanii sport numer dwa, a reprezentacja tego kraju to aktualni mistrzowie Europy i wicemistrzowie olimpijscy. Koszykarska ACB to z kolei zdecydowanie najlepsza liga w Europie, a przy całym szacunku o piłkarskiej Primera Division tak powiedzieć nie można (Premier League się kłania). Z uwagi na rangę i prestiż jaką cieszą się Gran Derbi, standardem stały się wizyty prezesów oraz piłkarzy na meczach obu klubów. Gerard Pique, Cristiano Ronaldo czy Pepe i nie tylko są stale widywani w obiektach Palau Blaugrana i Palacio de Deportes.



Rywalizacja do końca sezonu, mimo druzgocącej przewagi Realu w tabeli, wydaje się nie być przesądzona. Real i Barcelona w koszykówce to obecnie także dwie odmienne filozofie budowania drużyny. Tak jak w piłce przeważają w Barcelonie katalończycy, wychowankowie i głównie młodzi gracze, tak w koszykarskiej wersji jest inaczej. Mniejsza liczba wychowanków, kilku weteranów (Pete Mickael) i żywych już ikon europejskiego basketu jak Navarro czy Sarunas Jasikevicius to pomysł na drużynę prowadzoną przez Xavi Pascuala. Inaczej prezentuje się Real, który w pierwszym rzędzie stawia na zawodników krajowych i to oni mają największy wpływ na wyniki zespołu - Fernandez, Llull i Mirotic to absolutny trzon zespołu wspierany choćby hiszpańskim weteranem Felipe Reyesem oraz także kilkoma obcokrajowcami, którzy pełnią ważne, ale nie decydujące role.
Real stale utrzymuje formę od początku sezonu, a Barcelona wyraźnie czeka na szczyt swoich możliwości, który ma przypaść na play-offy. W ACB nie ma wielu zespołów, które w rywalizacji do dwóch lub trzech zwycięstw są w stanie wygrać z gigantami, obok Caja Laboral być może mogą tego dokonać ewentualnie zespoły z Bilbao i Valencii. W momencie, gdy piłkarskie Gran Derbi w lidze są już rozstrzygnięte, zapewne niejako rewanżem dla kibiców Realu staną się koszykarskie El Clasico. Ostatnie dwa odcinki pod tytułem "Koszykarskie Gran Derbi" pokazują jednak, że nawet mimo pozycji i bilansu Realu w lidze, faworyta cały czas wskazać trudno.

sobota, 23 lutego 2013

Projekt Rio 2016.


Od początku XXI wieku południowoamerykańską koszykarską potęgą była/jest Argentyna. Wielkie sukcesy Albicelestes przyćmiły drugiego lokalnego potentata - Brazylię. Na ścieżce prowadzącej do Rio 2016 to właśnie w kraju kawy może stworzyć się jedna z najciekawszych reprezentacji na świecie.

W Brazylii, znanej jako potentat w futbolu i siatkówce, koszykówka z reguły znajdowała się w cieniu, ale na pewno nie była to dyscyplina pozbawiona sukcesów. Sześć medali, w tym dwa złote, w mistrzostwach świata to bardzo przyzwoity wynik, do tego dochodzi wiele tytułów z mistrzostw Ameryki Południowej. Ostatni medal na mistrzostwach świata z 1978 roku to jednocześnie początek kariery Oscara Schmidta, absolutnej ikony brazylijskiego basketu. Wielki strzelec, jeden z największych w historii koszykówki FIBA przez lata nie zdobył żadnego, w przeciwieństwie do nagród indywidualnych, sukcesu z reprezentacją. Gdy w 1996 roku w Atlancie na igrzyskach olimpijskich Brazylia zajęła 6. miejsce, trudno było przypuszczać, że na kolejny występ na olimpijskiej arenie trzeba będzie czekać aż szesnaście lat. W ciągu tego okresu Brazylii wyrosła konkurencja nie do pokonania na kontynencie - złota generacja Argentyny. Koszykarze z kraju kawy w tym czasie byli w wyraźnym cieniu, gdy Argentyna rozpoczęła dekadę sukcesów srebrnym medalem w 2002 roku na mistrzostwach świata, Brazylijczycy zajęli 8. miejsce, a cztery lata później dopiero dziewiętnaste. Nieco lepiej było w ostatnim czasie, wpierw dziewiąty pozycja  w MŚ 2010, a latem ubiegłego roku 5. miejsce po przegranym ćwierćfinale z odwiecznym kontynentalnym rywalem.

W 2016 roku igrzyska olimpijskie zostaną rozegrane w Rio de Janeiro, a tak się składa, że Brazylia za ponad trzy lata może być czarnym koniem turnieju i jednym z poważnych kandydatów do medalu nie tylko z uwagi na miejsce rozgrywania turnieju. Wielu ekspertów zresztą uważało, że już w Londynie Canarinhos powinni rozprawić się z Albicelestes. Powodów do takiego podejścia jest na pewno kilka. Pierwszy - gwiazdy kadry grające w NBA, a nie są to postacie w stylu "ostatnich z rotacji". Jedynym mankamentem może być ich wiek, wszak Leandro Barbosa, Anderson Varejao i Nene będą mieli wówczas po 34 lata. Wydaje się, że igrzyska w Rio to będzie zwieńczenie karier tych koszykarzy i ostatnia szansa na ugranie czegoś poważnego z reprezentacją. Mając w składzie pod koszami Nene, Andersona Varejao i Tiago Splittera Brazylijczycy dysponują jednym z najlepszych zestawów podkoszowych na świecie. A international level nie kończy się tylko na obecnych już wyjadaczach z NBA. Już teraz w NBA gra 23-letni center Fab Melo, absolwent uczelni Syracuse. Ponadto pod koszami są jeszcze obecnie 29-letni Marcus Vinicius z przeszłością w NBA oraz 27-letni Raffael Hettsheimeir z Realu Madryt. Jakby tego było mało, w najbliższym mock drafcie wg DraftExpress.com awizowani są 22-letni Augusto Cesar  Lima oraz rok młodszy Lucas Nogueira, obaj grający na pozycjach podkoszowych. Obecnie grający w lidze hiszpańskiej ACB wraz z Melo stanowią zabezpieczenie pod koszem na przyszłość, nawet na długo po projekcie Rio 2016. Aby Brazylia była uważana w pełni za zespół zdolny zdobyć medal igrzysk olimpijskich w 2016 potrzebni będą jeszcze gracze obwodowi. Pozycja rozgrywającego to najwyższa półka w świecie koszykówki za NBA - obecnie 30-letni Marcelinho Huertas uważany za brazylijską wersję Steve'a Nasha (tego Nasha z Phoenix Suns) to podstawowy gracz Barcelony Regal i jeden z bardziej widowiskowych rozgrywających, którzy grają na europejskich parkietach. Jego zastępcą może być Raul Neto z rocznika '92, także już grający w lidze ACB, uważany za wielki talent, który debiutował w reprezentacji na wielkiej imprezie już w wieku 18 lat. Strzelecki talent posiada Barbosa, ale na nieszczęście Brazylijczyków ostatnio w NBA nie potwierdza tego. W kadrze na igrzyskach w Londynie znajdowali się także Alex Garcia i naturalizowany Amerykanin, Larry Taylor, ale z uwagi na już ich zaawansowany wiek zapewne nie będą oni brani pod uwagę gry na igrzyskach. Brak koszykarzy na pozycjach 2-3 wysokiej klasy to poważna wyrwa w składzie Canarhinhos, ale są jeszcze ponad trzy lata na jej uzupełnienie i pewnym rozwiązaniem może być także naturalizacja jak w przypadku Taylora.

Brazylijska koszykówka, podobnie jak gospodarka, powinna znaleźć się na fali wznoszącej w najbliższych latach. Jest to kraj tak duży, że nie przejdzie obojętnie obok niego nikt z NBA na czele, tym bardziej w sytuacji, gdy to właśnie tam za trzy i pół roku odbędzie się turniej olimpijski zapewne z udziałem kolejnego Dream Teamu. David Stern już zapowiedział, że teraz priorytetami dla ligi w kwestii ekspansji są Indie i Brazylia. Kraj kawy do tej pory był zaniedbywany przez Sterna. W związku z polepszającą się sytuacją ekonomiczną kraju, sporą ludność, posiadanie kilku graczy na bardzo wysokim poziomie nawet jak na NBA i perspektywą igrzysk olimpijskich w 2016 roku kierunek brazylijski wydaje się jak najbardziej logiczny. Sprawy biznesowe są jednak ważne przede wszystkim dla Sterna i jego współpracowników, kibiców w Brazylii interesuje przede wszystkim aspekt sportowy. Dla pokolenia graczy z NBA będzie to zapewne ostatnia okazja na sukces, przypomina to w pewnym sensie zresztą sytuację w jakiej przed Londynem znaleźli się Manu Ginobili, Pablo Prigioni i spółka. Dla nich to też był ostatni turniej, ale nie byli otoczeni graczami młodszymi, Argentyńczykom wyraźnie od lat brakuje w kadrze świeżej krwi. Tego problemu nie ma Brazylia, w której talentami na miarę NBA lub solidnego europejskiego poziomu nie brakuje. Już Londyn pokazał (poza meczem ćwierćfinałowym), że rosnąca w siłę Brazylia jest o krok od detronizacji odwiecznego rywala. I w najbliższej przyszłości to właśnie Canarinhos powinni, tak jak ich kontynentalni koledzy, kontynuować udaną passę i dbać o dobre imię Ameryki Południowej na wielkich turniejach jak czyniła to do tej pory w XXI wieku Argentyna.

wtorek, 19 lutego 2013

Upadek speedwaya z basketem w tle.

Koszykówka i żużel w latach 90-tych zdecydowanie wyprzedzały popularnością siatkówkę, piłkę ręczną, Formułę 1 czy skoki, biegi itp. Między tymi sportami wbrew pozorom jest wiele analogii - basket i speedway swój szczyt osiągnęły w czasie przybycia znaczącej liczby obcokrajowców w ostatniej dekadzie XX-wieku. Z jednej strony zagraniczne gwiazdy w złotych czasach, wielkie płace, zapełnione areny, a z drugiej niemożność przekonania do siebie "warszawki" (z reguły nieudane próby zbudowania trwałego zespołu z Warszawy w lidze), przegrzanie koniunktury i stopniowe osuwanie się w cień innych dyscyplin. 

Polska Liga Koszykówki w ostatnich latach zbliżyła się do żużlowej ekstraligi w kilku mało w chlubnych przypadkach - uciekła z wielkich ośrodków do miast powiatowych i stała się bardziej "regionalna" (prym województw zachodnio-północnych) oraz choćby wyznaje specyficzną koncepcję budowy zespołów rodem z ligi żużlowej, polegającej na wymianie co roku 80% składów. Tak samo pierwsze koncepcje tworzenia lig zawodowych w Polsce, nawet jeśli wyłącznie z nazwy, rodziły się w głowach władnych obu tych dyscyplin. Te dwa sporty dzieli jednak wielka zasadnicza różnica - koszykówka w odwrocie jest w Polsce, natomiast na świecie ma ogromną popularność. Odwrotnie z żużlem, gdzie ze wszystkich krajów i tak największe zainteresowanie jest u nas, a w pozostałych państwach mogą tylko marzyć, żeby być chociaż w takiej sytuacji jak polski basket. I jeszcze jedna sprawa: w przeciwieństwie do speedwaya basket u nas nie odnosi żadnych sukcesów na arenie międzynarodowej. 

Przez całe lata 90. i pierwszą dekadę XXI wieku słusznie uznawano, iż żużel frekwencją na trybunach bije na głowę nasz sport narodowy, piłkę nożną. Tendencja ta się odwraca, ale wcale nie dzięki rosnącej roli piłki, tylko agonii głównie światowego oraz dodatkowo polskiego żużla. Gdy zaczynały się lata 90., powiew zachodu można było zobaczyć głównie w  koszykarskich halach oraz w wersji bardziej spektakularnej na żużlowych torach. Na hale i stadiony ciągnęło także polityków i wielu przedsiębiorców. Zarządzanie lub sponsorowanie koszykarskim lub żużlowym klubem było oznaką prestiżu w środowisku. Cieszyli się nim choćby widoczni na zdjęciu Andrzej Rusko, kiedyś wieloletni działacz Sparty Wrocław oraz Grzegorz Schetyna znany doskonale jako prezes koszykarskiej sekcji Śląska Wrocław. Dziwnym trafem po latach, kiedy już większe pieniądze i perspektywy pojawiły się w piłkarskiej ekstraklasie, tak i politycy zamienili hale i żużlowe areny na piłkarskie stadiony. Mimo tego do tej pory żadna inna dyscyplina sportowa w kraju nie może się poszczycić obecnością w swojej lidze wszystkich najlepszych zawodników na świecie. Początek tego eldorado rozpoczął się w 1991 roku, kiedy kluby na masową skalę zaczęły podpisywać kontrakty prawie z każdym, kto miał umiejętności i obco brzmiące nazwisko. W tle znakomicie prosperującej polskiej ligi umierał speedway na świecie – liczba rozgrywek i zawodników drastycznie spadała, oczywiście poza Polską. Jeszcze w ostatniej dekadzie XX wieku na zagranicznej arenie poza Tomaszem Gollobem byliśmy chłopcami do bicia, a sukcesy odnosiliśmy wyłącznie w mistrzostwach juniorskich. Nikt wtedy jeszcze głośno nie mówił, że speedway przeniósł się z salonów na wioski. Tak jak kiedyś finały mistrzostw świata rozgrywano na Wembley czy Stadionie Śląskim, tak ostatni turniej o mistrzostwo świata w formule jednodniowej (w 1994 roku) rozegrano w maleńkiej duńskiej miejscowości, Vojens. Kryzys uwydatniał się wraz z kolejnymi latami już w formule Grand Prix, która miała zapewnić ekspansję na świat. Stało się zupełnie odwrotnie: rokrocznie ci sami zawodnicy walczący w tych samych miejscowościach wzbudzali coraz mniejsze zainteresowanie. Kryzys światowego żużla na początku nie był w Polsce odczuwalny. My jako naród potrzebujący sukcesów cieszyliśmy się z każdego medalu, mimo, że do pokonania było ledwie kilka nacji. Przykład? Drużynowy Puchar Świata, tzw. „żużlowy mundial”. Solidne reprezentacje oprócz Polaków są w stanie wystawić tylko Australijczycy, Szwedzi, Duńczycy, Brytyjczycy, Rosjanie.

Żużlową Ekstraligę przez lata stawiano za wzór profesjonalizmu w polskim sporcie. Rodzinna atmosfera na zapełnionych trybunach, wielkie pieniądze, najlepsi zawodnicy, tego wszystkiego zazdrościły wszystkie dyscypliny w kraju. W pewnym momencie dobra koniunktura zaczęła się jednak przegrzewać. Topniejąca liczba wartościowych zawodników na świecie sprawiła, że na rynku praktycznie co roku odbywały się wielkie przemeblowania składów i tak jest właśnie dziś. W żużlu nie buduje się zespołów, liczy się tylko dany sezon, a w składach najczęściej występuje maksymalnie dwóch wychowanków. Przypomina to doskonale przepisy PLK w czasach polityki "no limits". Tak jak w koszykówce, tak i w żużlu prowadzi to do braku tożsamości z kibicami, stąd i tutaj należy dopatrywać się malejącej frekwencji, ale nie tylko. W krajowej lidze brakuje świeżej krwi, występuje tam niezwykle skostniały system, jeśli chodzi o rywalizujące ośrodki. Znamienne jest to, że od lat żużel jest najbardziej popularny w miastach bez ekstraklasowej piłki – Gorzów Wlkp., Zielona Góra, Toruń, Bydgoszcz, Leszno, Częstochowa, Tarnów czy Rzeszów. Wśród tych największych miast jedynie we Wrocławiu i Gdańsku funkcjonują kluby na ekstraligowym poziomie, ale i tutaj można zaobserwować najbardziej malejące zainteresowanie speedwayem. Ograniczenie do kilku ośrodków to także zawężenia na rynku sponsorów i reklamowym – dużym firmom z Warszawy trudniej utożsamiać się ze sportem, którego obecnie w stolicy się nie uprawia. Zresztą żużlowi decydenci swego czasu bardzo zabiegali o Warszawę, aby tam stworzyć profesjonalny klub, organizowane nawet mistrzostwa Polski, ale te wszystkie działania nie wzbudziły większego zainteresowania wśród warszawiaków. Jakże to jest doskonal znane dla kibiców koszykówki w stolicy, gdzie tylko przez moment w ostatnich kilkunastu latach widownię zdobyła Polonia Warbud Warszawa. Fiaskiem, porównywalnym z upadkiem ekstraklasowej koszykówki w Warszawie, Łodzi, Krakowie czy Poznaniu, są także zabiegi o publikę w innych wielkich miastach, gdzie wcześniej nie było wielkich tradycji. Nowych kibiców nie przyciągają też raczej transmisje telewizyjne, jak każdy motorowy sport zdecydowanie wypada on lepiej na żywo. Każdy, kto choć raz uczestniczył w takich zawodach i poczuł charakterystyczny zapach metanolu, zapewne doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Do przychodzenia na stadiony nie zachęca często też starzejąca się infrastruktura, choć to powoli zaczęło się zmieniać, szczególnie w Gorzowie i Toruniu, gdzie powstały najnowocześniejsze stadiony  w tej dyscyplinie na świecie. To są wyjątki, ale wystarczy porównać żużlowe stadiony we Wrocławiu i Gdańsku  do ich odpowiedników piłkarskich w tych miastach, żeby zorientować się jak infrastrukturalnie żużel został w tyle.

Nowoczesne obiekty w Toruniu i Gorzowie to gospodarze cyklu Grand Prix, która w ostatniej edycji zawitał także poza Europę, a konkretnie do Nowej Zelandii. Firma BSI, która zarządza cyklem, przejmując cały biznes liczyła na ogromną ekspansję speedwaya na świecie, a jak wiemy, dzieje się wręcz odwrotnie. Żużel się zwija, a normalne ligi poza Polską odbywają się jeszcze jedynie w Szwecji i Anglii. Liga brytyjska przez lata stawiana za wzór, obecnie też jednak znajduje się w straszliwym kryzysie, a następców starych mistrzów nie widać. W tym roku też dlatego mocno trzymano kciuki, aby mistrzem świata został Chris Holder (tak się zresztą stało), który w końcu miał przerwać mistrzowską passę weteranów. Tomasz Gollob zdobywając mistrzostwo w 2010 roku miał przecież 39 lat, a Greg Hancock rok później liczył sobie aż 41 wiosen. Wcześniej w XXI wieku w dziewięciu edycjach tytuły mistrza świata zdobywali tylko trzej zawodnicy – Tony Rickardsson (2001, 2002, 2005), Jason Crump (2004, 2006, 2009) oraz Nicki Pedersen (2003, 2007, 2008). Dopiero w tym roku zwyciężył ktoś młody, czyli 25-letni Holder, a za nim w klasyfikacji znaleźli się starzy mistrzowie, czyli Nicki Pedersen i Greg Hanckock. Trudno się dziwić, że weterani ciągle wiodą prym w cyklu, skoro w całej historii cyklu Grand Prix (od 1995 roku), w osiemnastu edycjach medalami podzieliło się ledwie szesnastu żużlowców!
Największą nadzieją speedwaya i jeszcze większym dobrodziejem jest oczywiście Polska. To u nas najwięcej zarabiają zawodnicy, ale też firma BSI. Tylko w Polsce ośrodki prawie zabijały się o organizację Grand Prix, licząc, że jest to wielka promocja dla miasta. Skrzętnie korzystała i korzysta firma zarządzająca cyklem, sprzedając za krocie prawa do organizacji turnieju, podczas gdy w innych państwach prawa te dostać można za bezcen. Dochodzi później do kuriozalnych sytuacji, gdy część obiektów, na których odbywa się Grand Prix to typowe „stadioniki” bez ławek, gdzie można siąść sobie na trawce, a jedynie w Polsce stadiony typowo żużlowe to cacka za kilkadziesiąt milionów złotych (należy pominąć stadiony takie jak Millenium w Cardiff, który na czas Grand Prix jest tylko przystosowany do speedwaya). Jednak i u nas w końcu otworzono oczy i zaczęto przykręcać kurek z pieniędzmi. Miasta zorientowały się, że Grand Prix to żadna promocja, a wydatki znacząco przewyższają dochody.

Trudno optymistycznie spoglądać na żużel zarówno w wydaniu krajowym i światowym. Sport, w którym rozgrywki mają charakter wybitnie kadłubowy, będzie uznawany za coraz mniej poważny. Dla fanów speedwaya nie widać, aby osoby odpowiedzialne za zarządzanie tym sportem miały jakiekolwiek plany odnośnie rozwoju dyscypliny. Odnosząc się na koniec do koszykówki, sternicy światowego żużla biorą przykład, zamiast Davida Sterna, chyba bardziej z Marka Pałusa z czasów "radosnego" zarządzania przez niego finansami PZKosz.

niedziela, 17 lutego 2013

Hamburgczycy po trzech latach.

Lipiec 2010 - największy sukces w historii młodzieżowej koszykówki w Polsce i jeden z największych ogólnie. Trzy lata później wicemistrzowie świata Under -17 są już pozbawieni parasola ochronnego i pracują na własne konto, często z bardzo różnym skutkiem.

Kadra U-17 miała swoją hierarchię już w 2010, gdzie na dobrą sprawę do końcowego sukcesu przyczyniło się ośmiu graczy, a pozostała czwórka pełniła jedynie tło. Póki co, pozycja w kadrze młodzieżowej przekłada się na rolę w dorosłym baskecie. Trzy lata jeszcze bardziej pogłębiły przepaść pomiędzy poszczególnymi zawodnikami. Plusem jak na polskie standardy jest fakt, że zdecydowana większość z tej drużyny nie przepadła. O znaczących postępach trudno też jednak mówić. Niejako tego potwierdzeniem była postawa kadry U-20 latem w rywalizacji w dywizji B, gdzie z formy 2010 roku zostały szczątki.
1. Mateusz Ponitka (Asseco Prokom Gdynia).

MŚ 2010 U-17      19,0 pkt., 3,9 zb, 2,4 as 
2012/2013 PLK     8,1 pkt, 3,9 zb, 0,9 as

Po 2010 roku kariera Ponitki rozwija się na razie modelowo - awans do ekstraklasy, przejście do Asseco Prokomu, zdobycie mistrzostwa Polski, debiut w reprezentacji, dobre występy w Eurolidze, ostatnio w końcu też lepsza gra w PLK. Można się przyczepić, że póki co nie ma rozbudowanego wachlarzu zagrań w ofensywie, przez co jego gra dla rywali jest dość czytelna. Rozwija się stopniowo, nawet delikatnie poprawił rzut, co w tamtym sezonie nie było takie oczywiste. Z całej dwunastki "chłopców Szambelana" radzi sobie wśród seniorów zdecydowanie najlepiej.

Prognoza na 2013/2014: Po ostatnim zamieszaniu wokół Prokomu najlepszym wyjściem dla Ponitki powinien być wyjazd po sezonie z Polski. Jeśli Gdynia popadnie w przeciętniactwo, pobyt tam i w innych polskich klubach nie zapewni mu dalszego rozwoju. Wyjazd do silniejszej ligi, gdzie w końcu zobaczyłby co to znaczy rywalizacja bez chuchania na niego, wydaje się wskazana. To jest już przecież 20-latek.

2. Przemysław Karnowski (Gonzaga Bulldogs)

MŚ 2010 U-17       14,5 pkt, 11,0 zb, 2,5 as
2012/2013 NCAA  5,8 pkt, 2,8 zb, 0,3 as

Karnowski, drugi nasz gracz z pierwszej piątki całego turnieju w Hamburgu, obecnie gra w NCAA, gdzie przekonuje się jak ciężkie życie mogą mieć freshman z Europy. Jedyny sezon w PLK - 2011/2012 miał całkiem przyzwoity, przede wszystkim ograł się z seniorami, co w przypadku jego pozycji było najistotniejsze. Statystyki w NCAA mogą być nieco mylące, bo są przede wszystkim na razie lepsze niż gra. Na początku rozgrywek Karnowski dostawał nawet znaczną ilość minut i zdobywał sporo punktów, w 2013 roku jest z tym już dużo gorzej. Statystyki z każdym tygodniem słabną, ale trudno mieć je przyzwoite grając po 5-7 minut w meczu. Regułą jest, że Torunianin występuje więcej z drużynami bardzo przeciętnymi, gdzie dominująca Gonzaga do przerwy praktycznie zapewnia sobie zwycięstwo, natomiast w meczach z wymagającymi rywalami jest tylko graczem głębokiej rezerwy. Taka zapewne będzie też jego rola w March Madness. Mankamentem gry Karnowskiego są cały czas zbiórki, jak na swoje warunki wygląda to po prostu słabo. O ile w rozgrywkach juniorskich górował wzrostem i masą fizyczną, tak kompletnie nie przekłada się to na seniorów. Większa ilość zbiórek to musi być jeden z priorytetów tego gracza. Chyba też dla jego dobra lepiej będzie jak w tym roku zostanie pominięty wśród powołań do seniorskiej reprezentacji. Ostatnie eliminacje potwierdziły, że nie jest to jeszcze reprezentacyjny poziom, zwłaszcza na tak obsadzonej u nas pozycji.

Prognoza na sezon 2013/2014: 20-latek przede wszystkim powinien spokojnie dokończyć ten sezon, latem popracować nad formą fizyczną i od drugiego roku pełnić większą rolę w drużynie. Gonzaga ma w tym sezonie niesłychanie silny skład pod koszem, a zakładając, że Kelly Olynyk zgłosi się do draftu, w przyszłym sezonie jedynym poważnym rywalem o minuty może być Sam Dower. Dawałoby to Karnowskiego sporą ilośc czasu gry, lepsze statystyki i udowodnienie, że miejsce w pierwszej rundzie mock draftu 2014 wg DraftExpress nie jest abstrakcją.

3. Tomasz Gielo (Liberty Flames).



MŚ 2010 U-17       13,7 pkt, 6,6 zb, 2,4 as
2012/2013 NCAA  7,7 pkt, 4,6 zb, 1,1 as

Szczecinianin wybrał zupełnie inną drogę od reszty kadrowiczów. Zdecydował się od razu, bez gry w PLK, udać się do USA i grać w NCAA. Było wokół tego wątku sporo dyskusji, czy to dobry krok, zważywszy na nisko notowaną uczelnię jaką wybrał Gielo. Liberty Flames gra z przeciętnymi drużynami, a po kiepskim debiutanckim sezonie, 20-latek gra w obecnym lepiej, ale operując tylko statystykami, trudno jednoznacznie stwierdzić, czy robi duże postępy. Na to pewnie trzeba będzie poczekać do letniego zgrupowania kadry U-20. Gielo rozgrywki zakończy już w marcu, Liberty nie ma oczywiście żadnych szans na Tournament. Pojawiały się głosy, aby wypróbować młodego gracza lub chociaż powołać do kadry. Oby, jak to było w przypadku Karnowskiego, nie było to kolejne powołanie z serii tych na wyrost.

Prognoza na sezon 2013/2014: Trzeci rok na uczelni powinien już być okraszony znaczącym postępem. Jako jeden z nielicznych może grac bez presji, ma zapewnione miejsce do gry przez kolejne dwa lata, więc może skupić się spokojnie  na treningach. I nauce, nie tylko koszykarskiego warsztatu.

4. Michał Michalak (Trefl Sopot).

MŚ 2010 U-17      13,0 pkt, 4,6 zb, 2,1 as
2012/2013 PLK     5,4 pkt, 1,3 zb, 0,8 zb

Systematycznie rozwijający się obecnie koszykarz Trefla na pewno nie zmarnował ostatnich trzech lat. Pierwszy sezon w PLK miał przyzwoity, a też wykorzystuje szansę jaką dostał w Sopocie. Gra co prawda niewiele minut, ale zawsze dorzuca coś do sopockiej "puli".Ostatnio dobrze zaprezentował się także w finałowym turnieju Pucharu Polski. Ma naturalnie bardzo dobrze ułożony rzut. Po wzmocnieniu defensywy może być docelowo najlepszym polskim rzucającym obrońcą. Na pewno też nie zaszkodzi korzystanie z rad Andrzeja Pluty na temat treningu. Niewykluczone, że w obliczu kłopotów kilku krajowych "dwójek" (Berisha, Pamuła) będzie brany pod uwagę do kadry już tegorocznego lata.

Prognoza na sezon 2013/2014: Michalak powinien zostać przede wszystkim w Polsce i tu najpierw stać się czołową postacią w takim klubie jak Trefl. Ma na to wszelkie predyspozycje, ale jak to bywa w takich przypadkach, sporo mogą mącić w głowie menedżerowie. Generalnie jeden z pewniaków do poważnej seniorskiej kariery.

5. Piotr Niedźwiedzki (Kotwica Kołobrzeg).

MŚ 2010 U-17      7,1 pkt, 4,4 zb, 0,4 as
2012/2013 PLK    5,4 pkt, 3,3 zb, 0,2 as

Przykład jak bolesne może być zderzenie z poważnym graniem. Niedźwiedzki szykowany na objawienie Śląska już w sezonie 2011/2012 zawiódł, a i w słabej Kotwicy prezentuje się bez błysku. Nie najlepiej wyglądał też latem w kadrze U-20. Na dziś wyraźnie odstaje od innych liderów kadry Jerzego Szambelana.

Prognoza na sezon 2013/2014: Po prostu - regularne występy ze sporą ilością minut w PLK. W trzecim sezonie na tym poziomie wypadałoby w końcu zanotować jakiś widoczny postęp.

6. Filip Matczak (Stelmet Zielona Góra via Stal Ostrów Wlkp.).

MŚ 2010 U-17       5,5 pkt, 2,5 zb, 1,2 as
2012/2013 PLK     0,0 pkt, 0,2 zb, 0,0 as
2012/2013 I liga   11,1 pkt, 4,0 zb, 3,6 as

Zamieszanie z osobą Matczaka w ostatnim czasie było ogromne. Drugi z rzędu sezon w Stelmecie był permanentnym siedzeniem na ławce, a dopóki w zespole rządzi Walter Hodge, oczywiste było, że Matczak nie ma żadnych szans na grę. W końcu klub zgodził się na wypożyczenie, gdzie jak na razie zielonogórzanin stara się wykorzystywać szansę. Trudno oceniać jego grę w ciągu ostatniego półtora roku, bo na ligowym poziomie praktycznie jej nie było. Musi zacząć grać przez duże G, w jego wieku samo podpatrywanie Hodge'a na treningach nie wystarczy.

Prognoza na sezon 2013/2014: Po zakończeniu wypożyczenia zapewne wróci do Zielonej Góry. Bardzo prawdopodobna jest powtórka z rozrywki, czyli totalna marginalizacja Matczaka w coraz silniejszym Stelmecie. Znając zapędy i metody działaczy z Zielonej Góry można spodziewać się kontynuacji "Matczak-gate".

7. Daniel Szymkiewicz (Polpharma Starogard Gdański).

MŚ 2010 U-17       4,2 pkt, 1,2 zb, 1,0 as
2012/2013 PLK     2,8 pkt, 1,3 zb, 0,9 as

Najmłodszy z grona wicemistrzów świata, reprezentant rocznika 94. Zapowiadany jako kolejny wielki talent, póki co na poziomie PLK tego nie potwierdza. Trafił do klubu dla siebie w sam raz, gdzie może grać, ale powiedzieć, że wykorzystuje swoją szansę to przesada. Ot, przeciętna gra w przeciętnym klubie. Jego plusem cały czas jest wiek, ma w końcu dopiero 19 lat. Ten argument nie będzie jednak trwał wiecznie.

Prognoza na sezon 2013/2014: Oczywiście powinien zostać w PLK i próbować znaleźć dla siebie istotniejsza rolę w klubach z dolnej szóstki. Generalnie tak jak w tym sezonie, ale z lepszym skutkiem.

8. Grzegorz Grochowski (MKS Dąbrowa Górnicza).

MŚ 2010 U-17        4,0 pkt, 2,4 zb, 4,4 as
2012/2013 I liga    13,4 pkt, 4,7 zb, 6,8 as

Miejsce Grochowskiego jest już na najwyższym szczeblu, w I lidze zapewne dogra ten sezon i przeniesie się do PLK. Każde inne rozwiązanie będzie szkodliwe dla tego niskiego rozgrywającego. Drugi sezon z rzędu w pierwszej lidze, gdzie gra powyżej 30 minut przekłada się na dobre statystyki i jeszcze większy wpływ na zespół. W lidze prezentuje się lepiej niż starszy i bardziej doświadczony Kamil Łączyński. Z racji wzrostu ciężko mu będzie przeskoczyć pewien poziom, ale to już i tak szeroka czołówka polskich playmakerów.

Prognoza na sezon 2013/2014: Tak jak wyżej, zdecydowanie debiutancki sezon w PLK. Równie dobrze powinien grac już tam w obecnym sezonie.

9. Jakub Koelner (WKK Wrocław).

MŚ 2010 U-17        1,3 pkt, 0,3 zb, 0,4 as
2012/2013 II liga   9,0 pkt, 2,7 zb, 3,0 as

Młody wrocławianin zdążył zadebiutować w PLK, ale były to epizody. Cała kariera to lata spędzone pod k(l)oszem we Wrocławiu i w zasadzie trudno wyrokować co dalej z jego karierą. Z uwagi na pewne sprawy pozasportowe trudno mu będzie występować w tym obecnym Śląsku, więc póki co wydaje się skazany na drugą ligę. Zwłaszcza, że na razie w tej drugiej lidze też specjalnie nie błyszczy, będąc wyraźnie w tyle za np. młodszym Janem Grzelińskim.



Prognoza na sezon 2013/2014: W tym przypadku wydaje się łatwe do przewidzenia, że Koelner będzie nadal reprezentował swój wrocławski klub. Perspektyw na grę w PLK na razie nie widać.

10. Paweł Śpica (AZS Koszalin).

MŚ 2010 U-17      0,8 pkt, 0,3 zb, 0,5 as
2012/2013 PLK    0,0 pkt, 0,0 zb, 0,0 as



Śpica po dwóch dobrych latach w drugiej lidze wrócił do Koszalina i na tym można zakończyć. Łącznie 4 minuty od początku sezonu pokazują jaką rolę pełni młody gracz w AZS-ie. Jest ona nawet jeszcze mniejsza niż w Hamburgu.

Prognoza na sezon 2013/2014: Najlepszym wyjściem będzie rozstanie się na jakiś czas z PLK. Rejony średniaka pierwszej ligi to na razie byłoby chyba optymalne miejsce dla Śpicy.

11. Łukasz Bonarek (Znicz Basket Pruszków).

MŚ 2010 U-17     0,7 pkt, 1,5 zb, 0,2 as
2012/2013 I liga   8,5 pkt, 3,8 zb, 0,6 as

Bonarek spędza trzeci kolejny sezon w pierwszej lidze w Pruszkowie i widać jak z roku na rok stanowi coraz ważniejsze ogniwo w drużynie. Ostatnio coraz częściej zdarzają mu się mecze z dwucyfrową liczbą punktów, co wydatnie wpływa na zwiększającą się średnią statystyczną. Spokojnie rozwija swoją karierę, ciekawe czy zdoła przebić się kiedyś do lepszego zespołu niż Znicz.



Prognoza na sezon 2013/2014: Kolejny sezon najpewniej Bonarek spędzi w Pruszkowie i to dla niego dobre rozwiązanie. Tam może liczyć na większa ilość minut i kolejny solidny sezon z lepszymi osiągnięciami indywidualnymi.

12. Dawid Kołakowski. (Mickiewicz Katowice).

MŚ 2010 U-17       1,0 pkt, 0,5 zb, 0,0 as
2012/2013 II liga  6,1 pkt, 3,4 zb, 0,2 as

Jedyny z całej dwunastki, który nie zagrał do tej pory wyżej niż druga liga. Marginalną role pełnił już w Hamburgu, wątpliwe, żeby kiedyś dostał jeszcze szansę gry w kadrze. Tak jak w młodzieżowej koszykówce   wyróżniał się warunkami fizycznymi, tak w poważniejszym graniu przestaje to mieć znaczenie. Wydaje się, że  życiowy sukces już za nim.



Prognoza na sezon 2013/2014: Druga liga to pewnie przyszłość na kolejne lata Kołakowskiego. Nie każda reprezentacja, nawet medalowa, musi produkować taśmowo dorosłych reprezentantów.
Statystyki na dzień 15.02.2013

poniedziałek, 4 lutego 2013

Ponaddźwiękowa magia wczoraj i dziś.



Informacje o powrocie NBA do Seattle pojawiały się już od dłuższego czasu. Podejmowano różne próby, ale wydaje się, że właśnie wszystko jest na ostatniej prostej, by od nowego sezonu wróciła do ligi wielka nazwa: Seattle SuperSonics!


Seattle SuperSonics to klub szczególny zwłaszcza dla polskiego kibica, przeciętnego kibica, który zachłysnął się NBA w latach 90-tych  i mimowolnie miał z nią mniejszą styczność w połowie XXI wieku, gdy Sonics przeżywali swoje trudne ostatnie lata przed przeprowadzką do Oklahomy. Shawn Kemp, Gary Payton, do tego szerokie grono bohaterów drugiego planu jak Detlef Schrempf czy nawet Frank Brickowski (NBA Finals 1996 się tutaj kłania), to byli idole wielu fanów basketu w naszym kraju. Jakoś już tak było, że na Wschodzie w naszym kraju najwięcej kibiców gromadzili zawsze Chicago Bulls, a konferencja zachodnia była bardziej podzielona. Sonics byli nie tylko jedną z najpopularniejszych ekip w Polsce, ale i w całej lidze: grali efektowną i do tego efektowną koszykówkę, którą uprawiały wyraziste postacie ligi jak Payton czy Kemp. Apogeum szczytu Sonics przypadł na rok 1996 i ówczesne przegrany finały ligi z Chicago Bulls. Później jeszcze przez dwa sezony grali bardzo dobrze, ale do finału ligi już zakwalifikować się nie udało. Później nastąpiły chude lata naznaczone dodatkowo odejściem kluczowych symboli z grunge'owego miasta, wcześniej Kempa i następnie Paytona. Era mitycznych SuperSonics lat 90-tych minęła bezpowrotnie niczym moda na seattlowski grunge.

Sezony w XXI wieku to nie był udany czas dla "Ponaddźwiękowców", zaledwie dwukrotnie w tym okresie znaleźli się oni w rozgrywkach posezonowych. Ostatnie trzy lata 2005-2008 to łącznie tylko 86 wygranych spotkań, po czym nastąpiły przenosiny do Oklahomy, gdzie od sezonu 2009/2010 powstaje nowa (stara) potęga NBA. Przez cały ten czas w samym Seattle powstało silne lobby mające na celu przywrócić najlepszą koszykówkę dla miasta Boeinga, mocno udzielał się również w tej sprawie sam Gary Payton. Ironią losu jest sama koncepcja przenosin - tak jak wcześniej było słychać lamenty ze strony Seattle, że najbardziej ucierpią na tym setki tysięcy kibiców, tak teraz osoby związane z tym miastem chcą postawić w takiej samej sytuacji kibiców rodem z Kalifornii. W NBA liczą się przede wszystkim pieniądze, a te w większej ilości mogą wpłynąć z Seattle niż z Sacramento. Ekipa Kings od lat dołuje, uroku nie dodaje przestarzała hala ARCO Arena, a i w samym kalifornijskim stanie konkurencja jest coraz większa. Pod każdym względem jest to obecnie mało atrakcyjny produkt, aby inwestować w niego kolejne miliony. Doskonale zdają sobie z tego sprawę także włodarze ligi, co tym bardziej sprawia, że środowisko Seattle dostało niepowtarzalną okazję do odbudowania swojej kiedyś uznanej marki.

Powrót SuperSonics nie musi być aż tak entuzjastycznie przyjęty jak się wszystkim wydaje. Nie ma co liczyć, przynajmniej na początku, na play-off w coraz silniejszej Western Conference. Tęsknota za dawną marką i entuzjazm z tym związany może zostać szybko stłumiony przez brutalną rzeczywistość. Payton i Kemp mogą cały czas robić dobra promocję dla gry Sonics, ale już tylko dla przeglądających Youtube.



Na tą chwilę najbardziej prawdopodobne wydaje się, że wpierw Sonics wrócą do formy z sezonów 2005-2008. Przez pięć lat sporo w lidze się pozmieniało, wyrosły i wyrastają nadal nowe potęgi. Nie każdy zespół po przenosinach stawał się tak szybko Oklahomą City Thunder. Lepszym wzorem dla Sonics wydają się Memphis Grizzlies, przeżywający po Vancouver różne huśtawki, ale koniec końców są już uznaną marką na Zachodzie. Patrząc na historie najnowszą NBA jest bardzo prawdopodobne, że droga, aby SuperSonics ponownie na poważnie zaczęli liczyć się w lidze może być dłuższa niż ich ostatnia przymusowa przerwa od NBA.