poniedziałek, 27 stycznia 2014

"Sami jesteśmy kibicami koszykówki" - wywiad z Przemysławem Romańskim z Sine Qua Non.



Przez wiele lat w Polsce koszykówce i książkom wyraźnie nie było po drodze. Właściwie w tym stuleciu od pozycji "Polska koszykówka męska 1928-2004" autorstwa Krzysztofa Łaszkiewicza aż do przełomu 2012/2013 istniała na polskim rynku kompletna posucha. Ostatnio jednak, szczególnie między innymi dzięki pracy Wydawnictwa SQN, nastąpiło w tym temacie zauważalne ożywienie. O koszykarskich książkach wydawanych ostatnio w Polsce oraz planach na przyszłość opowiada Przemysław Romański, jeden z założycieli Wydawnictwa SQN.

Po biografiach Shaquille'a O'Neala oraz Dennisa Rodmana ostatniej jesieni jako Wydawnictwo SQN wydaliście wpierw biografię Adama Wójcika (zresztą to pierwsza w historii biografia jakiekolwiek polskiego koszykarza), a ostatnio prawdziwą perełkę w postaci "Dream Team". Czy kibice koszykówki mogą spodziewać się rozszerzenia oferty o kolejne pozycje w 2014 roku? Jeśli tak, czy znane są już jakieś szczegóły?

Kibice koszykówki są nam bardzo bliscy, bo sami jesteśmy jednymi z nich - mamy w naszym zespole wydawniczym wielu, dla których hasło "Hej, tu NBA", powrót Jordana do Byków, amerykańska koszykówka lat 90tych to są niezwykle miłe i barwne wspomnienia.
Również dlatego kibice koszykówki będą przez nas rozpieszczani, w 2014 roku przez kilka kolejnych książek. Jakich dokładnie - to już niespodzianka. Zdradzę tylko, że jedna z nich powstaje przy czynnym udziału jednej z najjaśniejszych obecnie gwiazd NBA, a jej polska premiera będzie jednocześnie premierą światową.

Jak wygląda od kuchni i ile trwa cały proces wydania w Polsce takiej książki jak "Dream Team"? 

Nie chcemy przynudzać czytelników faktami na temat procesu produkcyjnego, bo dla nich przecież najważniejszy jest efekt końcowy - pięknie wydana książka z dobrą, ciekawą treścią.
"Dream Team" jest tego świetnym przykładem - to na pewno jedna z 3 najlepszych książek sportowych (nie tylko koszykarskich), jakie wydaliśmy w całej naszej bogatej historii. Absolutna perełka dla czytelników.

Z finansowego punktu widzenia mówi się, że koszykówka w Polsce jest kompletnie nierentowna. Mała popularnośc dyscypliny w kraju, słupki oglądalności polskiej ligi na granicy błędu statystycznego. Tymczasem w Waszej ofercie to książki o koszykówce stanowią istotny punkt sportowej oferty. Dlaczego akurat basket?

Odpowiedź padła częściowo w pierwszym pytaniu. My - choć czasem trudno w to uwierzyć - bardzo lubimy książki, które wydajemy. Nie każdy z nas lubi każdą z nich, to jasne, bo ludzie są różni - ale mamy w zespole zarówno fanów kosza, jak i piłki nożnej, hokeja czy snookera. Bardzo często wydajemy to, co sami chcielibyśmy przeczytać.

Do tej pory wydaliśmy o baskecie książki odnoszące się do gwiazd i wydarzeń z przeszłości, dla większości z nas - z naszego dzieciństwa. Będziemy ten trend kontynuować, ale pojawią się też rzeczy dotyczące najnowszych wydarzeń i grających dziś zawodników.

Jakie kryteria bierzecie pod uwagę, gdy zamierzacie wydać książkę o koszykówce? W zasadzie na polskim rynku poruszacie się na gruncie wcześniej niezbadanym, bo nikt w kraju takich książek nie wydawał.

Myślę, że wczesniejsze pytania praktycznie wyczerpują ten temat. We wszystkich ksiażkach - w tym koszykarskich - szukamy ciekawych historii, legendarnych drużyn i zawodników, kultowych spotkań i zakulisowych opowieści. I jednocześnie staramy się podążać za aktualnymi trendami, w znacznym stopniu polegając na naszym własnym wyczuciu.

Czy prywatnie w wydawnictwie można znaleźć także fanów koszykówki? Jeśli tak, kogo lubicie oglądać, komu kibicujecie na co dzień?

Z dzisiejszą koszykówką bywa różnie. Odpowiem za siebie - ulubionym zespołem były oczywiście Byki, ale ulubionym zawodnikiem - przynajmniej przez chwilę - był Muggsy Bogues.

Czy obecnie nie występuje pewnego rodzaju "boom" na książki poświęcone tematyce sportowej? Niestety wiele pozycji pojawiających się pozycji na rynku to wydawnicze buble. Sine Qua Non, stawiając na merytoryczne i wartościowe pozycje poświęcone sportom mniej medialnym niż piłka nożna, na tym tle jedzie trochę pod prąd?

Bardzo staramy się wypuszczać na rynek książki o wysokiej jakości - zarówno jeśli chodzi o treść, jak i stronę edytorską i promocyjną całego przedsięwzięcia. Chcemy, żeby czytelnik wiedział, że kupując książkę z logiem SQN może spodziewać się gwarantowanego poziomu, poniżej którego nigdy nie zejdziemy.

Boom na książki sportowe był 2 lata temu, teraz rynek jest juz coraz bardziej nasycony, czytelnicy coraz bardziej wymagający. I my się w tym odnajdujemy, bo nam z wymagającymi czytelnikami jest zdecydowanie po drodze.

Dziękuję za wywiad.

środa, 22 stycznia 2014

101.


22 stycznia 2013 roku pojawił się na tej stronie pierwszy wpis. Przez rok pojawiło się w tym miejscu dokładnie sto tekstów, opisujących koszykarską historię i codzienność, zaczynając na PLK, a na odlełych zakątkach Ameryki Południowej kończąc.

101 - to nie średnia punktów reprezentacji Polski, ani nie liczba jakiegoś nowego rekordu strzeleckiego rodem z NBA. Tym bardziej nie jest to nawiązanie do filmu "101 dalmatyńczyków", ani do płyty zespołu Depeche Mode "101". Taki numer ma dzisiejszy wpis podsumowujący, to co działo się w tym miejscu przez ostatnie 365 dni. Nie ma co ukrywać, specjalnie wielu spektakularnych akcji tu nie było, nie ma i pewnie nie będzie. Strona jest tworzona tylko przez jedną osobę, która zawodowo (nie czerpie z tego finansowych profitów) nie zajmuje się dziennikarstwem, ani koszykówką. Zresztą taki znak czasów - dziś, gdy każdy pisać co chce i jak chce, każdy cokolwiek piszący i udostępniający próbuje nazywać siebie "dziennikarzem". Cóż, "dziennikarz" w kontekście polskiego dziennikarstwa sportowego to często jeszcze pryszczaty licealista, który dodatkowo na bakier jest z podstawowymi zasadami polskiej pisowni. To trochę smutniejszy obraz rzeczywistości niż stan polskiego basketu w ostatnich kilkunastu latach. Gdyby jednak każdy nie miał dostępu do publikowania swoich treści, tej strony/bloga też nigdy by nie było.

22 stycznia 2013 pojawił się tekst "Z Niemcem na kampanię wrześniową", w której tuż po decyzji PZKosz. o zatrudnieniu Dirka Bauermanna odniosłem się do tego pomysłu. Inny wydźwięk był po EuroBaskecie, ale przeszłość Bauermanna w styczniu ubiegłego roku robiła wrażenie na wszystkich. Niestety po ME nikt z kibiców nie może dodać, że wrażenie na nim robiła też słoweńska teraźniejszość. To był pierwszy tekst, później pojawiały się kolejne mniej lub bardziej udane, ale nieskromnie stwierdzę, że jakiś podstawowy poziom przyzwoitości został spokojnie zachowany. Kiedy można przeczytać teksty na przeróżnych portalach, w większości przypadków nie powinno odczuwać się kompleksów. Chyba, że czyta się artykuł Łukasza Ceglińskiego o Richardzie Dumasie. Trzeba zazdrościć, że czegoś takiego nie ma jeszcze w tym miejscu.

Kto to w ogóle czyta? Podstawowe pytanie, które zwłaszcza w dobie mizernej popularności koszykówki w Polsce trzeba sobie zadać. W ciągu rok blog zanotował blisko 29000 odwiedzin. Na pewno nie jest to liczba oszałamiająca i rzucająca na kolana, ale nie tylko klikalność się liczy. Też częstotliwość pojawiania się tekstów mogłaby być większa, ale wynika to z dwóch rzeczy - po pierwsze strona prowadzona przez jedną osobę zawsze będzie borykać się z brakiem czasu i tym podobnymi sprawami, po drugie w zamierzeniu nie było planowane pójście na ilość, tylko na jakość. Teksty są w całości samodzielne, pozbawione tak często stosowanych przedruków z ESPN i innych stron rodem ze Stanów Zjednoczonych. Idąc na ilość, można tworzyć kilka krótkich i nic nieznaczących wpisów każdego dnia. Tylko z jakością nie będzie miało to wiele wspólnego.

Zaznaczam od razu, że liczba 100 tekstów tylko pod adresem pgr-basket.blogspot.com to nie wszystko co pojawiło się w ciągu ostatniego roku. Niedługo po otwarciu bloga, w marcu zaczęły pojawiać się teksty w koszykarskim serwisie 2TAKTY.COM, dokładnie na stworzonym tam blogu "Ostatni w rotacji". Jesienią ponadto została nawiązana współpraca z telewizją Sportklub, która w Polsce transmituje rozgrywki hiszpańskiej ACB. Na stronie internetowej stacji także pojawiają się moje wpisy poświęcone tym rozgrywkom. Łącznie więc liczba wpisów w ciągu roku robi się już całkiem pokaźna, zważywszy na to, że nie chodzi o krótkie notki, tylko o jednak w większości dłuższe formy okraszone własnymi przemyśleniami. Niestety kolejny smutny znak czasów to podejście do rzeczy dłuższych, wymagających trochę więcej wysiłku do przeczytania. Dziś więcej kliknięć "lubię to" i "retweeted" ma jedno króciutkie wyrażenie w stylu "Go Celtics Go" niż niezły tekst o historii występów Polaków w NCAA.

Generalnie ta strona nie miała w żaden sposób ścigać się o popularność, kliknięcia z innymi serwisami. Tu na pierwszym miejscu zawsze będzie stawiana merytoryczność i obiektywizm, który jednak gdzieś w dużym stopniu jest tak naprawdę subiektywną oceną autora. Jednak dzień, w którym będzie się liczyć coś innego, typu działanie "pod publiczkę", automatycznie będzie oznaczało koniec tego bloga.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Z Ostendy dalej w świat.


Gdy europejski średniak z Ostendy zakontraktował Mateusza Ponitkę, można było mieć wątpliwości, czy to dobra droga w kierunku naprawdę poważnej kariery. Po kilku miesiącach trzeba przyznać, że Ponitka wiedział co robi, a sama Ostenda już w przeszłości potrafiła wypuścić w świat wielu świetnych graczy.

Koszykówka w Belgii jak i tamtejsza liga jest u nas praktycznie nieznana. Ot, przeciętny średniak, który co najwyżej od wielkiego dzwonu kwalifikował się do EuroBasketu, gdy występowało w nim jeszcze 16 zespołów. O kadrze jednak mieliśmy jeszcze jakieś pojęcie, bo Belgowie byli jednak naszymi grupowymi rywalami do ME 2011 i 2013. Dali się wówczas bardzo dobrze we znaki Polakom, z którymi wygrali dwa z czterech mecżów eliminacyjnych rozegranych w ostatnich latach. Dużo mniejsze pojęcie każdy miał o poziomie ligi w tym kraju. W zasadzie basket belgijski i Ostenda przez ostatnie kilkanaście lat pojawiały się tylko w kontekśćie Adama Wójcika i faktu bycia przez "Oławę" pierwszym Polakiem w Eurolidze. Wójcik w sezonie 1996/1997 grając wówczas w Ostendzie jako pierwszy polski zawodnik zasmakował gry w elitarnym euroligowym gronie. Nic dziwnego, że tak szczątkowa wiedza na temat belgijskiego basketu nie pomagała w zrozumieniu decyzji Ponitki, a wręcz ją utrudniała.

Jeden z czołowych zawodników Europy rocznika 1993 przenosi się tylko do ligi belgijskiej? Tak, mogło wydawać się to nielogiczne. W pierwszej chwili, gdy słyszymy o podniesieniu poziomu umiejętności, mówi się o występach w lidze ACB, a nie gdzieś w średniej europejskiej lidze z kraju, który koszykarskimi sukcesami nie grzeszy. Jak pokazuje jednak przeszłość, klub z Ostendy ma pewną smykałkę do "obrabiania" naprawdę niezłych zawodników na europejskie warunki. Zanim J.R. Holden stał się ikoną CSKA Moskwa i bohaterem Rosji po wygranym finale EuroBasketu 2007, występował przez dwa lata właśnie w Ostendzie. Holden to nie wyjątek, zreszta daleko nie trzeba szukać. Matt Lojeski wydobyty z nizin koszykówki akademickiej w Stanach Zjednoczonych rozkwitł na tyle w Belgii, że teraz spokojnie radzi sobie w aktualnym mistrzu Euroligi, Olympiacosie Pireus, który zakontraktował go przed tym sezonem. Jeszcze większą karierę niż Lojeski z kolei do tej pory zrobił Mirza Teletovic, który najbardziej znany jest z występów w Saski Baskonia i ostatnio gry w NBA w barwach Brooklyn Nets. Zanim jednak to wszystko nastąpiło, pokonywał zespoły z Charleroi, Brukseli, Antwerpii czy Liege. To tylko część postaci, które wybiły się na salony właśnie z Ostendy, a kolejna grupa koszykarzy potwierdza, że wyjście z Ostendy w świat nie jest znakiem przypadku.

W 2002 roku bardzo blisko Śląska Wrocław był Ed Cota, ale ostatecznie we Wrocławiu uznano, iż lepszym wyborem będzie Danny Lewis. Cota wykręcał statystyki na dużo lepszym poziomie, ale jednak w mającej przeciętną opinię lidze belgijskiej, która w Polsce była traktowana z przymrużeniem oka. Jak pokazała dalsza historia Amerykanina - całkowicie niesłusznie. Cota zagrał jeszcze w tak renomowanych klubach jak Żalgiris Kowno i Barcelona, a w Polsce i tak wylądował na stare lata, dokładnie w Ostrowie Wielkopolskim. Co do tych wykręcania niezłych cyferek w Belgii, Amerykanie mieli do tego szczególną smykałkę. Od lat tamtejsza liga uchodzi za rozgrywki w dużej mierze przeznaczone na promocję własnej osoby, ligę, w której trudno wyróżnić się zawodnikom grającym zespołowo. W takiej koszykówce zawodnikom rodem ze Stanow Zjednoczonych jest po prostu łatwiej, przykładem tego może być Quinton Ross. Koszykarz ten nie został wybrany w drafcie w 2003 roku, więc zdecydował się kontynuować karierę w Europie i trafił właśnie do Ostendy. Wystarczył tam jeden bardzo dobry sezon, by później na lata zakotwiczyć w NBA, gdzie przez siedem sezonów zwiedził pięć klubów. 

W Ostendzie występowali nie tylko koszykarze mający potem w CV wpisane największe kluby Europy lub występy w NBA, ale takze cała plejada graczy, którzy zdobywali medale w mistrzostwach Europy, czy nawet igrzysk olimpijskich. Prym w tym wiodą Litwini, wśród których można znaleźć trzech mających na koncie zarówno medale dużych imprez jak i występy w Ostendzie. Do tego grona należą Rimantas Kaukenas ( brąz w ME 2003), Andrius Giedraitis (brąz w IO Sydney 2000) oraz Virginijus Praskevicius, który został nawet mistrzem Europy w 2003 roku, a w Belgii grał jeszcze przed tym sukcesem. Grono medalistów EuroBasketu uzupełniają także Serb Ivan Paunic (srebro w 2009), który także występował w Ostendzie przed zdobyciem medalu oraz Denis Wucherer (srebro w 2005 pod okiem Dirka Bauermanna). A w odwodzie jest jeszcze Tomas Van Den Spiegel, którymi medalami na wielkich imprezach poszczycić się nie może, ale już całkiem sporą karierą już tak. Van Den Spiegel, jedna z ikon belgijskiego basketu ostatnich kilkunastu lat, zaczynał grać w Ostendzie jeszcze przed 20. rokiem zycia. Potem ruszył w świat na całego - grał w tak topowych klubach jak CSKA Moskwa, Real Madryt, Fortitudo Bolonia, a także w Olimpii Milano i naszym swojskim Prokomie Treflu Sopot. Trudno o takiego drugiego Belga, który ma tak imponujące koszykarskie CV.

Mateusz Ponitka miał przed sobą w Ostendzie sporą liczbę koszykarzy, którzy właśnie z tego belgijskiego miasta ruszyli w świat. Nie przejmowali się przeciętną opinię jaką cieszy się liga belgijska, tylko robili swoje. To jak z absolwentami szkół średnich - nie trzeba chodzić do najbardziej elitarnego LO w Polsce, by dostać się na prawo na najlepszym uniwersytecie. Jeśli ktoś jest naprawdę dobry, przebije się także z tylko co najwyżej solidnej Belgii. Bo taki jest właśnie obecny zespół Ponitki - całkiem solidny, ale pewnego poziomu nie przeszkoczy (czyt. nie awansuje do Euroligi). 21-latek ma jednak możliwość rywalizowania od początku sezonu praktycznie co tydzień z całkiem klasowymi rywalami w Europie. W pierwszej rundzie EuroCup ze świetnym bilansem 8-2 jego zespół potrafił pokonać takie zespoły jak włoskie Cantu, chorwacką Cibonę Zagrzeb, francuski Le Mans, czy czeski Nymburk. Teraz dzięki świetnj ostatniej akcji Ponitki mają na rozkładzie już także Stelmet Zielona Góra. Wcześniej Telenet Ostenda był nawet blisko od awansu do Euroligi, gdzie rewelacyjnie spisywali się w turnieju kwalifikacyjnym do tych rozgrywek. Jak pokazały dalsze występy w Europie, nie było to dziełem przypadku.

Jeśli Telenet Ostenda nadal będzie z dobrej strony pokazywał się w europejskich pucharach, do tego zdobędzie mistrzostwo Belgii, Ponitka przybliży się do ofert z lepszych klubów. Na pewno jego marzeniem nie jest spędzenie kariery w Ostendzie, ale jako trampolina na razie okazuje się miejscem idealnym. Ponitka dostaje minuty, pokazuje się w Europie z dobrej strony, gra regularnie w niezłym zespole i rozwija się. A młodym koszykarzom w pierwszej kolejności powinno właśnie o to chodzić.


sobota, 18 stycznia 2014

Promocja do odwołania.


16 stycznia po raz kolejny zespoły NBA rozegrały mecz sezonu regularnego w Europie. Spotkanie pomiędzy Brooklyn Nets a Atlantą Hawks rozegrane w hali O2 Arena w Londynie i cała otoczka wokół meczu udowodniły, że NBA nadal jest ponad wszystkim, co kibice sportu mogą oglądać w Europie.

Promocyjne związki NBA z Europą trwają od ponad ćwierćwiecza, ale z kolejnymi latami ten proces stawał sie coraz bardziej profesjonalny. Na początku dochodziło tylko do nieoficjalnych spotkań, później do bardziej formalnych wizyt w ramach McDonald's Championship, a na przedsezonowych wizytach w ramach NBA Europe Live Tour kończąc. Krokiem do przodu stały się wizyty w ramach rozgrywania spotkań sezonu regularnego NBA. David Stern odchodzący 1 lutego na emeryturę nie zdąży zrealizować swojego celu, koszykarskiej misji na marsa, czyli stworzenia europejskiej dywizji NBA, ale pozostawi po sobie bardzo dobry związek na linii NBA - stary kontynent. Z oczywistów względów przez lata Europa była dla ekspansji NBA najistotniejsza: prawie każdy kraj stąd ma lub miał swojego przedstawiciela w najlepszej lidze świata, to tu koszykówka jest ogromnie popularna, w końcu też Europa stanowi bezpośrednie zaplecze dla NBA, o czym świadczy stale zwiększająca się liczba transferów z lig europejskich do Stanów Zjednoczonych lub odwrotnie.

Tylko na pierwszy rzut oka wybór Londynu na miejsce spotkania NBA może dziwić. Londyn - najbardziej chyba rozpoznowalne miejsce w Europie, posiada ultranowocześną halę, która spokojnie robiłaby wrażenie też w NBA. I jest bez znaczenia, że w tym mieście nie ma poważnej drużyny, a zainteresowanie basketem stoi na bardzo mizernym poziomie. W zasadzie w Europie kiedyś pokazywała się tylko ekipa London Towers, w której barwach występował doskonale znany z występów w Polsce Jerry Hester. Londyn to jednak ogromna aglomeracja i prawdziwy tygiel różnych narodowości, więc nikt nie wyobrażałby sobie, żeby były jakiekolwiek problemy z zapełnieniem 24-tysięcznej hali. Na trybunach był oczywiście komplet publiczności, a bilety na mecz ekip z Brooklynu i Atlanty rozeszły się bardzo szybko, potwierdzając, że nawet w najbardziej piłkarskim mieście Europy jest ogromny popyt na najlepszą koszykówkę rodem ze Stanów. Oczywiście, trzeba to sobie jasno powiedzieć, mecz Nets z Hawks wyglądał dla koszykarskich koneserów jak kolejna potyczka bez większych historii. Takich spotkań w NBA jest co najmniej kilka każdej nocy, więc gdyby ekipy Nets i Hawks grały w USA, prawdopodobnie nikt na drugi dzień nie pamiętał o tym meczu. Bardziej to przypominało momentami mecz pokazowy (świadczyć może o tym wynik do przerwy: 65-63), w którym aspekt sportowy przegrywa z sprawami biznesowymi.

NBA nadal w Europie, po ponad dwudziestu latach największego boomu, budzi ogromne zainteresowanie nawet wtedy, gdy przyjeżdżają tutaj zespoły przeciętne, po których nie ma co się spodziewać wielkich fajerwerków na parkiecie. Wydaje się zresztą, że dobór zespołów nie ma dla kibiców większego znaczenia, równie dobrze Stern mógłby wysłać Milwaukee Bucks i Philadelphie 76ers, a i tak wszyscy byliby bardzo zadowoleni. Po relacjach z czwartkowego spotkania widać wyraźnie, że tak naprawdę to tutaj nie rzuty do kosza były najważniejsze. Wszędzie pojawiało się słowo "promocja", które było kluczem całego starannie zaplanowanego przedsięwzięcia jakim było spotkanie Brooklyn Nets i Atlanta Hawks w O2 Arena. Między innymi dlatego piłkarze Arsenalu Londyn, Łukasz Fabiański i Lukas Podolski trochę porzucali  z Jasonem Kiddem, po czym mogli zrobić sobie pamiątkowe zdjęcia. Nawet na tle piłkarzy tak znanego klubu na świecie, to jednak Kidd był tutaj najwiekszą gwiazdą.


Trudno dziś jednoznacznie przewidzieć jak będzie wyglądała współpraca Europy z NBA w kolejnych latach. Wydaje się, że obecny model wzajemnych relacji jest bardzo racjonalnie ułożony i nie powinno dojść tutaj do rewolucji. Spotkania przedsezonowe, pojedynczy mecz w trakcie sezonu to chyba na razie wszystko na co można liczyć ze strony zawodowej ligi z USA. NBA jest poza Ameryką Północną też tak wyjątkowa, bo jednak dla pozostałych udostępniana jest tylko dawkowo, podobnie jak mały trailer w kinowych produkcjach. Jeśli ktoś połknął bakcyla podczas rywalizacji Nets z Hawks i chciałby więcej, to w pierwszej kolejności powinien zakupić usługę League Pass. Wtedy wszyscy są zadowoleni: kibice, bo mają spory komfort oglądania meczów, a także liga, która na tym zarabia konkretne pieniądze. Bo głównym celem podróży były właśnie pieniądze, a nie sam basket w meczu dwóch przecietnych drużyn (jak na obecne realia ligi) zmęczonych podróży na inny kontynent, były najważniejsze.

Jeśli chodzi o promocję i finanse, Europa nie jest już jednak jedynym atrakcyjnym rynkiem. Przewija sie od lat koncepcja stworzenia dywizji NBA w Europie, ale to cały czas występuje jedynie w sferze wybujalych i dość nierealnych planów. Na Europie świat się jednak nie kończy. Już teraz widać, że dla Sterna i jego ludzi od lat bardzo ważna stała się Azja. Może nie ma tam koszykowki na najwyższym poziomie, ale jest to ogromny rynek, z którego można czerpać największe profity finansowe. Podobnie teraz już jest z Brazylią, która w kontekście igrzysk olimpijskich w Rio w 2016 roku i w obliczu wzrostu gospodarczego w ostatnich latach również stała sie dla NBA bardzo atrakcyjnym terenem. Mimo to nikt rozsądny nie zrezygnuje lub nie ograniczy promocji w Europie, która co roku dostarcza gotowe prospekty do gry w najlepszej lidze świata. Nie da się ukryć też, że to jednak stary kontynent sportowo i cywilizacyjnie jest najbliżej Stanów Zjednoczonych.

W tym sezonie spotkanie sezonu regularnego poza USA miało odbyć sie jeszcze w Meksyku, ale z powodu awarii w hali mecz pomiędzy Spurs a Timberwolves nie doszedł do skutku. Kwestią czasu jest, gdy do Londynu dołączą kolejne miasta z różnych stron świata, by gościć najlepszych zawodników w meczach o stawkę. Mimo, że wizyty klubów NBA w Europie zdążyły nieco przez te wszystkie lata spowszednieć, nadal są jednak wielkim sportowym wydarzeniem. Dokładnie to pokazuje sprzedaż wszystkich wejściówek na mecz w O2 Arena, która zakończyła się zaledwie po czterech godzinach. Wypada więc tylko stwierdzić, że David Stern po odejściu z NBA będzie mógł spać spokojnie. Za jego rządów NBA stała się finansową pandemią - epidemią przynoszącą zyski z różnych miejsc i będącą od lat nie do zatrzymania.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Czas wygrywać, nie wspominać!


Ilekroć zbliżają się jakiekolwiek mistrzostwa czy igrzyska w sportach drużynowych, Polacy szukają nadziei. Tą nadzieją są tylko sukcesy w przeszłości, które nie mają żadnego przełożenia na teraźniejszość. Tak jest w koszykówce, piłce ręcznej, siatkówce i wielu innych sportach. Czas wygrywać, a nie tylko wspominać!

Polski sport żyje nostalgią za szczytowym okresem komunizmu z okresu Edwarda Gierka, kiedy jeżeli w czymś byliśmy pewnego rodzaju światową czołówką, to wyłącznie w sporcie. Akurat w przypadku basketu połowa lat 70-tych to moment zadyszki reprezentacji w porównaniu z urodzajnymi w medale latami 60-tymi. To jednak zamierzchła przeszłość, która nawet dla największych optymistów w różowych okularach jest dziś tylko wspomnieniem. Bardziej niebezpieczne są zachowania znane w polskim sporcie w XXI wieku. W świecie koszykówki nawet za bardzo nie było i nie ma się do czego odwołać w ostatnich latach, bo sukcesów była w najlepszym wypadku jak na lekarstwo. Da się jednak zauważyć przed każdym kolejnym EuroBasketem stałe nawiązywanie do osiąganych wyników z ME w 1997 roku, gdzie zajęliśmy siódme miejsce. Na tym rezultacie najlepsi polscy koszykarze "jechali" dobrych kilka lat, dzięki czemu mogli podpisać przepłacone (jak na swoje umiejętności) kontrakty.

Pół żartem, pół serio można stwierdzić, że czasami dobrze, iż polscy koszykarze nie zdobyli jakiegoś medalu na EuroBaskecie z sześć czy osiem lat temu. Do tej pory byliby medialnymi zakładnikami jednego turnieju. Tak jak cały czas siatkarskie "Złotka", które zasługiwały na to określenie w latach 2003-2005, a nie na początku 2014 roku. Podobnie jak piłkarze ręczni, których określa się czołówką tylko dlatego, że zdobywali medale na mistrzostwach świata w 2007 i 2009 roku. To nic, że w ciągu ostatnich ponad trzech lat każdorazowo szczypiorniści spisywali się przeciętnie i nie są od dawna w stanie być równorzędnym rywalem dla elity. W przypadku tej dyscypliny medialna propaganda sukcesu gwarantuje stały dopływ pompowania balonika aż do 2016 roku, kiedy zostaną rozegrane mistrzostwa Europy w Polsce. Mimo, że pewnie od ostatniego medalu na wielkiej imprezie minie już siedem lat, nadal Polacy będą przedstawiani jako medaliści mistrzostw świata. Celowo z pominięciem słowa "byli". Podobnie jest w innej dyscyplinie, siatkówce. Tu sukcesy zdarzają się częściej, ale nadal wiele osób w Polsce myśli, że jesteśmy siatkarskim pępkiem świata i niebawem na MŚ na naszej ziemi wszystkie reprezentacje przed nami uklękną. Bo przecież będą grali z "mistrzami Europy" i "wicemistrzami świata". A to, że te sukcesy miały miejsce w 2009 i 2006 roku, mało kogo już obchodzi.

Koszykówka należy do tych dyscyplin, gdzie nawet skromne sukcesy są zjawiskiem deficytowym. Gdyby jednak na siłę czegoś poszukać, można zwrócić uwagę na wicemistrzostwo świata do lat 17 z 2010 roku. Medal zdobyty w Hamburgu to gigantyczny sukces polskiego basketu młodzieżowego i wydarzenie, do którego bardzo często się w kraju wraca. "Hamburgczycy", "chłopaczki Szambelana", tego typu zwroty słychać wszędzie do dziś. Tak jak przeterminowany stał się zwrot "Złotka", tak "chłopaczki Szambelana" dziś już nie mają prawie żadnej wartości. Obecnie to już 21-letni dorośli koszykarze, którzy teraz powinni walczyć o coraz większa rolę w rotacji w silnych zespołach, a nie żyć śpiewką przeszłości z jednego turnieju. Mimo, że od turnieju w Hamburgu minęły już 42 miesiące, pisanie do dziś o każdym w stylu "wicemistrz świata" może wyrządzić zawodnikowi więcej krzywdy niż pożytku. Na świecie od tamtego czasu odbyło się w każdych juniorskich kategoriach wiekowych kilka wielkich turniejów FIBA, ale Polacy nawet nie zbliżyli się do tego rezultatu. Zresztą jeśli wspominamy rocznik 1993, czy nie bardziej miarodajne sa występy z 2013 roku na zapleczu (czyt, peryferiach) europejskiej dywizji wśród młodych graczy? O tym się nie pisze, że ostatni raz reprezentacja pod wodzą Jerzego Szambelana grała z naprawdę silnymi zespołami na świecie w 2011 roku. Bez względu na to co działo się później i to co się wydarzy, jeszcze jakiś czas podopieczni Szambelana mogą swobodnie czuć się w polskich mediach "wicemistrzami świata". To charakterystyczne dla nacji, które są wyposzczone w kontekście osiągania dobrych rezultatów. Bardzo wątpliwe, by w Stanach Zjednoczonych jeszcze rozpamiętywano, że Bradley Beal i James McAddo okazali się dużo lepsi niż Polacy w hamburgskim finale. Liczy się tylko to co grasz obecnie, a nie co reprezentowałeś kilka lat temu. U nas niestety w wielu dyscyplinach na jednym dobrym, ale bardzo krótkim okresie gry, można "wozić" się dobrych kilka lat.

Chorobą polskiego sportu jest nieustanne spoglądanie w przeszłość. Doskonale to widać przed każdymi igrzyskami olimpijskimi, gdzie za szansę medalową uznaje się kogoś, kto owszem, zdobył przykładowo mistrzostwo Europy lub świata, ale było to w roku poolimpijskim. To nic, że minęły trzy lata, w świetle polskiej myśli ekspercko-kibicowskiej to ciągle materiał na olimpijskiego "majstra". W kraju, w którym problemem staje się powoli wybór dziesięiu najlepszych sportowców, którzy osiągnęli naprawdę COŚ i żyje się triumfami z przeszłości, może nie ma już sensu istnienie takiego kanału jak TVP Sport. I to nie dlatego, że owa stacja straciła wiele telewizyjnych praw, w tym do transmitowania Polskiej Ligi Koszykówki. Wiele sukcesów polskiego sportu, a szczególnie w koszykówce, jest coraz bardziej przeterminowana i w pierwszej kolejności zamiast do TVP Sport, coraz bardziej pasuje obok serialu "Dom" i "Sensacji XX wieku" do ramówki TVP Historia.

niedziela, 12 stycznia 2014

Poszukiwania koszykarskiego „Szamo”.


Zdecydowanie wśród polskich koszykarzy występuje deficyt postaci nietuzinkowych, osób mogących być bohaterami smakowitej pozycji na księgarskich półkach. Trzeba jednak przyznać, że z drugiej strony mało dostają oni szans na pokazanie się od innej, nie tylko koszykarskiej strony. 

We wrześniu na rynku pojawiła się pierwsza biografia polskiego koszykarza, poświęcona dokładnie Adamowi Wójcikowi. Abstrahując od oceny tej pozycji, bardziej zaskakiwał fakt, że wcześniej nie powstała żadna tego typu książka. Chyba nie tylko dlatego, że koszykówka znajduje się w niszy i nie byłoby na taki produkt popytu. Kilka miesięcy temu pojawiła się książka „Szamo” poświęcona Grzegorzowi Szamotulskiemu, który wspólnie z Krzysztofem Stanowskim napisali książkę pełną świetnych anegdot rodem z piłkarskich boisk, szatni, treningów i tego co wszystko dzieje się wokół. Czy w koszykówce mogłaby powstać równie barwna książka? Tu powstają wątpliwości.

Spoglądając na polskich koszykarzy biegających w tym stuleciu po polskich parkietach trudno nie oprzeć się wrażeniu, że pod względem medialnym są jacyś tacy nijacy. W porównaniu do piłkarzy do bólu ugrzecznieni, bezbarwni, których wypowiedzi nie znaczą bardzo często więcej niż klasyczne „damy z siebie wszystko”. Każdy jest jak mawiał bohater z „Misia”, Stanisław Paluch: „Z twarzy podobny zupełnie do nikogo”. Nie chodzi o to, żeby połowa ligi to byli enfant terrible polskiego basketu, ale robi się bardziej kolorowo, gdy słucha się wypowiedzi Jakuba Dłoniaka czy wcześniej Radosława Hyżego, ewentualnie Roberta Tomaszka. Czy to nie byłaby świetna okładka i tytuł: twarz Tomaszka i podpis "Ja Psycho"? Medialnie pewnie mogłoby to wrażenie. To są jednak wyjątki, a zdecydowana większość prezentuje w mediach typowo szablonowe zachowanie. Wydaje się, że tak jak lepszymi koszykarzami było pokolenie z lat 60-tych, tak byli oni po prostu ciekawszymi postaciami niż obecne pokolenie. Dlatego to o tamtych rocznikach zdecydowanie przyjemniej nawet dziś czyta się barwne opowieści spisane w „Srebrnych Chłopcach Zagórskiego”. Inna sprawa, że zwykły kibic o większości polskich koszykarzy nie może dowiedzieć się praktycznie niczego. Nie istnieją oni w przestrzeni social media, specjalnie nie walczą o dodatkową popularność. Ktoś powie: oni przemawiają grą. Pewnie tak jest, ale warto byłoby też ukazywać te bardziej poza koszykarskie oblicze, jeśli oczywiście jest co ukazać.

Być może biografia Adama Wójcika to taki symbol polskich koszykarzy – mająca potencjał, ale też sztampę, którą odczuwa się na kilometr. A mówimy o koszykarzu, który widział sporo w wielu różnych krajach i grał na parkiecie z każdym od Dariusza Zeliga do Piotra Niedźwiedzkiego. Jednak barwne życie, z którego mogłaby powstać książka pokroju „Szamo”, nie musi oznaczać od razu wielkiej kariery na parkiecie. Jeden z zarzutów w stosunku do reprezentacji Polski w czasie EuroBasketu 2013 to była rzekoma grzeczność kadrowiczów. Cóż, rozumiem, że koszykówka to dyscyplina silnie zakorzeniona w środowisku inteligenckim, ale wolę czasami słyszeć nieporadną, ale i wyluzowaną rozmowę z „największym ziomalem” PLK, Kubą Dłoniakiem niż z połową kadrą wyglądającą jakby miała objawy depresyjne. Brakuje dziś zawodników z charyzmą, którą miało jeszcze czasami poprzednie pokolenie. Taką charyzmę bez wątpienia posiadał Maciej Zieliński. Gdyby nie zasiadanie w poselskich ławach i co za tym idzie, pewne ograniczenia, byłby to kawał historii na dobra książkę. Sporo widział, sporo zagrał słynnych spotkań i który równie ciekawie potrafił opowiadać o występach w NCAA jak i najnowszej płycie Metalliki.

Pokręcone osobowości to nie jest tylko domena polskiej piłki nożnej. Wystarczy przeczytać historię byłego siatkarza Marcina Prusa, który miał równe barwne życie co niegdyś fryzurę. Tylko coś w tej koszykówce szwankuje. Tak jakby tutaj brakowało gości mających w krwi choćby procentowy ułamek szaleństwa Dennisa Rodmana. Gdyby jednak stworzyć od podstaw książkę poświęconą komuś, kto w ostatnich kilkunastu latach wyłamywał się wszelkim konwenansom, ciśnie się na usta jedna postać – Adrian Małecki. Facet, który pewnie miał talentu tyle, ile ponad połowa wicemistrzów świata U-17 z 2010 roku razem wzięta. Jego talent, początkowe sukcesy i późniejszy upadek jest znakomitym materiałem nie tylko na książkę, ale tez niejeden filmowy scenariusz. Małecki to postać na końcu smutna, który na dobrą sprawę nie osiągnął wiele. Potrafił wygrać konkurs wsadów, rzucać po 30 punktów, ale jednocześnie później znikać jak meteoryt. Mimo to pamięć o nim ciągle jest żywa. To jest cecha tych, którzy zapadają na lata w pamięci. Taki był Małecki. Dziś tak nietuzinkowych osobowości próżno szukać (Marcin Kosiński vel Iwo Kitzinger?).

Faktycznie na widocznym horyzoncie nie widać nikogo, kto wyłamywałby się spośród dość nudnego i stereotypowego obrazu polskiego koszykarza. Wolałbym jednak, żeby w końcu ktoś inny niż Łukasz Koszarek był twarzą krajowego basketu. I nie tylko dlatego, że twarz ta przypomina ciągle o wielu problemach i porażkach polskiej koszykówki.

Podróże i sukcesy na stare lata.


12 stycznia swoje 54. urodziny obchodzi Dominique Wilkins, uznawany za jednego z najbardziej widowiskowych koszykarzy w historii. 54-latka należy zaliczyć też do nielicznego grona największych gwiazd NBA, które swoje jedyne mistrzostwa świętowali na stare lata poza Stanami Zjednoczonymi.

Dominique Wilkins, gdyby miał na swoim koncie jakieś triumfy w najlepszej lidze świata, byłby dziś stale wspominany w pierwszym szeregu największych gwiazd lat 80 i 90-tych. Niewielu było zawodników, którzy przez jedenaście lat z rzędu potrafili zdobywać ponad 20 punktów na mecz. Wilkins osiągął taką średnią w latach 1983-1994 występując w barwach Atlanta Hawks. Ba, potrafił nawet dwukrotnie przekroczyć średnią 30 punktów! Jego świetna gra sprawiła, że Hawks kilkukrotnie kończyli sezon z bilansem powyżej 50 zwycięstw. Nigdy jednak nie byli blisko mistrzowskiego tytułu. Wilkins młodszym kibicom pod tym względem może przypominać karierę Kevina Garnetta w Minnesocie. Garnett był mózgiem całego zespołu, zdecydowanym liderem, ale Timberwolves nigdy nie mogli myśleć o tytule. Wilkins nie miał tyle szczęścia co Garnett (zresztą rozpoczął karierę w NBA w wieku 22 lat, Garnett, gdy miał lat 19) i zanim odszedł z Atlanty, miał już 34 lata. Pewnie wówczas nie spodziewał się, że największe drużynowe sukcesy dopiero przed nim.

Wpierw jako 34-latek Wilkins został mistrzem świata podczas turnieju w Toronto, gdzie w tak zwanym "Dream Team II" znalazł się obok między innymi Shawna Kempa i Shaquille'a O'Neala. Po mistrzostwach w Kanadzie Wilkins zagrał sezon w bardzo wówczas przebudowywanych, po latach rządów Larry'ego Birda, Boston Celtics. Statystyki oraz rola w zespole nieco już spadła, ale cały czas był to świetny gracz. I tak nastał rok 1995 - przejście Wilkinsa do... Panathinaikosu Ateny. Nawet dziś, po prawie dwudziestu latach od tamtego wydarzenia, żaden przybywający z NBA do Europy zawodnik nie miał nawet zbliżonej renomy do koszykarza o wymownym pseudonimie "The Human Highlight Film". Owszem, przybywają zawodnicy generalnie coraz lepsi, mogą otrzymywać w Europie już naprawdę solidne pensje, ale to Wilkins jest do dziś największą koszykarską gwiazdą jaka biegała na kontynencie. Tym bardziej, że nie okazał się tylko słynnym nazwiskiem ,ale przede wszystkim graczem, który walnie przyczynił się do wielkiego triumfu greckiego potentata.


W wieku 36 lat ciągle będący w formie Wilkins poprowadził Panathinaikos do mistrzostwa Euroligi, a sam został MVP Final Four, zdobywając w dwóch spotkaniach 51 punktów. Dla Wilkinsa Final Four miał szczególną wymowę - turniej odbył się w Paryżu. Z uwagi na miejsce zamieszkanie ojca (pracował w Paryżu) Wilkins 12 stycznia 1960 roku przyszedł na świat właśnie w stolicy Francji. Historia zatoczyła koło i 36 lat później ponownie Paryż okazał się dla Dominique'a miejscem szczególnym. Paryski triumf jest największym osiągnięciem w karierze klubowej Wilkinsa, któremu wystarczył jeden sezon spędzony w Grecji, by zapisał się na zawsze w historii europejskich pucharów. Później przykładem Amerykanina, który również zapisał wielką kartę w Eurolidze, był Trajan Langdon, zwłaszcza w czasie występów w CSKA Moskwa. Langdon też był medalistą mistrzostw świata, ale jego osiągnięć w NBA w porównaniu do Wilkinsa nie ma nawet co porównywać. To rywal Michaela Jordana w być może najlepszych konkursach wsadów w historii miał nazwisko jakiego już później kibice w Europie nie oglądali. Co prawda był jeszcze Allen Iverson, ale występując w tureckim Besiktasie Stambuł w niczym nie przypominał dawnego "The Answer" i jego europejski epizod okazał się kompletnym niewypałem. W zasadzie z Wilkinsem może równać się tylko Bob McAddo, który także w wieku 35 lat przybył do Europy. Miało to miejsce w 1986 roku, kiedy McAddo prosto z NBA zawitał do Mediolanu. Wcześniej w latach 70-tych McAddo zdobył dwa mistrzostwa NBA, a trzykrotnie zostawał najlepszym strzelcem ligi. Jak szczególne jest to ostatnie osiągnięcie, może świadczyć fakt, że później powtórzyli to tylko George Gervin, Michael Jordan i ostatnio Kevin Durant. Tacy zawodnicy, mający ogromne nazwisko i będący cały czas w formie jak McAddo i Wilkins, przyjeżdzają do Europy co najwyżej raz na kilkanaście lat.

Sezon w Panathinaikosie to nie jedyna zresztą europejska przygoda Wilkinsa, który także w sezonie 1997/1998 reprezentował barwy TeamSystem Bolonia, jednak tu nie udało się już wywalczyć żadnych trofeów. Mimo wszystko, Wilkins w wieku 38 lat cały czas był pierwszoplanową postacią zespołu z Bolonii. Tak samo jak sezon wcześniej w San Antonio Spurs. Dziś organizacja kojarzona z Timem Duncanem rogrywki w sezonie 1996/1997 rozpoczęła na ławce z Bobem Hillem i Wilkinsem jako liderem zespołu. David Robinson miał z powodu kontuzji cały sezon z głowy, dlatego też wyniki przyczyniły się, że w 1997 roku Spurs z pierwszym numerem w drafcie mogli wybrać Duncana i wkrótce sięgnąć po pierwsze mistrzostwo. Tego już Dominique Wilkins nie doczekał. Zakończył karierę w Orlando w wieku 39 lat, gdzie był już tylko cieniem samego siebie sprzed kilku lat, ale chociaż dzięki temu zdążył zagrać w jednym zespole ze swoim młodszym o trzy lata bratem Geraldem. Zresztą kariera Wilkinsa była dość specyficzna, wszak do 34. roku życia występował tylko w jednym zespole i nie ruszał się z Atlanty. Później przez kolejnych pięć lat zwiedził aż sześć klubów w trzech różnych krajach. Nietuzinkowy koszykarz, to i równie nietuzinkowa kariera.

Dziś nieco zapomniany już 54-letni Wilkins jest w cieniu swoich byłych rywali. Nie może pochwalić się mistrzowskimi pierścieniami, występami w naprawdę silnym zespole NBA, podobnie jak w Dream Teamie w Barcelonie. Zasłużenie jest to jednak jeden z największych koszykarzy lat 80 i 90-tych. Dodatkowo z tych największych bliski jak nikt inny europejskim fanom. Często obecnie Wilkins jest postrzegany przez pryzmat rywalizacji z Jordanem, uważany za tą gorszą wersję MJ. Tymczasem to właśnie świętujący dziś 54. urodziny Dominique wytyczał też ścieżki młodszemu o trzy lata Jordanowi. Przed nim wygrywał w konkursie wsadów, przed nim też triumfował w Paryżu. Jordan wygrywał w stolicy Francji dopiero w 1997 roku w ramach McDonalds's Championship. I zanim hitem internetu stał się filmik pokazujący Jordana wykonującego wsad w wieku 50 lat, Wilkins mógł tylko się uśmiechnąć. On dokonywał tego kilka lat wcześniej.

czwartek, 9 stycznia 2014

120 dni bajer(man)ów.


120 dni od ostatniego meczu na EuroBaskecie ze Słowenią skończyły się w końcu wszelkie spekulacje na temat prowadzenia kadry przez Dirka Bauermanna. Co ciekawe, sprawę, która we wrześniu wydawała się już oczywista, zakończył dopiero sam Bauermann, który zrezygnował z wyścigu o selekcjonerski stołek.

Niemiecki szkoleniowiec wyszedł na mariażu z PZKosz. znakomicie, jeśli weźmie się pod uwagę wszystko, tylko nie wyniki osiągane na parkiecie. Gdyby ktoś z każdej szanującej się sportowej federacji przeanalizowałby sytuację po EuroBaskecie aż do oświadczenia Bauermanna, nie uwierzyłby, że reprezentacja Polski grała pod jego wodzą na Słowenii tak katastrofalnie. Tymczasem tutaj po 9 września 2013 roku wydarzył się jakiś dziwny serial zdarzeń, zaczynając od tego, że Niemiec na początku mówił, że musi przemyśleć sprawę i da odpowiedź, czy zdecyduje się w ogóle poprowadzić kadrę. W międzyczasie miały nastąpić mityczne rozmowy na temat przyczyn słoweńskiej klęski. PZKosz. skutecznie odwrócił się od realnych problemów, zajmując się dzikim pomysłem, czyli walką o "dziką kartę" FIBA na mistrzostwa świata. Trener, który przerżnął z reprezentacją w sposób najgorszy z możliwych, stawia wymagania, prosi o czas na podjęcie decyzji! To co napisał Bauermann 7 stycznia, w pierwszej kolejności powinno wyjść od Grzegorza Bachańskiego jeszcze na Słowenii. 

17 stycznia ubiegłego roku koszykarska centrala odpaliła niezłą bombę - ogłoszono jako selekcjonera Bauermanna, który zastąpił na stanowisku Alesa Pipana. Bardziej istotne jest jednak, to co działo się po wydarzeniach na EuroBaskecie. O ile jeszcze sam pomysł, aby kontynuować współpracę z Bauermannem można było na siłę zrozumieć, o tyle zachowania obu zainteresowanych stron już niekoniecznie. Przede wszystkim karmiono opinię publiczną o "negocjacjach", "rozmowach", bezpośredniej chęci spotkania, tymczasem pytanie "kto jest trenerem reprezentacji Polski?" z każdym tygodniem stawało się coraz bardziej nudne, ale też niestety coraz bardziej aktualne. Koszykarska federacja od 120 dni nie potrafi uporządkować sytuacji z selekcjonerem, a jednocześnie znajduje czas, by koncentrować się na staraniach o dziką kartę, na którą mamy jeszcze mniejsze szanse niż na złoto na ostatnim EuroBaskecie. Prezes Bachański mówi, że brak trenera po ME to nie jest problem, bo wiele bardziej znaczących w europejskiej koszykówce federacji też obecnie na posadzie selekcjonera ma wakat. Trochę w tych słowach jeszcze jest racji, bo szkoleniowiec każdej reprezentacji robotę ma w wakacje, a na co dzień równie dobrze może komentować NBA za oceanem jak Mike Fratello. Tylko, że w innych krajach taki problem jest z reguły raz na dekadę, a u nas prawie każdego roku.

Mimo wszystko, warto, aby media poznały jakieś prawdziwe informacje, jakie kroki poczyniono między wrześniem a grudniem na linii PZKosz.-Bauermann. Patrząc na to nieco z boku, wygląda na to, że praktycznie żadne. Temat reprezentacji po mistrzostwach został skrzętnie wyciszony, rozpoczęła się liga, dla Bauermanna najważniejsze było prowadzenie Lietuvos Rytas Wilno. I od tamtej pory pojawiały się co najwyżej lakoniczne informacje o chęci współpracy. Jak się można przekonać, oficjalnie puszczane w eter komunikaty wielokrotnie trzeba traktować z przymrużeniem oka. Czy w ogóle były po 9 września jakieś negocjajce na linii PZKosz. - Bauermann, czy tylko skończyło się na samym rozmyślaniu długofalowej pracy z zespołem? Było cały czas w tym więcej słów (mimo, że tez bardzo mało) niż roboty. A kadra tak jak nie miała trenera, tak nie ma go nadal. Zresztą pod koniec roku nastąpiła nieco smutna sytuacja, kiedy reprezentacja nie miała trenera, a jej czołowi zawodnicy: Michał Ignerski, Thomas Kelati i Szymon Szewczyk pozostawali nadal bez klubów.

Sytuacje zmieniła się 1 stycznia, kiedy PZKosz. postanowił w Nowy Rok podzielić się ważną informacją - będzie konkurs na stanowisku selekcjonera reprezentacji Polski. Konkurs na stanowisko, na które od kilku miesięcy prowadzi się negocjacje z kandydatem, który ma pierwszeństwo? Doprawdy zaskakujące, nawet jeśli konkurs został ogłoszony, tylko po to by zdobyć dofinansowanie z ministerstwa. Czy wiedząc z góry, kto go wygra, ktokolwiek narażałby się na śmieszność i w tej sytuacji wysyłał swoje CV? Diametralnie sytuacja zmieniła się po oświadczeniu Bauermanna z 7 stycznia, który ostatecznie zerwał negocjacje z Polskim Związkiem Koszykówki. Tym samym konkurs będzie się już toczył własnym życiem bez Bauermanna. Tak oto zakończyło się czteromiesięczne wciskanie kitu o "długofalowej współpracy". To dużo większy kit niż słynny "mental", który miał nam dodać skrzydeł na ME.

Niesłychane jak wyszedł z tej całej sytuacji niemiecki szkoleniowiec. Po największej klęsce w ostatnich latach nie tylko w koszykówce, ale w całym polskim sporcie (w którym przecież blamazów nie brakuje) nie tylko nie został pogoniony z roboty, ale miał tupet poprosić o kilka tygodni na zastanowienie się, po czym się rozmyślił. Wszystko to przy dość liberalnym podejściu ze strony Polskiego Związku Koszykówki. Jednego nauczyliśmy się od trenera Bauermanna: szukajmy wszędzie pozytywów! I taki jest po 7 stycznia - skończył się wreszcie 120-dniowy okres PR-owego wciskania bajer(man)ów.

niedziela, 5 stycznia 2014

Drużyna kontrastów.


Ostatnie mistrzostwo świata zdobyła trochę "rezerwowa" reprezentacja Stanów Zjednoczonych. Zastępcy Redeem Teamu z Pekinu znakomicie poradzili sobie w Turcji, pewnie sięgając po złoto. Spoglądając z dzisiejszej perspektywy na zespół z 2010 roku, jest on obecnie drużyną pełną kontrastów.

Mistrzostwa świata zawsze przez USA Basketball i NBA były traktowane trochę po macoszemu. Nie przywiązywano w Stanach aż takiej wagi do MŚ, co bardzo często skutkowało miejscami innymi niż pierwsze. Wystarczy napisać, że tytuł najlepszej drużyny świata, co wydaje się nieprawdopodobne, zawitał w 2010 roku ponownie do USA po aż szesnatoletniej przerwie! W zespole prowadzonym wówczas przez Mike'a Krzyzewskiego nie było śladu reprezentacji olimpijskiej z Pekinu. Gdy w Chinach grały największe gwiazdy - LeBron James, Kobe Bryant, Dwyane Wade, Dwight Howard, Carmelo Anthony i pozostali, tak przed czteroma laty do Turcji Krzyzewski zabrał zespół solidny, będący mieszanką rutyny i wówczas jeszcze młodzieńczego szaleństwa. Tą pierwszą grupę stanowili Chauncey Billups, Lamar Odom, Tyson Chandler natomiast drugą Kevin Durant, Russell Westbrook, Kevin Love, Stephen Curry, Derrick Rose, Eric Gordon - wszyscy reprezentujący rocznik 1988. Ponadto było także kilku graczy jeszcze względnie mlodych, ale już doświadczonych, jak Andre Iguodala, Danny Granger i Rudy Gay. Wszystko zostało podporządkowane jednemu celowi: aby do USA wrócił tytuł najlepszej drużyny świata. Cel udało się z wielkim spokojem zrealizować, a później koszykarze wrócili do swoich codziennych obowiązków, czyli występów w NBA. Dla jednych ostatnie prawie cztery lata to był czas bardzo znaczącego progresu, dla jeszcze innej części ciąg nieszczęśliwych zdarzeń, które spowodowały drastyczną obniżkę sportowej wartości.

Między mistrzostwami świata w Turcji a obecnym sezonem najwięcej zyskały "młode wilczki" urodzeni w 1988 roku. Duet Durant - Westbrook indywidualnie potrafił zachwycać już wcześniej (Durant to przecież najlepszy strzelec sezonu 2009/2010), ale tak naprawdę awansowali oni do miana największych gwiazd NBA (szczególnie Durant) dopiero po tureckim turnieju. Durant dwukrotnie zdobł jeszcze tytuł najlepszego strzelca NBA, Wesbrook stął się pełnoprawnym graczem formatu All-Star, a prowadozna przez nich Oklahoma jest jedną z największych potęg NBA w ostatnich trzech latach. Dowodem tego jest udział w NBA Finals 2012 i znakomita dyspozycja w obecnym sezonie, w którym na czele Western Conference znajduje się aktualnie ekipa Thunder. Właśnie umiejętność pogodzenia wybitnych osiągnięć indywidualnych ze znakomitą dyspozycją całej drużyny to jest ten fakt, który sprawia, że Kevin Durant jest obecnie obok LeBrona Jamesa największą megagwiazdą NBA. Co prawda nie zdobywa już, tak jak w sezonie poprzedzającym MŚ, 30,1 punktów na mecz, ale dzięki jego postawie oraz Westbrooka, dziś Oklahoma traktowana jest, mimo pasywności na rynku transferowym, jako jeden z głównych faworytów do mistrzostwa. To sprawia, że szczególnie Durant jest ponad całą drużyną Krzyzewskiego z 2010 roku, jest dziś jej symbolem. Zresztą był nim już w Turcji, gdzie całkowicie zasłużenie został wybrany na MVP całego turnieju. Westbrook z kolei znacznie poprawił średnią zdobywanych punktów, którą w ostatnich sezonach miał sporo powyżej 20 punktów. W tym sezonie, nieco też z uwagi na kontuzję, wygląda to nieco słabiej, ale i tak dużo lepiej niż przed czteroma laty (16,1 punktów w 2009/2010 w porównaniu do 21,3 w 2013/2014).

Stephen Curry dopiero od poprzedniego sezonu podąża ścieżką, którą kilka lat temu obrali Durant i Westbrook, a Kevin Love cały czas musi się jeszcze sporo wysilić, by być w tym miejscu, w którym jest obecnie Curry. Curry i Love w czasie MŚ w Turcji stanowili jedynie uzupełnienie składu, spędzając na parkiecie odpowiednio 10,6 i 8,9 minuty. Eksplodowali na całego później. Curry, znakomity strzelec, który co roku prezentował się coraz lepiej, w pełni został gwiazdą ligi dopiero w poprzednim sezonie, kiedy poprowadził Golden State Warriors do drugiej rundy play-off. Z zespołu, który wygrywał około 30 spotkań w sezonie i jego jedyną zaletą była całkiem przyjemna dla oka "radosna koszykówka", Warriors stali się jedną z bardziej znaczących sił w Western Conference. Kto by pomyślał w 2010 roku, że Pacific Division zdominowana wówczas przez Los Angeles Lakers i Phoenix Suns po kilkudziesięciu miesiąch będzie miało twarz Golden State Warriors i Los Angeles Clippers. Duża w tym zasługa lidera z Oakland, który jeszcze ani razu nie występował w Meczu Gwiazd. To po fenomenalnych play-offach i bardzo dobrej postawie w tym sezonie, na pewno zmieni się już za ponad miesiąc podczas All-Star Weekend w Nowym Orleanie. 

Curry miał utrudnione zadanie - wielu graczy z obwodu gra znakomicie i taki był też przez kilka sezonów Curry. Teraz jednak, gdy Warriors budza respekt w lidze, nikt nie będzie śmiał twierdzić, że Curry może być liderem organizacji tylko z nizin ligowej tabeli. Udowodnić to na pewno będzie chciał jak najszybciej Kevin Love. Love wzbudza podziw kolejnymi double-double, ale ma już 26 lat i ani jednego meczu w play-off. Warto jednak zaznaczyć, że jego postęp w stosunku do sytuacji sprzed 2010 roku jest kolosalny. To już nie podkoszowy misiek, tylko zwierzak, który wyszarpie każda piłkę pod tablicami. A jak nie ma go w "trumnie", to pewnie znajduje się na obowdzie, by trafić kolejny rzut za trzy. Lider Minnesoty eskplodował szczególnie w lokautowym sezonie 2011/2012, kiedy notował około 26 punktów i 13 zbiórek. Trochę rozwój zahamowała kontuzja z 2012 roku, która sprawiła, że w poprzednim sezonie był w słabszej dyspozycji, ale ten znów jest jego popisem. Wrócił do dyspozycji sprzed dwóch lat, tylko ciągle jego zespół jest poza najlepszą ósemką w Konferencji Zachodniej. Nawet jeśli Shaquille O'Neal deprecjonuje zasługi Love'a, jego grę doceniają wszyscy wokół - świadczą o tym dwukrotne nominacje do udziału w Meczu Gwiazd i także miejsce w reprezentacji olimpijskiej w Londynie.

Z zespołu Coacha K sportowo awansowali na pewno Andre Iguodala i Tyson Cahndler. Obaj mieli już spore doświadczenie w NBA, ale po 2010 roku ich pozycja w lidze wzrosła. Chandler po zdobyciu mistrzostwa z Dallas Mavericks był jednym z najbardziej rozchwytywanych wolnych agentów. Trafił do New York Knicks i zdążył zagrać w Meczu Gwiazd w 2013, natomiast Iguodala zaliczył występ w takim meczu rok wcześniej. Obaj posiadają umiejętności, na które jest ciągle deficyt. Może nie wygląda to efektownie, ale każdy trener w lidze chciałby mieć tą dwójkę w swojej drużynie. Wszechstronność Iguodali i defensywa Chandlera sprawiła, że obaj także znaleźli się w elitarnym gronie kadry na igrzyska olimpijskie w Londynie. Sportowy awans jaki nastąpił w przypadku tej dwójki w ostatnich latach, jest widoczny. Sportowy awans nie jest nadal widoczny w przypadku Rudy'ego Gaya. Gay, już 27-latek nadal zdobywa prawie 20 punktów w meczu, ale trzeba spojrzeć też na jego lukratywny kontrakt. Wtedy wyjdzie na to, że Gay nie jest efektywny i owszem, może być liderem, ale w zespole mającym mniejsze cele. To jest różnica, która odróżnia graczy bardzo dobrych od wybitnych. Dodatkowo jego osiągnięcia oceniane są przez pryzmat prawie 18 milionów dolarów jakie obecnie zarabia.

Oprócz tych, którzy wystrzelili z formą, jest jeszcze grupa tych, którzy znaleźli się na koszykarskim ostrym wirażu. Kontrowersyjne może wydawać się umieszczanie w tym gronie Derricka Rose'a i Erica Gordona, ale fakty bywają nieubłagane. Rose miał fenomenalny sezon 2010/2011, został MVP sezonu zasadniczego, ale od tamtego czasu zdołał rozegrać jedynie 50 spotkań w lidze. To wielki zawodnik, tak wydawało się w debiutanckim sezonie, tak wydawało się, gdy zdobywał MVP i tak miało być w Londynie, gdzie Rose na pewno zostałby powołany. Tymczasem on przez kontuzje znalazł się na uboczu jakiejkolwiek koszykówki. Podczas jego nieobecności kolejne roczniki i zastępy combo guardów rosną w siłę, natomiast lider Chicago Bulls musi leczyć kolejną kontuzję, wcale nie wiedząc, czy kiedykolwiek będzie w stanie wrócić do dawnej dyspozycji. Obecny sezon, w którym zdążył rozegrac jedynie 10 spotkań, budzi nieco wątpliwości. To nie był ten sam Rose, statystycznie wypadał najgorzej w karierze, nie notował nawet 16 punktów na mecz, do tego prezentował fatalną skuteczność. Absolutnie nie wyglądało to na zawodnika, który jeszcze niedawno dostawał MVP i trzy razu z rzedu grał w Meczu Gwiazd (lata 2010-2012).

Podobnie kontuzje zahamowały rozwój rówieśnika Rose'a, Erica Gordona. Pierwszy sezon po MŚ miał znakomity, ale później zastopowały go kontuzje. W sezonach 2011/2012 i 2012/2013 rozegrał łącznie 51 meczów. Oczywiście poniżej pewnego poziomu nie schodzi, ale nie jest to już ten sam Gordon z sezonu 2010/2011. Wtedy dawał drużynie aż 22,3 punktów, teraz o prawie siedem mniej. W stosunku do Gordona, podobnie jak w sytuacji Gaya, oczekiwania będą spore z uwagi na kontakt jaki posiada. Nikomu nie płaci się ogromnych pieniędzy, po to, by spędzać więcej czasu w gabinetach lekarskich niż na parkiecie. W tym sezonie ze zdrowiem jest na razie lepiej, ale od zawodnika zarabiającego ponad 14 milionów dolarów trzeba wymagać naprawdę wiele na boisku. Tym bardziej, że Gordon ma jeszcze kontrakt na kolejne dwa sezony, w czasie których zarobi jeszcze więcej niż aktualnie - w 2014/2015 będzie to juz prawie 15 milionów, a rok później ponad 15, 5 milionów "zielonych". Spore pieniądze, ale i spore oczekiwania wobec tego znakomitego przecież strzelca.

Jak pojawia się wątek kontuzji, nie można zapominać o nieco zapomnianym Dannym Grangerze. Gdy wyjeżdzał na mistrzostwa świata, był absolutnym liderem Indiany Pacers. Indiany, która kończyła rozgrywki z bilansem 32-50. Wiele się od tamtego czasu zmieniło - Granger przez ponad rok zagrał ledwie pięciokrotnie, a w tym czasie fani Pacers mają już nowych bohaterów, z Paulem Georgem na czele. Wcześniej Pacers to był zespół Grangera, teraz na nowo powrócił do zespołu, który z kopciuszka stał się najlepszym zespołem Eastern Conference i jedynym mogącym zagrozić Miami Heat. Granger był nieobecny, gdy tworzyła się siła tej drużyny, wrócił dopiero 20 grudnia. Wchodzi z ławki, ma problemy ze skutecznością, jak na razie daje drużynie prawie 9 punktów średnio w meczu. Ciekawe jak jego sytuacja rozwinie się w najbliższej przyszłości. 

Rose, Gordon i Granger zostali ograniczeni przez kontuzje. Podobnie jak Chauncey Billups. Jego jednak zatrzymała też biologia, co zresztą było nieuniknione. Billups od 2011 roku reprezentował barwy Clippers, ale w ciągu dwóch lat zdołał rozegrać tylko 42 mecze. Miał być solidnym wsparcie dla Chrisa Paula i do pierwszej kontuzji faktycznie tak było. Później już, gdy Billups w wieku 36 lat powrócił, pełnił dużo mniejszą rolę. Nic dziwnego, że na stare lata wrócił do doskonale sobie znanego Detroit - tu zdobywał mistrzostwo NBA, tu zostawał MVP Finałów. "Mr. Big Shot" dziś to już bardziej mentor, a takimi są wyłącznie starsi panowie. Nadal jednak pod względem mentalnym osoba Billupsa jest w szatni Pistons bardzo potrzebna. To już przecież 38-latek i każdy doskonale zdawał sobie sprawę w 2010 roku, że jemu do końca kariery było już wtedy zdecydowanie bliżej niż dalej.


Z kolei, gdy w finałowym spotkaniu USA pokonało Turcję, Lamar Odom mógł stwierdzić, że świat należy do niego. Jedyny koszykarz z reprezentacji, który zdobył tamtego lata także mistrzostwo NBA z Los Angeles Lakers, był w koszykarskim świecie niezwykle ceniony za swoją wszechstronnośc, grę zespołową. Jeszcze w 2011 roku odbierał nagrodę dla najlepszego rezerwowego ligi, był jednym z symboli Lakers. Wszystko zmieniło się, gdy klub z Los Angeles postanowił oddać Odoma do innego zespołu w ramach wymiany. To był dla zawodnika szok, z którego na dobrą sprawę nie wyszedł do dziś.W zasadzie wtedy nastąpiła koszykarska śmierć Odoma, później w jego ciele był już inny, sporo słabszy L.O. Przeszedł do Dallas Mavericks, gdzie grał katastrofalnie. Gdyby był innym koszykarzem, z mniejszym dorobkiem, już po kilku spotkaniach by go skreślono. To jednak był Odom, więc dawano mu ciągle czas na dojście do formy. 

Cierpliwość Marka Cubana w końcu się skończyła i Mavs postanowili zwolnić Odoma. Nie dodawał on nic do wartości sportowej, więc trudno dziwić się tej decyzji. Po tak słabym sezonie dwukrotny mistrz NBA postanowił wrócić do klubu, w którym zaczynał karierę, czyli Los Angeles Clippers. Tu jednak także przełomu nie było, nic nie przypominało zawodnika, który dostarczał niedawno innemu klubowi z Los Angeles niejednokrotnie podwójną ilość punktów i zbiórek. Dziś Lamar Odom nie ma klubu, a jego nazwisko zamiast na rubrykach sportowych cześciej pojawia się w prasie bulwarowej i kornikach kryminalnych. Uzależniony od narkotyków 34-letni skrzydłowy w tym momencie jest cieniem człowieka, który niecałe cztery lata temu był jedynym zawodnikiem na świecie, który w 2010 roku zdobył mistrzostwo śwata i NBA.

Mike Krzyzewski zabrał do Turcji, jak pokazała przyszłość, bardzo zdolną grupę "młodych wilczków". Reprezentacja już wówczas mająca wielkiego lidera w osobie Kevina Duranta, miała dostarczyć też kilku kolejnych reprezentantów do tej "właściwej", najlepszej reprezentacji na turniej olimpijski. Tak też się zresztą stało - pięciu mistrzów świata Coach K zabrał też do Londynu. Jednak wyraźnie widać też jak różnie przebiegały niektóre kariery. Dziś wydaje się nieprawdopodobne, by reprezentację USA na wielki turniej mieli stanowić obok siebie Kevin Durant i Danny Granger, Russell Westbrook i Chauncey Billups, Kevin Love i Lamar Odom. Albo, żeby wyjściowa piątka wyglądała tak jak w Turcji - Billups, Rose, Iguodala, Durant i Odom. Po ledwie kilku latach ten zespół jako całość nie ma ze sobą wiele wspólnego.

piątek, 3 stycznia 2014

Basket w medialnym cieniu.


Rok 2014 w kontekście medialnym w Polsce nie wyniesie koszykówki na wyżyny. Wszystko wskazuje na to, że z powodu innych wielkich wydarzeń na mapie sportowego zainteresowania basket może wylądować w głębokim cieniu. Zachwyty i zainteresowanie w tym roku będą skierowane w stronę innych. Nihil novi, tak jest już przecież od wielu lat. 

Koszykarski kalendarz zbudowany jest od wielu lat według ściśle określonego schematu, który z polskiej perspektywy sprawia, że lata parzyste dla polskich kibiców są niczym smakowanie lizaka przez szybę. Jeszcze turnieje olimpijskie, zwłaszcza gdy występuje naszpikowany gwiazdami Dream Team, budzą ogromne zainteresowanie. Wtedy koszykówka staje się jedną z największych atrakcji całych igrzysk, a jednocześnie jak rzadko kiedy gości w otwartej publicznej telewizji. Co innego jednak, gdy następuje rok, w którym rozgrywane są na dużą skalę "tylko" mistrzostwa świata. Przy całym szacunku dla mundialu, ale większość sportowych kibiców w Polsce traktuje to jako imprezę drugiej kategorii, zresztą całkowicie niesłusznie. Taki będzie sportowy 2014 rok - z mistrzostwami świata oczywiście bez obecności reprezentacji Polski (nikt trzeźwo myślący nie jest w stanie wyobrazić sobie, by "dzika karta" od FIBA miałaby wpaść w ręce akurat PZKosz.) oraz imprezami, które mogą przyćmić wszystkie inne w poprzednich latach.

O koszykówce w polskich mediach głośno jest w ciągu roku z reguły kilkukrotnie: przy okazji NBA All-Star Weekend, NBA Finals, gdy gra reprezentacja Polski, mistrz Polski w Eurolidze i jeśli nie wydarzy się nic niespodziewanego, to w zasadzie wszystkie okazje z gatunku tych "szczególnych", gdy koszykówka ma swoje pięć minut w mediach. Sportowy kalendarz 2014 roku sprawia, że nawet te coroczne sztandarowe wydarzenia znajda się, jeśli nie na peryferiach, to  w wyraźnym cieniu trzech gigantycznych imprez. Pierwsza z nich nastąpi już na początku lutego, a chodzi oczywiście o zimowe igrzyska olimpijskie w Soczi. Co mogą mieć wspólnego narty i łyżwy z koszykówką? W trakcie trwania igrzysk odbędzie się też All-Star Weekend, nastąpi dokładnie to w dniach 14-16 lutego. Obecnie, gdy sportowcy reprezentujący zimowe dyscypliny są w stanie przywieźć niewiele mniej medali dla Polski od reprezentantów w czasie letnich olimpiad, wydarzenia w Soczi będą wyjątkową imprezą. Nie tylko dlatego, że najdroższą w historii. Nigdy wczesniej Polacy nie mieli tylu medalowych szans. W tym przypadku lutowe wydarzenia ze Stanów Zjednoczonych będą w serwisach internetowych, prasie i telewizji jedynie dodatkiem, który przemknie przez moment i tylko na chwilę przypomni o baskecie.

Wydarzeniem na skalę globalną, na które czeka cały świat, jest tegoroczny piłkarski mundial w Brazylii. Nie ma drugiego kraju na świecie, w którym impreza tego typu budziłaby tyle emocji. Po miejscu rozgrywania turnieju, atmosferze tam panującej, zestawie drużyn narodowych, które się tam zakwalifikowały, nie ulega wątpliwości, że czeka nas być może najlepszy lub jeden z najlepszych mistrzowskich turniejów w historii. W każdym bądź razie od 12 czerwca, a pewnie już dużo wcześniej, wszelkie sportowe informacje zostaną zdominowane przez wydarzenia związane z imprezą rozgrywaną w kraju kawy. Będzie to też czas Finałów NBA, które rozpoczną się 5 czerwca. Choćby nie wiadomo jak fenomenalna byłaby to rywalizacja, nic nie będzie w czerwcu w stanie wygrać z informacjami serwowanymi prosto z Brazylii. Zresztą koszykówkę w tym roku przyćmi jeszcze jeden mundial, który jednak zostanie rozegrany nie w odległej Brazylli, a na polskiej ziemi. 

Chodzi oczywiście o mistrzostwa świata w siatkówce, które niektórzy pracownicy Polsatu próbują nazywać nawet imprezą większą niż EURO 2012. Oczywiście jest to argument nie do przyjęcia, który sugeruje bardziej, że słoneczko z loga stacji komuś bardzo mocno musiało doskwierać. Do tego stopnia, by nazywać mistrzostwa w sporcie jednak w skali światowej dość niszowym wydarzeniem większym od EURO. Dla piłki nożnej siatkarski mundial nie będzie stanowić zagrożenia, ale koszykówkę zepchnie jeszcze bardziej w niebyt. Czas rozgrywania mistrzostw świata w koszykówce i siatkówce jest prawie taki sam. Koszykarze w Hiszpanii będą rywalizowali od 30 sierpnia do 14 września, natomiast siatkarze w polskich halach od 3 do 21 września. Nawet największa koszykarska impreza roku przemknie w Polsce pewnie trochę niezauważona. Ciekawe, czy widzowie będa mogli oglądać turniej z Hiszpanii w polskiej telewizji. Wydaje się logiczne, że imprezy na pewno nie pokaże Polsat, który w tym czasie będzie realizował największy sportowo-telewizyjny projekt w swojej historii, czyli mundial siatkarzy. Ostatnie mistrzostwa z 2010 roku w Turcji nadawała stacja TVP Sport, ale w dobie deficytu praw telewizyjnych trudno spodziewać się, by tnąca koszty TVP wyłożyła pieniądze na zakup praw do MŚ w koszykówce. 

Aktualny rok może być ciężki dla popularności koszykówki w polskich mediach. Zbieżność terminów i trzy wielkie imprezy, które budzą ogromne emocje na długo przed ich rozpoczęciem - igrzyska w Soczi, piłkarski mundial w Brazylii, siatkarskie MŚ w Polsce, sprawiają, że jakimkolwiek koszykarskim wydarzeniom ciężko będzie wypełnić lukę w zapchanym sportowym kalendarzu. Chyba, że polski basket osiągnie sukces, o którym będzie mówiła cała sportowa Polska. O to będzie jednak bardzo trudno. Zabraknie nawet do tego poważnych okazji. Przecież nikogo nie zachwyci awans na EuroBasket 2015 z eliminacji, w których więcej jest zespołów zwycięskich niż przegranych. Zachwyty i zainteresowanie w tym roku będą skierowane w stronę innych. Nihil novi, tak w polskim sporcie jest już od bardzo wielu lat.