niedziela, 12 stycznia 2014

Poszukiwania koszykarskiego „Szamo”.


Zdecydowanie wśród polskich koszykarzy występuje deficyt postaci nietuzinkowych, osób mogących być bohaterami smakowitej pozycji na księgarskich półkach. Trzeba jednak przyznać, że z drugiej strony mało dostają oni szans na pokazanie się od innej, nie tylko koszykarskiej strony. 

We wrześniu na rynku pojawiła się pierwsza biografia polskiego koszykarza, poświęcona dokładnie Adamowi Wójcikowi. Abstrahując od oceny tej pozycji, bardziej zaskakiwał fakt, że wcześniej nie powstała żadna tego typu książka. Chyba nie tylko dlatego, że koszykówka znajduje się w niszy i nie byłoby na taki produkt popytu. Kilka miesięcy temu pojawiła się książka „Szamo” poświęcona Grzegorzowi Szamotulskiemu, który wspólnie z Krzysztofem Stanowskim napisali książkę pełną świetnych anegdot rodem z piłkarskich boisk, szatni, treningów i tego co wszystko dzieje się wokół. Czy w koszykówce mogłaby powstać równie barwna książka? Tu powstają wątpliwości.

Spoglądając na polskich koszykarzy biegających w tym stuleciu po polskich parkietach trudno nie oprzeć się wrażeniu, że pod względem medialnym są jacyś tacy nijacy. W porównaniu do piłkarzy do bólu ugrzecznieni, bezbarwni, których wypowiedzi nie znaczą bardzo często więcej niż klasyczne „damy z siebie wszystko”. Każdy jest jak mawiał bohater z „Misia”, Stanisław Paluch: „Z twarzy podobny zupełnie do nikogo”. Nie chodzi o to, żeby połowa ligi to byli enfant terrible polskiego basketu, ale robi się bardziej kolorowo, gdy słucha się wypowiedzi Jakuba Dłoniaka czy wcześniej Radosława Hyżego, ewentualnie Roberta Tomaszka. Czy to nie byłaby świetna okładka i tytuł: twarz Tomaszka i podpis "Ja Psycho"? Medialnie pewnie mogłoby to wrażenie. To są jednak wyjątki, a zdecydowana większość prezentuje w mediach typowo szablonowe zachowanie. Wydaje się, że tak jak lepszymi koszykarzami było pokolenie z lat 60-tych, tak byli oni po prostu ciekawszymi postaciami niż obecne pokolenie. Dlatego to o tamtych rocznikach zdecydowanie przyjemniej nawet dziś czyta się barwne opowieści spisane w „Srebrnych Chłopcach Zagórskiego”. Inna sprawa, że zwykły kibic o większości polskich koszykarzy nie może dowiedzieć się praktycznie niczego. Nie istnieją oni w przestrzeni social media, specjalnie nie walczą o dodatkową popularność. Ktoś powie: oni przemawiają grą. Pewnie tak jest, ale warto byłoby też ukazywać te bardziej poza koszykarskie oblicze, jeśli oczywiście jest co ukazać.

Być może biografia Adama Wójcika to taki symbol polskich koszykarzy – mająca potencjał, ale też sztampę, którą odczuwa się na kilometr. A mówimy o koszykarzu, który widział sporo w wielu różnych krajach i grał na parkiecie z każdym od Dariusza Zeliga do Piotra Niedźwiedzkiego. Jednak barwne życie, z którego mogłaby powstać książka pokroju „Szamo”, nie musi oznaczać od razu wielkiej kariery na parkiecie. Jeden z zarzutów w stosunku do reprezentacji Polski w czasie EuroBasketu 2013 to była rzekoma grzeczność kadrowiczów. Cóż, rozumiem, że koszykówka to dyscyplina silnie zakorzeniona w środowisku inteligenckim, ale wolę czasami słyszeć nieporadną, ale i wyluzowaną rozmowę z „największym ziomalem” PLK, Kubą Dłoniakiem niż z połową kadrą wyglądającą jakby miała objawy depresyjne. Brakuje dziś zawodników z charyzmą, którą miało jeszcze czasami poprzednie pokolenie. Taką charyzmę bez wątpienia posiadał Maciej Zieliński. Gdyby nie zasiadanie w poselskich ławach i co za tym idzie, pewne ograniczenia, byłby to kawał historii na dobra książkę. Sporo widział, sporo zagrał słynnych spotkań i który równie ciekawie potrafił opowiadać o występach w NCAA jak i najnowszej płycie Metalliki.

Pokręcone osobowości to nie jest tylko domena polskiej piłki nożnej. Wystarczy przeczytać historię byłego siatkarza Marcina Prusa, który miał równe barwne życie co niegdyś fryzurę. Tylko coś w tej koszykówce szwankuje. Tak jakby tutaj brakowało gości mających w krwi choćby procentowy ułamek szaleństwa Dennisa Rodmana. Gdyby jednak stworzyć od podstaw książkę poświęconą komuś, kto w ostatnich kilkunastu latach wyłamywał się wszelkim konwenansom, ciśnie się na usta jedna postać – Adrian Małecki. Facet, który pewnie miał talentu tyle, ile ponad połowa wicemistrzów świata U-17 z 2010 roku razem wzięta. Jego talent, początkowe sukcesy i późniejszy upadek jest znakomitym materiałem nie tylko na książkę, ale tez niejeden filmowy scenariusz. Małecki to postać na końcu smutna, który na dobrą sprawę nie osiągnął wiele. Potrafił wygrać konkurs wsadów, rzucać po 30 punktów, ale jednocześnie później znikać jak meteoryt. Mimo to pamięć o nim ciągle jest żywa. To jest cecha tych, którzy zapadają na lata w pamięci. Taki był Małecki. Dziś tak nietuzinkowych osobowości próżno szukać (Marcin Kosiński vel Iwo Kitzinger?).

Faktycznie na widocznym horyzoncie nie widać nikogo, kto wyłamywałby się spośród dość nudnego i stereotypowego obrazu polskiego koszykarza. Wolałbym jednak, żeby w końcu ktoś inny niż Łukasz Koszarek był twarzą krajowego basketu. I nie tylko dlatego, że twarz ta przypomina ciągle o wielu problemach i porażkach polskiej koszykówki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz