niedziela, 5 stycznia 2014

Drużyna kontrastów.


Ostatnie mistrzostwo świata zdobyła trochę "rezerwowa" reprezentacja Stanów Zjednoczonych. Zastępcy Redeem Teamu z Pekinu znakomicie poradzili sobie w Turcji, pewnie sięgając po złoto. Spoglądając z dzisiejszej perspektywy na zespół z 2010 roku, jest on obecnie drużyną pełną kontrastów.

Mistrzostwa świata zawsze przez USA Basketball i NBA były traktowane trochę po macoszemu. Nie przywiązywano w Stanach aż takiej wagi do MŚ, co bardzo często skutkowało miejscami innymi niż pierwsze. Wystarczy napisać, że tytuł najlepszej drużyny świata, co wydaje się nieprawdopodobne, zawitał w 2010 roku ponownie do USA po aż szesnatoletniej przerwie! W zespole prowadzonym wówczas przez Mike'a Krzyzewskiego nie było śladu reprezentacji olimpijskiej z Pekinu. Gdy w Chinach grały największe gwiazdy - LeBron James, Kobe Bryant, Dwyane Wade, Dwight Howard, Carmelo Anthony i pozostali, tak przed czteroma laty do Turcji Krzyzewski zabrał zespół solidny, będący mieszanką rutyny i wówczas jeszcze młodzieńczego szaleństwa. Tą pierwszą grupę stanowili Chauncey Billups, Lamar Odom, Tyson Chandler natomiast drugą Kevin Durant, Russell Westbrook, Kevin Love, Stephen Curry, Derrick Rose, Eric Gordon - wszyscy reprezentujący rocznik 1988. Ponadto było także kilku graczy jeszcze względnie mlodych, ale już doświadczonych, jak Andre Iguodala, Danny Granger i Rudy Gay. Wszystko zostało podporządkowane jednemu celowi: aby do USA wrócił tytuł najlepszej drużyny świata. Cel udało się z wielkim spokojem zrealizować, a później koszykarze wrócili do swoich codziennych obowiązków, czyli występów w NBA. Dla jednych ostatnie prawie cztery lata to był czas bardzo znaczącego progresu, dla jeszcze innej części ciąg nieszczęśliwych zdarzeń, które spowodowały drastyczną obniżkę sportowej wartości.

Między mistrzostwami świata w Turcji a obecnym sezonem najwięcej zyskały "młode wilczki" urodzeni w 1988 roku. Duet Durant - Westbrook indywidualnie potrafił zachwycać już wcześniej (Durant to przecież najlepszy strzelec sezonu 2009/2010), ale tak naprawdę awansowali oni do miana największych gwiazd NBA (szczególnie Durant) dopiero po tureckim turnieju. Durant dwukrotnie zdobł jeszcze tytuł najlepszego strzelca NBA, Wesbrook stął się pełnoprawnym graczem formatu All-Star, a prowadozna przez nich Oklahoma jest jedną z największych potęg NBA w ostatnich trzech latach. Dowodem tego jest udział w NBA Finals 2012 i znakomita dyspozycja w obecnym sezonie, w którym na czele Western Conference znajduje się aktualnie ekipa Thunder. Właśnie umiejętność pogodzenia wybitnych osiągnięć indywidualnych ze znakomitą dyspozycją całej drużyny to jest ten fakt, który sprawia, że Kevin Durant jest obecnie obok LeBrona Jamesa największą megagwiazdą NBA. Co prawda nie zdobywa już, tak jak w sezonie poprzedzającym MŚ, 30,1 punktów na mecz, ale dzięki jego postawie oraz Westbrooka, dziś Oklahoma traktowana jest, mimo pasywności na rynku transferowym, jako jeden z głównych faworytów do mistrzostwa. To sprawia, że szczególnie Durant jest ponad całą drużyną Krzyzewskiego z 2010 roku, jest dziś jej symbolem. Zresztą był nim już w Turcji, gdzie całkowicie zasłużenie został wybrany na MVP całego turnieju. Westbrook z kolei znacznie poprawił średnią zdobywanych punktów, którą w ostatnich sezonach miał sporo powyżej 20 punktów. W tym sezonie, nieco też z uwagi na kontuzję, wygląda to nieco słabiej, ale i tak dużo lepiej niż przed czteroma laty (16,1 punktów w 2009/2010 w porównaniu do 21,3 w 2013/2014).

Stephen Curry dopiero od poprzedniego sezonu podąża ścieżką, którą kilka lat temu obrali Durant i Westbrook, a Kevin Love cały czas musi się jeszcze sporo wysilić, by być w tym miejscu, w którym jest obecnie Curry. Curry i Love w czasie MŚ w Turcji stanowili jedynie uzupełnienie składu, spędzając na parkiecie odpowiednio 10,6 i 8,9 minuty. Eksplodowali na całego później. Curry, znakomity strzelec, który co roku prezentował się coraz lepiej, w pełni został gwiazdą ligi dopiero w poprzednim sezonie, kiedy poprowadził Golden State Warriors do drugiej rundy play-off. Z zespołu, który wygrywał około 30 spotkań w sezonie i jego jedyną zaletą była całkiem przyjemna dla oka "radosna koszykówka", Warriors stali się jedną z bardziej znaczących sił w Western Conference. Kto by pomyślał w 2010 roku, że Pacific Division zdominowana wówczas przez Los Angeles Lakers i Phoenix Suns po kilkudziesięciu miesiąch będzie miało twarz Golden State Warriors i Los Angeles Clippers. Duża w tym zasługa lidera z Oakland, który jeszcze ani razu nie występował w Meczu Gwiazd. To po fenomenalnych play-offach i bardzo dobrej postawie w tym sezonie, na pewno zmieni się już za ponad miesiąc podczas All-Star Weekend w Nowym Orleanie. 

Curry miał utrudnione zadanie - wielu graczy z obwodu gra znakomicie i taki był też przez kilka sezonów Curry. Teraz jednak, gdy Warriors budza respekt w lidze, nikt nie będzie śmiał twierdzić, że Curry może być liderem organizacji tylko z nizin ligowej tabeli. Udowodnić to na pewno będzie chciał jak najszybciej Kevin Love. Love wzbudza podziw kolejnymi double-double, ale ma już 26 lat i ani jednego meczu w play-off. Warto jednak zaznaczyć, że jego postęp w stosunku do sytuacji sprzed 2010 roku jest kolosalny. To już nie podkoszowy misiek, tylko zwierzak, który wyszarpie każda piłkę pod tablicami. A jak nie ma go w "trumnie", to pewnie znajduje się na obowdzie, by trafić kolejny rzut za trzy. Lider Minnesoty eskplodował szczególnie w lokautowym sezonie 2011/2012, kiedy notował około 26 punktów i 13 zbiórek. Trochę rozwój zahamowała kontuzja z 2012 roku, która sprawiła, że w poprzednim sezonie był w słabszej dyspozycji, ale ten znów jest jego popisem. Wrócił do dyspozycji sprzed dwóch lat, tylko ciągle jego zespół jest poza najlepszą ósemką w Konferencji Zachodniej. Nawet jeśli Shaquille O'Neal deprecjonuje zasługi Love'a, jego grę doceniają wszyscy wokół - świadczą o tym dwukrotne nominacje do udziału w Meczu Gwiazd i także miejsce w reprezentacji olimpijskiej w Londynie.

Z zespołu Coacha K sportowo awansowali na pewno Andre Iguodala i Tyson Cahndler. Obaj mieli już spore doświadczenie w NBA, ale po 2010 roku ich pozycja w lidze wzrosła. Chandler po zdobyciu mistrzostwa z Dallas Mavericks był jednym z najbardziej rozchwytywanych wolnych agentów. Trafił do New York Knicks i zdążył zagrać w Meczu Gwiazd w 2013, natomiast Iguodala zaliczył występ w takim meczu rok wcześniej. Obaj posiadają umiejętności, na które jest ciągle deficyt. Może nie wygląda to efektownie, ale każdy trener w lidze chciałby mieć tą dwójkę w swojej drużynie. Wszechstronność Iguodali i defensywa Chandlera sprawiła, że obaj także znaleźli się w elitarnym gronie kadry na igrzyska olimpijskie w Londynie. Sportowy awans jaki nastąpił w przypadku tej dwójki w ostatnich latach, jest widoczny. Sportowy awans nie jest nadal widoczny w przypadku Rudy'ego Gaya. Gay, już 27-latek nadal zdobywa prawie 20 punktów w meczu, ale trzeba spojrzeć też na jego lukratywny kontrakt. Wtedy wyjdzie na to, że Gay nie jest efektywny i owszem, może być liderem, ale w zespole mającym mniejsze cele. To jest różnica, która odróżnia graczy bardzo dobrych od wybitnych. Dodatkowo jego osiągnięcia oceniane są przez pryzmat prawie 18 milionów dolarów jakie obecnie zarabia.

Oprócz tych, którzy wystrzelili z formą, jest jeszcze grupa tych, którzy znaleźli się na koszykarskim ostrym wirażu. Kontrowersyjne może wydawać się umieszczanie w tym gronie Derricka Rose'a i Erica Gordona, ale fakty bywają nieubłagane. Rose miał fenomenalny sezon 2010/2011, został MVP sezonu zasadniczego, ale od tamtego czasu zdołał rozegrać jedynie 50 spotkań w lidze. To wielki zawodnik, tak wydawało się w debiutanckim sezonie, tak wydawało się, gdy zdobywał MVP i tak miało być w Londynie, gdzie Rose na pewno zostałby powołany. Tymczasem on przez kontuzje znalazł się na uboczu jakiejkolwiek koszykówki. Podczas jego nieobecności kolejne roczniki i zastępy combo guardów rosną w siłę, natomiast lider Chicago Bulls musi leczyć kolejną kontuzję, wcale nie wiedząc, czy kiedykolwiek będzie w stanie wrócić do dawnej dyspozycji. Obecny sezon, w którym zdążył rozegrac jedynie 10 spotkań, budzi nieco wątpliwości. To nie był ten sam Rose, statystycznie wypadał najgorzej w karierze, nie notował nawet 16 punktów na mecz, do tego prezentował fatalną skuteczność. Absolutnie nie wyglądało to na zawodnika, który jeszcze niedawno dostawał MVP i trzy razu z rzedu grał w Meczu Gwiazd (lata 2010-2012).

Podobnie kontuzje zahamowały rozwój rówieśnika Rose'a, Erica Gordona. Pierwszy sezon po MŚ miał znakomity, ale później zastopowały go kontuzje. W sezonach 2011/2012 i 2012/2013 rozegrał łącznie 51 meczów. Oczywiście poniżej pewnego poziomu nie schodzi, ale nie jest to już ten sam Gordon z sezonu 2010/2011. Wtedy dawał drużynie aż 22,3 punktów, teraz o prawie siedem mniej. W stosunku do Gordona, podobnie jak w sytuacji Gaya, oczekiwania będą spore z uwagi na kontakt jaki posiada. Nikomu nie płaci się ogromnych pieniędzy, po to, by spędzać więcej czasu w gabinetach lekarskich niż na parkiecie. W tym sezonie ze zdrowiem jest na razie lepiej, ale od zawodnika zarabiającego ponad 14 milionów dolarów trzeba wymagać naprawdę wiele na boisku. Tym bardziej, że Gordon ma jeszcze kontrakt na kolejne dwa sezony, w czasie których zarobi jeszcze więcej niż aktualnie - w 2014/2015 będzie to juz prawie 15 milionów, a rok później ponad 15, 5 milionów "zielonych". Spore pieniądze, ale i spore oczekiwania wobec tego znakomitego przecież strzelca.

Jak pojawia się wątek kontuzji, nie można zapominać o nieco zapomnianym Dannym Grangerze. Gdy wyjeżdzał na mistrzostwa świata, był absolutnym liderem Indiany Pacers. Indiany, która kończyła rozgrywki z bilansem 32-50. Wiele się od tamtego czasu zmieniło - Granger przez ponad rok zagrał ledwie pięciokrotnie, a w tym czasie fani Pacers mają już nowych bohaterów, z Paulem Georgem na czele. Wcześniej Pacers to był zespół Grangera, teraz na nowo powrócił do zespołu, który z kopciuszka stał się najlepszym zespołem Eastern Conference i jedynym mogącym zagrozić Miami Heat. Granger był nieobecny, gdy tworzyła się siła tej drużyny, wrócił dopiero 20 grudnia. Wchodzi z ławki, ma problemy ze skutecznością, jak na razie daje drużynie prawie 9 punktów średnio w meczu. Ciekawe jak jego sytuacja rozwinie się w najbliższej przyszłości. 

Rose, Gordon i Granger zostali ograniczeni przez kontuzje. Podobnie jak Chauncey Billups. Jego jednak zatrzymała też biologia, co zresztą było nieuniknione. Billups od 2011 roku reprezentował barwy Clippers, ale w ciągu dwóch lat zdołał rozegrać tylko 42 mecze. Miał być solidnym wsparcie dla Chrisa Paula i do pierwszej kontuzji faktycznie tak było. Później już, gdy Billups w wieku 36 lat powrócił, pełnił dużo mniejszą rolę. Nic dziwnego, że na stare lata wrócił do doskonale sobie znanego Detroit - tu zdobywał mistrzostwo NBA, tu zostawał MVP Finałów. "Mr. Big Shot" dziś to już bardziej mentor, a takimi są wyłącznie starsi panowie. Nadal jednak pod względem mentalnym osoba Billupsa jest w szatni Pistons bardzo potrzebna. To już przecież 38-latek i każdy doskonale zdawał sobie sprawę w 2010 roku, że jemu do końca kariery było już wtedy zdecydowanie bliżej niż dalej.


Z kolei, gdy w finałowym spotkaniu USA pokonało Turcję, Lamar Odom mógł stwierdzić, że świat należy do niego. Jedyny koszykarz z reprezentacji, który zdobył tamtego lata także mistrzostwo NBA z Los Angeles Lakers, był w koszykarskim świecie niezwykle ceniony za swoją wszechstronnośc, grę zespołową. Jeszcze w 2011 roku odbierał nagrodę dla najlepszego rezerwowego ligi, był jednym z symboli Lakers. Wszystko zmieniło się, gdy klub z Los Angeles postanowił oddać Odoma do innego zespołu w ramach wymiany. To był dla zawodnika szok, z którego na dobrą sprawę nie wyszedł do dziś.W zasadzie wtedy nastąpiła koszykarska śmierć Odoma, później w jego ciele był już inny, sporo słabszy L.O. Przeszedł do Dallas Mavericks, gdzie grał katastrofalnie. Gdyby był innym koszykarzem, z mniejszym dorobkiem, już po kilku spotkaniach by go skreślono. To jednak był Odom, więc dawano mu ciągle czas na dojście do formy. 

Cierpliwość Marka Cubana w końcu się skończyła i Mavs postanowili zwolnić Odoma. Nie dodawał on nic do wartości sportowej, więc trudno dziwić się tej decyzji. Po tak słabym sezonie dwukrotny mistrz NBA postanowił wrócić do klubu, w którym zaczynał karierę, czyli Los Angeles Clippers. Tu jednak także przełomu nie było, nic nie przypominało zawodnika, który dostarczał niedawno innemu klubowi z Los Angeles niejednokrotnie podwójną ilość punktów i zbiórek. Dziś Lamar Odom nie ma klubu, a jego nazwisko zamiast na rubrykach sportowych cześciej pojawia się w prasie bulwarowej i kornikach kryminalnych. Uzależniony od narkotyków 34-letni skrzydłowy w tym momencie jest cieniem człowieka, który niecałe cztery lata temu był jedynym zawodnikiem na świecie, który w 2010 roku zdobył mistrzostwo śwata i NBA.

Mike Krzyzewski zabrał do Turcji, jak pokazała przyszłość, bardzo zdolną grupę "młodych wilczków". Reprezentacja już wówczas mająca wielkiego lidera w osobie Kevina Duranta, miała dostarczyć też kilku kolejnych reprezentantów do tej "właściwej", najlepszej reprezentacji na turniej olimpijski. Tak też się zresztą stało - pięciu mistrzów świata Coach K zabrał też do Londynu. Jednak wyraźnie widać też jak różnie przebiegały niektóre kariery. Dziś wydaje się nieprawdopodobne, by reprezentację USA na wielki turniej mieli stanowić obok siebie Kevin Durant i Danny Granger, Russell Westbrook i Chauncey Billups, Kevin Love i Lamar Odom. Albo, żeby wyjściowa piątka wyglądała tak jak w Turcji - Billups, Rose, Iguodala, Durant i Odom. Po ledwie kilku latach ten zespół jako całość nie ma ze sobą wiele wspólnego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz