niedziela, 20 kwietnia 2014

Skazani na wczesne wakacje.


NBA Playoffs to dla części zawodników czas potwierdzenia swojej ogromnej wartości, a dla jeszcze innych szansa wskoczenia na jeszcze wyższy poziom. Na przeciwległym biegunie znajdują się Ci, o którzy robią furorę od listopada, ale od połowy kwietnia przepadają jak kamień w wodę.

Stephen Curry po raz pierwszy naprawdę został doceniony w NBA po fenomenalnych dla siebie play-offach w ubiegłym sezonie. Owszem, wcześniej był mistrzem świata, dobrym strzelcem, ale takim co sobie może porzucać do połowy kwietnia, a później grzecznie usunie się w cień, oddając pole do popisu innym. W tym sezonie wielokrotnie można było zachwycać się Kevinem Love, Anthony Davisem, Kyrie Irvingiem. Tą trójkę łączy też coś jeszcze - zero spotkań w karierze w rozgrywkach posezonowych. Davis rozgrywał dopiero swój drugi sezon, dodatkowo w niesamowicie silnej Konferencji Zachodniej i jego czas w play-offs jeszcze nadejdzie. Irving jest już po swoim trzecim sezonie, jest twarzą Cleveland Cavaliers w beznadziejnie ostatnio słabej Konferencji Wschodniej, ale numer 1 draftu z 2011 roku też na swój czas musi poczekać. Nie wiadomo, czy Davis i Irving będą musieli czekać aż tyle co Kevin Love. 25-letni lider Minnesoty Timbervolwes jest już po szóstym sezonie w karierze i za każdym razem kończył rozgrywki po sezonie regularnym. W tym momencie jego wszystkie osiągnięcia i zdobyte double-double idę na dobrych kilka długich tygodni w totalną odstawkę.

Można mieć świetny sezon w Minnesocie czy Sacramento, ale wycenę prawdziwych możliwości zawodnika stanowią w dużym stopniu play-offy. DeMarcus Cousins właśnie ma za sobą rewelacyjne miesiące gry w Kings, tylko do momentu jak nie poprowadzi swojej drużyny do czołowej ósemki w Western Conference, nikt nie będzie traktować go do końca poważnie. Będąc z kolei przy Minnesocie, oczywiście nikt normalny nie powie, że Kevin Love to facet, który nie zasługuje na etykietę All-Star, ale jednak brakuje mu tego stempla, potwierdzenia swojej jakości w play-off. To tam się buduje swoją karierę, tam tworzą się legendy. O nieobecnych, nawet jeśli są lepsi niż 80-90% koszykarzy grających w rozgrywkach posezonowych, nikt nie będzie wspominał. To tak jak z piłkarzami, którzy mają świetne sezony w klubach, a później nie dane im będzie zagrać w mistrzostwach świata. Trochę takim koszykarskim Robertem Lewandowskim albo Zlatanem Ibrahimoviciem jest Love - świetny w tym co robi, ale mimo wszystko... nie do końca.

W każdym sezonie znajduje się ktoś, komu udaje się zerwać z etykietką zawodnika mocnego tylko w regular season. Wie coś o tym John Wall, który właśnie przygotowuje się do pierwszego swojego meczu w play-offs. Dokonał tego w czwartym sezonie, choć gdyby do tego nie doszło w tym sezonie, niebezpiecznie zaczęto by poddawać w wątpliwość, czy silna drużyna Wizards musi mieć na pewno twarz Walla. Jeśli rozgrywający ze stolicy Stanów Zjednoczonych pójdzie w ślady Curry'ego z ubiegłego roku, praktycznie z automatu wskoczy do tego naprawdę elitarnego i wąskiego grona gwiazd NBA z pierwszego szeregu. Dla niego, Bradleya Beala, Damiena Lillarda najbliższe dni i tygodnie to ogromna trampolina w budowaniu swojego nazwiska. Dziś traktowani jeszcze jako młodzi, którzy na każdym kroku słyszą, że playoffs to czas weteranów, zaraz po bardzo dobrej jednej serii lub chociaż po kilku świetnych występach, zrobią więcej dla swojej kariery niż przez cały sezon regularny.


W latach 90-tych świetnym koszykarzem był Mitch Richmond. Przez trzynaście kolejnych lat za każdym razem rzucał średnio ponad 16 punktów w meczu, ale w ciągu tak długiego okresu w play-offach zagrał tylko 21 spotkań. Jeśli wspomina się czołowych zawodników lat 90-tych, raczej dość rzadko mówi się o byłym rzucającym między innymi Sacramento Kings, mimo, że ten był nawet mistrzem olimpijskim w Atlancie. Jeszcze gorzej jest z pamięcią o pewnym rozgrywającym o imieniu i nazwisku Steve Francis, który również zbytnio nie grzeszył udziałem w meczach play-offs. Obecnie występujący koszykarze mają jednak jeszcze szanse przełamania złej passy w swoich klubach - Cousins w Sacramento ma jeszcze kontrakt na cztery sezony, Love w Minnesocie na na dwa, Irving w Cleveland na jeden. Cała trójka zapewne jeszcze zagra w reprezentacji USA, zdobędzie międzynarodowe triumfy, ale w świecie NBA, by być traktowanym z należytym szacunkiem, muszą najlepiej na stałe zagościć w pasjonujących rozgrywkach, które rozpoczynają się każdego roku w drugiej połowie kwietnia. Ironią jest fakt, iż z jednej strony Love na dziś jest już mistrzem świata, mistrzem olimpijskim, trzykrotnym uczestnikiem All-Star Game, a z drugiej w play-offs nie powąchał jeszcze parkietu.

Z każdym kolejnym sezonem niepowodzeń i brakiem awansu do play-offs na tych przecież świetnych graczach będzie ciążyła coraz większa presja. O ile pierwszy sezon nawet dla najbardziej utalentowanych koszykarzy ma charakter pewnej "unitarki", o tyle później nie ma już zmiłuj. Jeśli dla niektórych naprawdę znaczących postaci tej ligi tradycją stanie się koniec sezonu w kwietniu, za każdym razem ich indywidualne osiągnięcia będą deprecjonowane. Wyjściem z tej sytuacji może być nie tyle jeszcze lepsza gra, co po prostu... zmiana klubu.

czwartek, 17 kwietnia 2014

„Młode Wilki” ACB.


Liga hiszpańska „wyprodukowała” i wypuściła w koszykarski świat już wielu świetnych zawodników. To na Półwyspie Iberyjskim zaczynali między innymi Pau Gasol, Serge Ibaka, a niewykluczone, że do NBA w najbliższym czasie dołączy kolejne pokolenie koszykarzy, którzy w obecnym sezonie występują na parkietach ligi ACB.

Dziś jeszcze ACB ma twarz Juana Carlosa Navarro, Rudy’ego Fernandeza, ale za moment może się to zmienić, bo młodzi koszykarze w wieku 17-21 lat będą coraz mocniej napierać na swoich starszych kolegów. Trzeba pamiętać, że w tak silnej lidze młodym dużo trudniej debiutować w pierwszym składzie. Tyczy się to wszystkich, nawet młodzieżowych mistrzów kontynentu z Hiszpanii, którzy mimo na pewno posiadania ogromnego talentu muszą jeszcze sporo pracować, żeby zasłużyć na swoje miejsce w rotacji. Tym bardziej trzeba docenić tych, którzy mimo bardzo młodego wieku zdążyli nie tylko przebić się do pierwszego składu, ale czasami nawet pełnić tam jedną z czołowych ról. W lidze ACB jest kilka takich przypadków koszykarzy, o których niebawem zapewne usłyszy cały koszykarski świat.

Alex Abrines wraz z Danielem Diezem jest najstarszym z grona „młodych wilków”. Abrines i Diez mają po 21 lat, grają w dwóch wielkich klubach – Abrines w Barcelonie, Diez w Realu Madryt, ale ich rola w słynnych zespołach jest już zupełnie inna. Obdarzony większym talentem Abrines eksplodował na całego przed trzema laty, kiedy na mistrzostwach Europy do lat 18 rozgrywanych we Wrocławiu poprowadził Hiszpanię do tytułu, a sam został za to nagrodzony nagrodą MVP turnieju. Od sezonu 2012/2013 występuje w Katalonii i im więcej czasu tam przebywa, tym jego rola w zespole wzrasta. W obecnym sezonie Abrines spędza na parkiecie średnio 19 minut oraz zdobywa 6,8 punktów na mecz. Może nie jest to liczby powalające na kolana, ale to jest specyfika obecnej Barcelony. W tej drużynie jest spore zbilansowanie, Xavi Pasqual stara się dość równomiernie rozkładać minuty gry, co przekłada się też na fakt, iż osiągnięcia statystyczne koszykarzy Barcelony indywidualnie nie powalają. Abrines jednak mając w składzie ogromną konkurencję wielokrotnie już wychodził w pierwszej piątce jednego z najlepszych klubów w Europie. Pozostaje tylko pytanie jak długo jeszcze będzie grał w Europie. Abrines przecież już został dostrzeżony w NBA, gdzie w drafcie w ubiegłym roku został wybrany z 32. numerem przez Oklahomę City Thunder. Tak więc dziś jeszcze jest partnerem Navarro, ale trzeba się przyzwyczajać, że za jakiś czas będzie biegał w tej samej koszulce co Kevin Durant.


W seniorskim baskecie takimi osiągnięciami nie może się pochwalić jeszcze Daniel Diez. 21-latek, który w koszykówce juniorskiej zdobył cztery medale mistrzostw Europy, jeszcze musi poczekać na większą szansę w swoim Realu Madryt. Na razie w stolicy Hiszpanii pełni uzupełnienie składu, ale to jest zawodnik, który od dobrych kilku lat uchodzi za jeden z najlepszych europejskich prospektów z rocznika 1993. Jeśli nawet nie przebije się na stałe do Realu, można być pewnym, że znajdzie sobie spokojnie miejsce w wielu innych bardzo dobrych zespołach. Przed obecnymi rozgrywkami powrócił z wypożyczenia do Madrytu i w ACB spędza na boisku średnio 12 minut, w czasie których zdobywa 3,5 punktów. Z juniorskiej kadry to właśnie na Abrinesa i Dieza były zwrócone oczy większości koszykarskich skautów. Dziś Abrines jest o krok dalej, ale na pewno w następnym sezonie rola urodzonego w Madrycie zawodnika będzie w Realu już nieco większa.

W ACB nie występują tylko hiszpańskie talenty. Dość szybko ściąga się koszykarzy, którzy w swoich rocznikach uchodzą za najlepszych w Europie i jednych z najlepszych na świecie. Taki opis pasowałby do skrzydłowego Barcelony, który do 2012 roku występował w rodzimej Chorwacji. Mario Hezonja, bo o nim mowa, to urodzony w 1995 roku wielki talent, który z rok starszym Dario Sariciem ma przywrócić za jakiś czas blask reprezentacji Chorwacji z pamiętnej dla tego kraju pierwszej połowy lat 90-tych. Hezonja mimo tak młodego wieku coraz śmielej radzi sobie w Barcelonie. Średnio na parkiecie przebywa od początku sezonu 12 minut, ale ostatnio otrzymywał znacznie więcej czasu na pokazanie swoich umiejętności. W spotkaniu 23. kolejki potrafił nawet rzucić 26 punktów, będąc najskuteczniejszym graczem zespołu. Podobnie jak Abrines i Diez, także i Hezonja ma już pokaźną listę trofeów z koszykówki młodzieżowej. Między innymi to on poprowadził Chorwację do mistrzostwa Europy Under-16 w 2011 roku, kiedy został zresztą wybrany MVP turnieju. Kluby NBA mają go już od jakiegoś czasu na celowniku i kwestią czasu jest, gdy wpierw zostanie wybrany w drafcie, a następnie zagra w najlepszej lidze świata. W przypadku Hezonji to wydaje się po prostu nieuniknione.


Rówieśnikiem Hezonji jest Kristaps Porzingis. Łotysz nie może pochwalić się aż takimi sukcesami w koszykówce młodzieżowej, ale wynika to z racji występowania w reprezentacji nieco słabszej niż Hiszpania czy Chorwacja. Za duży sukces należy jednak uznać czwarte miejsce, które Łotwa zdobyła w ME do lat 18 rok temu. Tam twarzą zespołu był właśnie Porzingis, który zasłużenie znalazł się w piątce najlepszych zawodników turnieju. 19-latek występujący już od kilku lat w Cajasol Sevilla robi stałe postępy, co pokazuje w obecnym sezonie. Średnio zdobywa ponad 6 punktów w ciągu 14 minut i już widać, że nie tylko reprezentacja Łotwy, ale i duże większe kluby niż Cajasol będą miały w przyszłości z niego wiele pożytku. Wystarczy pod lupę wziąć ostatnią kolejkę: Cajasol przegrał co prawda u siebie z Realem, ale to ledwie 19-letni dzieciak był bohaterem spotkania. Porzingis trafiał prawie wszystko i w dużym stopniu dzięki jego postawie Cajasol dość długo liczył się w grze w starciu z Realem. Łotysz zdobył 20 punktów w zaledwie 20 minut gry. W Madrycie i nie tylko na pewno na długo zapamiętają ten występ i kto wie, czy w przyszłości Porzingis nie założy koszulki mistrza Hiszpanii, gdy w Sewilli zrobi się już dla niego nieco za ciasno.  Być może trafi jeszcze wyżej (NBA), bo tacy europejscy giganci (212 cm) z umiejętnością rzucania za trzy w Stanach Zjednoczonych zawsze są w cenie.

Najszybciej z umownie nazwanej grupy „młodych wilków” z ACB na amerykańskie parkiety trafi Domantas Sabonis. Syn słynnego Arvydasa Sabonisa pracuje już na własną karierę, choć na razie z racji wieku nie pełni jeszcze wielkiej roli. Unicaja Malaga to czołowy klub ACB, występował w tym sezonie w Eurolidze, tak więc Sabonis w tak młodym wieku (urodził się w 1996 roku) sporo już zdążył doświadczyć. W przeciwieństwie do wyżej opisanych koszykarzy nie ma medali w międzynarodowym baskecie na poziomie młodzieżowym, choć ma jeszcze cały czas szanse je zdobyć. W ACB dopiero stawia pierwsze kroki, bo debiutował w październiku 2013 roku. Na razie najlepszy występ zaliczył w ostatni weekend, kiedy przeciwko Bilbao Basket rzucił 10 punktów w ciągu 18 minut gry. Jego średnie z całego sezonu w tych elementach są mniejsze – odpowiednio 2,8 punktów w ciągu 11 minut przebywania na parkiecie. Na tą chwilę trudno jeszcze jednoznacznie wskazać, czy Sabonis dorówna pod względem kariery do słynnego ojca. Na pewno jest na razie od niego dużo niższy, ale wzrost 207 cm może się jeszcze w najbliższych latach zmienić. Zmienić się powinna w najbliższym czasie przynależność klubowa młodego Sabonisa. Litwin według ostatnich doniesień zwiąże się z uczelnią Gonzaga Bulldogs i tam od jesienie będzie kontynuował swoją koszykarską karierę. Łatwiej do NBA trafić z NCAA i być może z tego założenia wychodzi 18-latek i jego słynny ojciec. Póki co do końca sezonu ma szansę jeszcze na zdobycie medalu w lidze ACB. Byłby to piękny start seniorskiej kariery.

Abrines, Diez, Hezonja, Porzingis, Sabonis – dziś można ich oglądać (jeszcze) na parkietach ACB, ale kwestią czasu jest, kiedy przynajmniej część z nich trafi do klubów NBA. Dziś jeszcze na starcie karier, ale zaraz z impetem będą „wygryzać” ze składów koszykarzy urodzonych na początku lat 80-tych. Bardzo ciekawe, który osiągnie z nich najwięcej w dorosłym baskecie. Stawiam na Mario Hezonję.

niedziela, 13 kwietnia 2014

"Złota dwudziestka" Trefla.


W Sopocie obecnie trwa kampania "Złota Dekada", która przypomina o wielkich triumfów jakie osiągał trójmiejski klub od 2004 roku. Z tej okazji warto przypomnieć sobie nieco zapomnianych juniorów, którzy trzykrotnie z rzędu zdobywali mistrzostwo Polski i którzy według pierwotnych planów mieli stanowić trzon mistrzowskiego zespołu w 2005 roku.

Trefl Sopot, Prokom Trefl Sopot, później Asseco Prokom, trudno w tych nazwach i miejscowościach się połapać. Tam gdzie pojawiają się wielkie pieniądze, tam pojawiają się też rozmaite konflikty i frakcje. W zupełnie innych czasach działał sopocki Trefl w drugiej połowie lat 90-tych. Wówczas nowy klub w Polskiej Lidze Koszykówki miał ambitne cele, świeże pomysły i cały tuzin utalentowanej młodzieży, która święciła triumfy w kraju. Pierwszy prezes Trefla i pomysłodawca tego projektu, Kazimierz Wierzbicki wraz ze sztabem trenerskim od początku mocno stawiali na młodych koszykarzy. Zresztą według długofalowych planów mistrzostwo miało zawitać do Sopotu w 2005 roku, a trzon mistrzowskiego zespołu mieliby wtedy stanowić koszykarze, którzy w Treflu debiutowali jeszcze w latach 90-tych. Jak pokazała przyszłość, mistrzostwo Polski przyszło nawet rok wcześniej, ale praktycznie już bez wkładu koszykarzy, którzy swoje młodzieżowe lata związali z Sopotem.

Mistrzostwa Polski juniorów starszych, zresztą jak to każde młodzieżowe mistrzostwa, charakteryzują się ciągłymi zmianami w poszczególnych sezonach. Raz dobry rocznik ma choćby Wrocław, innym razem Zielona Góra, jeszcze kiedy indziej Włocławek lub wiele innych miast. Trudno w MPJ obronić tytuł, a co dopiero zdobyć trzy mistrzostwa z rzędu. Ostatnim zespołem, który tego dokonał był Trefl Sopot, choć w jednym z z sezonów startujący pod nieco inna nazwą. Trwałe sukcesy w szeroko pojętej koszykówce młodzieżowej są trudne do osiągnięcia dla wszystkich, nawet dla Amerykanów. Uczelnia Kentucky, mistrz NCAA w 2012 roku dwanaście miesięcy później nawet nie zakwalifikowała się do March Madness, a w tym roku przegrała dopiero w wielkim finale NCAA. Duża rotacja zawodników sprawia, że praktycznie co roku grono faworytów jest inne. Tego problemu nie było w latach 1998-2000, kiedy juniorzy Trefla byli bezapelacyjnie najlepszą juniorską drużyną w kraju, zdobywając niczym Chicago Bulls w latach 90-tych, swoiste three-peat.

Koncepcja działania Trefla we wczesnych latach działalności polegała na sprowadzaniu do klubu utalentowanej młodzieży, która miała z czasem stanowić o sile pierwszego zespołu w PLK. O ile na szczeblu seniorskim projekt się nie powiódł, o tyle w rozgrywkach juniorskich Trefl stał się potęgą. Pod wodzą trenera Macieja Muchy zespoły pod nazwą SSA Trefl Sopot, Trefl Puzle Gdynia i SS Trefl Sopot nie miały sobie równych w rywalizacji do lat 20. W turniejach finałowych rozgrywanych w Toruniu (1998), Gdyni (1999) i Wałbrzychu (2000) zwyciężała młodzieżowa potęga jakiej od tamtej pory polski basket już nie widział. W głównym stopniu odpowiada za to prezes Kazimierz Wierzbicki, trener Maciej Mucha oraz dwudziestka koszykarzy, na których szyjach zawisły złote medale MPJ. Ta złota "20" to grupa różna jak klasa w każdej szkole. Można dostrzec prymusów, o których wiadomo było, że dostaną szansę występów w PLK, średniaków oraz takich, dla których młodzieżowe mistrzostwo Polski będzie ostatnim sukcesem podczas przygody z koszykówką.


Dziś spoglądając z około piętnastoletniej perspektywy na złotych juniorów Trefla można odnieść ogólne wrażenie, że w zasadzie zbytnio tamte sukcesy nie przełożyły się na sukcesy wśród seniorów. Trzeba jednak pamiętać, że to jest specyfika każdego zespołu juniorskiego - większość i tak szybko przepada, a ważne, by pojedyncze jednostki trafiły na najwyższy poziom. Patrząc pod tym kątem ocena juniorów Trefla musi być inna, bo część z nich w późniejszych latach, a także dziś odgrywa rolę w polskiej koszykówce adekwatną do prezentowanego poziomu. Wśród dwudziestu juniorów dwójka jest szczególna - chodzi tutaj o Filipa Dylewicza i Bartosza Potulskiego. Oni jako jedyni zdobyli trzy mistrzostwa z rzędu i to z nimi wiązano ogromne nadzieje w kontekście późniejszego przełożenia na zespół seniorów. Oczywiście nie tylko z nimi, ale także z przynajmniej częścią pozostałych. Przemysław Frasunkiewicz nie wywalczył "hat tricka" tylko dlatego, że był z rocznika 1979, co wykluczało go z udziału w edycji MPJ w 2000 roku. Trzech tytułów nie mają także znani do dziś z ligowych parkietów Paweł Kowalczuk (przybył do Sopotu latem 1998 roku) i Krzysztof Mielczarek (po sezonie 1998/1999 rozstał się z Sopotem).

Jakie przełożenie na seniorów miały juniorskie sukcesy? Pierwsza drużyna Trefla rosła w siłę i wręcz naturalnie w tym układzie malała rola "złotych chłopców" Muchy. Na rozegraniu nie był potrzebny Bartosz Potulski, skoro mógł to robić choćby Duane Cooper lub chwilę później Darius Maskoliunas. Trefl awansował do PLK w 1997 roku i koncepcje, by jakąś rolę w zespole pełniła młodzież, widać było tak naprawdę przez dwa sezony. Latem 1999 roku wraz z pierwszymi znaczącymi transferami, a rok później z przejściem na jeszcze wyższy poziom wiązał się upadek koncepcji o oparciu pierwszego zespołu o graczy, którzy święcili w Treflu juniorskie triumfy. By walczyć wpierw o awans do czołowej ósemki PLK, a niedługo później o medale, młodzi nie byli już potrzebni. Dwudziestoletni koszykarze nie reprezentowali odpowiedniego poziomu sportowego i im pociąg z napisem "Trefl" uciekł bezpowrotnie. Szybko trzeba było znajdować sobie nowe miejsca pracy - tak Potulski, Frasunkiewicz, Paweł Machynia, Dariusz Lewandowski musieli szukać innych klubów. W ich miejsce sprowadzano coraz częściej za duże pieniądze koszykarzy, którzy kłócili się z pierwotną polityką Trefla, której celem miało być odważne stawianie na młodzież. Doskonałym przykładem zaprzeczenia tej polityki był moment, w którym przybył do Sopotu Josip Vrankovic, w chwili transferu 32-latek.

Można brutalnie stwierdzić, że juniorzy zrobili swoje, juniorzy mogli odejść. Zdobyli mistrzostwa Polski i jednocześnie pierwsze trofea w klubowej gablocie, ale z czasem zostali wymienieni na lepsze modele. Przez te lata uchował się tylko Filip Dylewicz, który przed trzydziestką był już największą ikoną sopockiej koszykówki w historii. Reszta jego kolegów z drużyn z przełomu wieków była zmuszona ze skakania z kwiatka na kwiatek, z klubu do klubu, by w ogóle kontynuować karierę. Jednak jak pokazała rzeczywistość, nie było innej drogi dla rozwoju Trefla. Młodzi, nawet jeśli utalentowani, w dużej większości nie odnaleźli się na ligowych parkietach. O karierze można mówić w przypadku Dylewicza, Frasunkiewicza, w mniejszym stopniu o graczach, którzy przez lata balansowali między PLK a pierwsza lub drugą ligą. Tutaj mam na myśli Kowalczuka, Machynię i Mielczarka. Dla przeciwwagi część młodych graczy nie wychyliła nosa poza Trójmiasto i przygodę z basketem zakończyło bardzo szybko.

Wraz z XXI wiekiem Trefl wkroczył na ścieżkę rozwoju, która wytyczyła nowy model budowy drużyny. Model, w którym na boczny tor odstawiono mistrzów Polski juniorów z lat 1998-2000. Kibice zapewne długo nad tym nie rozpaczali. Przyszły kolejne mistrzostwa Polski, pojawiały się coraz bardziej znane nazwiska w koszykarskim światku. Warto jednak przypomnieć sobie tych, którzy zdobywali pierwsze mistrzostwo dla Sopotu w czasach, kiedy część koszykarskich fanów w Polsce traktowało Trefl tylko jako krótkotrwałą ciekawostkę. Jak pokazało ostatnio piętnastolecie, z tej ciekawostki wyłonił się najbardziej utytułowany klub XXI wieku.

wtorek, 8 kwietnia 2014

Całkiem dobra "Droga do złota".


Sceptycznie podchodziłem do wydania monografii poświęconej zielonogórskiemu basketowi w Polskiej Lidze Koszykówki. Książka pojawiła się niedługo po zdobyciu mistrzostwa Polski przez Stelmet, a jednak losy Zastalu, a później Stelmetu w PLK nie były przecież aż tak bogate jak wiele bardziej utytułowanych firm. Maciej Noskowicz stworzył jednak książkę, która pokazuje zielonogórzan nieco od kuchni, a jednocześnie zamiast słodkich opowieści nie brakuje w książce poruszania kontrowersyjnych tematów, o których od lat mówiło się w Zielonej Górze najwyżej po cichu.

Z lokalnymi monografiami jest ciężka sprawa, bo z założenia mają one ograniczony zasięg, jeśli chodzi o odbiorców. Bo na dobrą sprawę kogo ma obchodzić w Przemyślu, co się działo na obozach w Dziwnowie w latach 80-tych, gdy Zastal prowadził Tadeusz Aleksandrowicz i jak wizja "Aleksa" rozmijała się od koncepcji najlepszego w tamtym czasie Mariusza Kaczmarka. Racja, że część spoza kibiców klubu z Zielonej Góry nawet nie zainteresuje się książką Noskowicza. Dziennikarz Radia Zachód wyszedł poza standardowe ramy takich opasłych monografii pisanych na zasadzie - sezony, zawodnicy, statystyki. Faktycznie wtedy taki układ mógłby wydawać się nieco sztampowy. Ogromnym i chyba największym plusem "Drogi do Złota" są przeprowadzone wywiady, które nadają pikanterii całej książce. To z nich dowiadujemy się wielu istotnych szczegółów, od stosunków na linii Tadeusz Aleksandrowicz - Mariusz Kaczmarek, po to jak dość "chłodnym" człowiekiem jest Mihailo Uvalin. Rozmówcy nie zasłaniają się brakiem pamięci, tylko barwnie odpowiadają na konkretne, a zarazem często niewygodne pytania. Tyczy się to szczególnie byłych koszykarzy Zastalu z lat 80 i 90-tych, którzy odpowiadają bardzo rzeczowo. Ten dział to naprawdę mocna strona książki, którą powinien przeczytać każdy kibic koszykówki, nie tylko klubu z Zielonej Góry.

Osobiście wydawało mi się, że jeśli ktoś z południowej stolicy województwa lubuskiego mógłby spisać dzieje Zastalu, byłby to Andrzej Flugel. Człowiek będący chodzącą ikoną zielonogórskiego sportu i wieloletni dziennikarz "Gazety Lubuskiej" wielokrotnie jest zresztą przytaczany w książce. Wszystko za sprawą meczowych relacji, które ukazywały się właśnie w "GL", a które wykorzystał w swoim dziele Maciej Noskowicz. Widać pod tym względem pracę jaką autor włożył w książkę - nie jest to żaden bubel robiony na szybko w celu wykorzystania koniunktury na Stelmet po mistrzostwie, tylko rzetelna robota. Choć uczciwie trzeba przyznać też, że to jednak Zielona Góra, której występy w PLK na tle choćby Wrocławia wyglądają dość blado pod względem ilości sezonów, zdobytych medali. Może dlatego pod względem historycznym Noskowicz nie miał wielkiego popisu, bo początki sięgają już czasów dość współczesnych, wszak połowy lat 80-tych. Tu nie ma opowieści z czasów koszykarskiej prehistorii rodem ze "Srebrnych Chłopców Zagórskiego", tylko wszystko zaczyna się w latach, które dużo łatwiej sobie wyobrazić.

Przed wydaniem obawy mogła budzić treść książki, a mianowicie, czy za dużo miejsca będzie poświęcone sezonowi 2012/2013 kosztem występów w tym dość radosnym i zalatującym amatorstwem okresie jaki spotykał Zastal w latach 80-tych. Tak się nie stało, a dzięki temu dowiadujemy się jak wyglądał moment transformacji ustrojowej w kontekście Zastalu, jak trafiali pierwsi obcokrajowcy. To czasy naprawdę ciekawe nad którymi na szczęście autor się pochylił w znacznym stopniu. Wówczas grali wychowankowie, pojawili się pierwsi Amerykanie, którym jednym z nich był zawodnik o swojsko brzmiącym nazwisku, mianowicie Mitch Slusarski. Co do ściąganych obcokrajowców, dopiero w książce Noskowicza przeczytałem, że w Zastalu w 1998 roku mógł grać Saulius Stombergas. Słynny Litwin, który rok później wygrał Euroligę z Żalgirisem Kowno, a w XXI wieku zostawał mistrzem Europy, mógł według słów Algirdasa Pauluskasa grać w Zielonej Górze za 3800 dolarów miesięcznie, ale nie zgodził się na zaproponowane w klubie wcześniejsze... testy. Do końca chyba jednak nie wiadomo ile w tym prawdy, bo Stombergasa przedstawia się w książce jako wówczas 23-latka, natomiast w rzeczywistości miał już 25 lat. Aż trudno do dziś uwierzyć, że gracz tego kalibru mógłby kiedykolwiek zasilić Zastal.


Zawodnika klasy Stombergasa w Zastalu nigdy nie było, ale klasowych koszykarzy też nie brakowało. Warto przeczytać opinie i wywiad z Gvidonasem Markeviciusem, najlepszym zawodnikiem Zastalu aż do czasów Waltera Hodge'a. Markevicius, jak wynika z książki, w dużym stopniu dzięki Arvydasowi Sabonisowi znalazł się w kadrze Litwy w 1995 roku, z którą zdobył srebrny medal na mistrzostwach Europy. To był też jednocześnie proces profesjonalizacji w sporcie, który jakoś ominął Zieloną Górę. Wspomina o tym autor, rozmówcy oraz archiwa prasowe, które już w połowie lat 90-tych zauważyły konieczność zmian w podejściu działaczy w klubie, który był nieco z poprzedniej epoki. Jeśli jesteśmy przy obcokrajowcach, nie można nie przejść do postaci, która zajmuje naprawdę dużo miejsca w "Drodze do złota". Tą osobą jest serbski szkoleniowiec Dragan Visnjevac, którego początkowo traktowano w mieście niczym bohatera, który uratował PLK dla Zielonej Góry. Z wypowiedzi działaczy, zawodników, trenerów wyłania się jednak obraz osoby, która na większość pochwał zwyczajnie nie zasłużyła. Visnjevac do dziś jest wspominany w mieście, ale "Droga do złota" rzuca na jego osobę nowe światło. Wątki związane z Serbem to też mocna strona książki.

Atutów jest dużo więcej, a każdy z kibiców Zastalu/Stelmetu znajdzie sobie w niej coś dla siebie - starsi kibice pierwszą kadencję Aleksandrowicza, inni opis przemian jakie następowały w Zastalu po pojawieniu się prywatnych sponsorów, a dla zwolenników statystyk szczególny jest rozbudowany dział z garścią liczb ze wszystkich spotkań Zastalu w PLK. Od razu da się wyczuć, że książkę napisała osoba nieprzypadkowa, która zna się na temacie. Autor przed wydaniem sugerował, że znajdzie się sporo ciekawostek i nieznanych wcześniej faktów i tak faktycznie jest. Ujawniają je sami gracze, którzy byli bardzo otwarci wobec cenionego w województwie lubuskim dziennikarza. Gdyby pisała to osoba z zewnątrz, trudno jednoznacznie stwierdzić, czy byli zawodnicy i działacze byliby aż tak wylewni. Tu nie ma wypowiedzi w stylu "daliśmy z siebie wszystko", tylko konkretne informacje, które wzbogacają wiedzę czytelnika. A o to przecież powinno chodzić. Nie wolno zapominać o archiwalnych fotografiach, których w książce jest od groma. Pochodzą one zarówno z "Gazety Lubuskiej", archiwów prywatnych oraz innych zbiorów. Będąc przy fotografiach: konia z rzędem temu, kto widząc Krzysztofa Błaszczyńskiego na stronach 27 i 28 powiedziałby, że to ta sama osoba

Jeśli można się do czegoś przyczepić, to do praktycznie braku opisu tego, co miało miejsce wcześniej niż pierwsza połowa lat 80-tych. Bardzo prawdopodobne, że takie właśnie było założenie autora, by nie rozpisywać się na temat zamierzchłej przeszłości, lecz skupić się wyłącznie na ekstraklasie, zresztą jak wskazuje na to podtytuł. Mi akurat trochę tego wstępu na temat wcześniejszych lat brakuje. Dodatkowo w książce na stronie 101 pojawił się zauważalny od razu błąd, mianowicie zamiast wywiadu z Jakubem Dłoniakiem, mamy wypowiedź... Dawida Dłoniaka. Przynajmniej tak podpisaną, ale wiadomo, że chodzi o Jakuba, a nie o jego brata występującego obecnie na bramce w Stilonie Gorzów. To jednak nie powinno pojawić się w książce i estetycznie wyraźnie razi.

Zielona Góra na razie nie ma jeszcze szczególnie wielkiej karty w historii występów w ekstraklasie koszykarzy w porównaniu na przykład do Wrocławia, ale Maciej Noskowicz ten jeszcze nie dość obszerny temat przedstawił na tyle ciekawie, że "Droga do złota" nie musi być adresowana tylko do fana Zastalu. Przejrzysty język sprawia, że książkę czyta się bardzo szybko. Warto posiadać "Drogę do złota" na swojej półce, bo też jest świetnie wydana. 300 stron, kredowy papier i twarda okładka za ponad 30 złotych to kolejny z licznych plusów "Drogi do złota".

czwartek, 3 kwietnia 2014

Granie na ostrą nutę.


Koszykówka i muzyka od lat mają ze sobą silne związki. Kojarzony głównie z basketem rap oraz hip hop nie są jedynymi gatunkami muzycznymi, których twórcy zainteresowali się koszykówką. Wśród takich artystów można także znaleźć znanych muzyków rockowych.

Gdyby tak pomyśleć w pierwszej chwili, rock, hard rock czy heavy metal, to powinny być jedne z ostatnich gatunków, które mogłyby zainteresować sport zarezerwowany głównie dla "czarnej" muzyki z amerykańskich ulic. To głównie raperzy oraz tym bardziej sami zawodnicy utożsamiają się z tą kulturą, która nie ma praktycznie nic wspólnego z szeroko pojętym rockiem. Wielu raperów pisało utwory na cześć wielkich idoli z koszykarskich parkietów, ba, nawet sami zawodnicy nagrywali albumy w tym tonie. Jeśli mówimy o obecności rocka w koszykówce, najczęściej można odwołać się do klasyków, które są grane w przerwach podczas praktycznie każdego spotkania NBA - We Will Rock You, Welcome To The Jungle, Final Coundtown. Trudno wyobrazić sobie, żeby bez jednego z tych hitów odbyłby się jakiś mecz w najlepszej lidze świata.

Nie chodzi jednak o sytuacje, gdy to koszykarze, kluby zabiegają o muzyków rockowych, tylko odwrotnie. Gdy muzycy są na tyle zafascynowani basketem, by część swojej twórczości poświęcić na "basket song". Trudno dotrzeć do wszystkich tego typu przypadków, ale warto zapoznać się choćby z kilkoma z nich. Pierwszych z nich jest zespół Pearl Jam, doskonale wszystkim znany dziś jako ikona rocka i sceny grunge z początku lat 90-tych z Seattle. Gdy zespół powstawał w 1990 roku nazywał się jednak zupełnie inaczej, dokładnie... Mookie Blaylock, na część rozgrywającego wówczas New Jersey Nets i później czołowego playmakera lat 90-tych w NBA już w barwach Atlanta Hawks. To nie koniec związków między muzykami ze Seattle a Blaylockiem - debiutancki album, uchodzący zresztą do dziś za arcydzieło rocka nazwano Ten, ponieważ to właśnie z tym numerem występował niewysoki rozgrywający. Warto też w kontekście Pearl Jam pamiętać o Seattle SuperSonics. Praktycznie w tym samym czasie rodziła się potęga Pearl Jam, jak i duetu Gary Payton - Shawn Kemp, którzy prowadzili do coraz lepszej gry swój zespół. Po latach, gdy już w Seattle nie było kultowej drużyny, Eddie Vedder i spółka nagrali utwór SuperSonic (płyta Backspacer) nieprzypadkowo nawiązujący do słynnego klubu. W listopadzie 2013 roku wykonywano ten utwór w hali, w której na co dzień występują koszykarze Oklahomy City Thunder. Nie mogło wówczas zabraknąć kąśliwych nawiązań do koszykówki.


Tak jak fanami koszykówki są członkowie Pearl Jam, to samo można powiedzieć o zespole Red Hot Chili Peppers. Słynne "Papryczki" często nawiązują w swojej muzyce do słonecznej Kalifornii i nic dziwnego, że muzycy, a szczególnie basista Flea są zagorzałymi fanami Los Angeles Lakers, którzy wielokrotnie bywali na meczach rozgrywanych w hali Staples Center. Oprócz tego, że mocno kibicują Lakers, wiadomo także, że trwa to już bardzo długo, o czym świadczy numer Magic Johnson z płyty Mother's Milk wydanej już w 1989 roku. Były to jeszcze początki zespołu, a prawdziwy boom i ogromna popularność rozpoczęła się wraz z początkiem końca Lakers Magica Johnsona, czyli w 1991 roku. Od tamtej pory sprzedali miliony płyt na czele z najbardziej znanym albumem "Californication", grają gigantyczne trasy koncertowe, ale w tym natłoku zajęć, gdy tylko członkowie Red Hot Chili Peppers mogą, to goszczą nie tylko jako celebryci, ale przede wszystkim w roli zwykłych kibiców w Staples Center.


Kolejny przykład związków NBA z rockiem jest najbardziej tajemniczy. Pasjonatem basketu jest Buckethead, gitarzysta-wirtuoz, który w swojej karierze nagrywa niezliczoną ilość materiału i jest uważany za jednego z najlepszych gitarzystów na świecie. Mimo wyglądu kompletnie nie wskazującego na to, że może być fanem koszykówki (kubełek KFC na głowie, maska na twarzy), tytuły jego utworów od razu zdradzają czyim jest fanem. Lebrontron, Lebron, King James, LeBron's Hammer to oczywiście nawiązanie do obecnej gwiazdy Miami Heat. Wcześniej Buckethead wydał kawałek Jordan, zresztą jeden z najbardziej znanych z jego repertuaru. Ostatnim specjalnie wydanym "koszykarskim" utworem jest kompozycja z lutego 2011 roku pod tytułem Crack The Sky, która w momencie pojawienia się w internecie była specjalnie dedykowana Blake'owi Griffinowi. Było to tuż przed konkursem wsadów i Buckethead umieszczając w sieci utwór w ten sposób życzył zawodnikowi Los Angeles Clippers wygrania konkursu, co zresztą nastąpiło po pamiętnym przeskoku nad maską (lub częścią maski) samochodu.


Buckethead być może miał okazję porozmawiać o NBA z innym muzykiem, gdy występował w Guns N' Roses na początku XXI wieku. Lider zespołu, Axl Rose ponoć w tamtym czasie mocno upodobał sobie rozgrywki koszykarskie. Do dziś krążą legendy o tym jak w listopadzie 2002 roku mimo czekających w hali fanów w ogóle nie pojawił się na zaplanowanym koncercie w Vancouver, ponieważ oglądał w tym czasie... basket w telewizji. Wiadomo, że Rose czasami pojawiał się na koncertach w strojach nawiązujących do koszykarzy (choć częściej do hokeistów), miało to miejsce choćby w Bostonie, gdy podczas jednego z utworów miał na sobie koszulkę Paula Pierce'a. Mimo wszystko trudno jednoznacznie stwierdzić, jaką rolę w życiu słynnego wokalisty pełnił basket. Z początku stulecia zachował się jeszcze wywiad jakiego udzielił Rose podczas NBA Finals 2001. To wyjątkowe wydarzenie, bo muzyk w tamtym czasie wywiadów nie udzielał przez wiele lat. Można wręcz stwierdzić, że dla NBA zrobił wyjątek.


Poza najbardziej znanymi muzykami ze Stanów Zjednoczonych, także mniej znane kapele o charakterze bardziej lokalnym nawiązywały w swojej twórczości do koszykówki. Doskonałym przykładem jest jugosławiański zespół Prljavi Inspektor Blaza i Kljunovi, który w 1998 roku po pamiętnych dla Jugosławii mistrzostwach świata wydał płytę pod nazwą Sex, droga i Bodiroga, na której znalazł się tytułowy utwór nawiązujący oczywiście do Dejana Bodirogi. Jednego z najlepszych zawodników w historii europejskiej koszykówki przedstawiać nie trzeba, wszak osiągnął praktycznie wszystko co można było w koszykówce spod znaku FIBA. Nic więc dziwnego, że w swoim kraju jest nie tylko bohaterem dla fanów sportu, ale także muzyków.


Opisanych kilka tytułów i wykonawców to oczywiście tylko mały wycinek, wszak koszykarskie motywy występowały na pewno dużo częściej w rockowych kompozycjach. Niech wszystkie przypadki wyżej będą jednak namacalnym dowodem, że koszykówka, zwłaszcza ta spod znaku NBA, nie musi być tylko obiektem zainteresowań zarezerwowanym dla raperów pokroju Jay-Z. Parafrazując tytuł świetnego filmu nawiązującego do streetballu, biali też potrafią śpiewać... o koszykówce.