niedziela, 20 kwietnia 2014

Skazani na wczesne wakacje.


NBA Playoffs to dla części zawodników czas potwierdzenia swojej ogromnej wartości, a dla jeszcze innych szansa wskoczenia na jeszcze wyższy poziom. Na przeciwległym biegunie znajdują się Ci, o którzy robią furorę od listopada, ale od połowy kwietnia przepadają jak kamień w wodę.

Stephen Curry po raz pierwszy naprawdę został doceniony w NBA po fenomenalnych dla siebie play-offach w ubiegłym sezonie. Owszem, wcześniej był mistrzem świata, dobrym strzelcem, ale takim co sobie może porzucać do połowy kwietnia, a później grzecznie usunie się w cień, oddając pole do popisu innym. W tym sezonie wielokrotnie można było zachwycać się Kevinem Love, Anthony Davisem, Kyrie Irvingiem. Tą trójkę łączy też coś jeszcze - zero spotkań w karierze w rozgrywkach posezonowych. Davis rozgrywał dopiero swój drugi sezon, dodatkowo w niesamowicie silnej Konferencji Zachodniej i jego czas w play-offs jeszcze nadejdzie. Irving jest już po swoim trzecim sezonie, jest twarzą Cleveland Cavaliers w beznadziejnie ostatnio słabej Konferencji Wschodniej, ale numer 1 draftu z 2011 roku też na swój czas musi poczekać. Nie wiadomo, czy Davis i Irving będą musieli czekać aż tyle co Kevin Love. 25-letni lider Minnesoty Timbervolwes jest już po szóstym sezonie w karierze i za każdym razem kończył rozgrywki po sezonie regularnym. W tym momencie jego wszystkie osiągnięcia i zdobyte double-double idę na dobrych kilka długich tygodni w totalną odstawkę.

Można mieć świetny sezon w Minnesocie czy Sacramento, ale wycenę prawdziwych możliwości zawodnika stanowią w dużym stopniu play-offy. DeMarcus Cousins właśnie ma za sobą rewelacyjne miesiące gry w Kings, tylko do momentu jak nie poprowadzi swojej drużyny do czołowej ósemki w Western Conference, nikt nie będzie traktować go do końca poważnie. Będąc z kolei przy Minnesocie, oczywiście nikt normalny nie powie, że Kevin Love to facet, który nie zasługuje na etykietę All-Star, ale jednak brakuje mu tego stempla, potwierdzenia swojej jakości w play-off. To tam się buduje swoją karierę, tam tworzą się legendy. O nieobecnych, nawet jeśli są lepsi niż 80-90% koszykarzy grających w rozgrywkach posezonowych, nikt nie będzie wspominał. To tak jak z piłkarzami, którzy mają świetne sezony w klubach, a później nie dane im będzie zagrać w mistrzostwach świata. Trochę takim koszykarskim Robertem Lewandowskim albo Zlatanem Ibrahimoviciem jest Love - świetny w tym co robi, ale mimo wszystko... nie do końca.

W każdym sezonie znajduje się ktoś, komu udaje się zerwać z etykietką zawodnika mocnego tylko w regular season. Wie coś o tym John Wall, który właśnie przygotowuje się do pierwszego swojego meczu w play-offs. Dokonał tego w czwartym sezonie, choć gdyby do tego nie doszło w tym sezonie, niebezpiecznie zaczęto by poddawać w wątpliwość, czy silna drużyna Wizards musi mieć na pewno twarz Walla. Jeśli rozgrywający ze stolicy Stanów Zjednoczonych pójdzie w ślady Curry'ego z ubiegłego roku, praktycznie z automatu wskoczy do tego naprawdę elitarnego i wąskiego grona gwiazd NBA z pierwszego szeregu. Dla niego, Bradleya Beala, Damiena Lillarda najbliższe dni i tygodnie to ogromna trampolina w budowaniu swojego nazwiska. Dziś traktowani jeszcze jako młodzi, którzy na każdym kroku słyszą, że playoffs to czas weteranów, zaraz po bardzo dobrej jednej serii lub chociaż po kilku świetnych występach, zrobią więcej dla swojej kariery niż przez cały sezon regularny.


W latach 90-tych świetnym koszykarzem był Mitch Richmond. Przez trzynaście kolejnych lat za każdym razem rzucał średnio ponad 16 punktów w meczu, ale w ciągu tak długiego okresu w play-offach zagrał tylko 21 spotkań. Jeśli wspomina się czołowych zawodników lat 90-tych, raczej dość rzadko mówi się o byłym rzucającym między innymi Sacramento Kings, mimo, że ten był nawet mistrzem olimpijskim w Atlancie. Jeszcze gorzej jest z pamięcią o pewnym rozgrywającym o imieniu i nazwisku Steve Francis, który również zbytnio nie grzeszył udziałem w meczach play-offs. Obecnie występujący koszykarze mają jednak jeszcze szanse przełamania złej passy w swoich klubach - Cousins w Sacramento ma jeszcze kontrakt na cztery sezony, Love w Minnesocie na na dwa, Irving w Cleveland na jeden. Cała trójka zapewne jeszcze zagra w reprezentacji USA, zdobędzie międzynarodowe triumfy, ale w świecie NBA, by być traktowanym z należytym szacunkiem, muszą najlepiej na stałe zagościć w pasjonujących rozgrywkach, które rozpoczynają się każdego roku w drugiej połowie kwietnia. Ironią jest fakt, iż z jednej strony Love na dziś jest już mistrzem świata, mistrzem olimpijskim, trzykrotnym uczestnikiem All-Star Game, a z drugiej w play-offs nie powąchał jeszcze parkietu.

Z każdym kolejnym sezonem niepowodzeń i brakiem awansu do play-offs na tych przecież świetnych graczach będzie ciążyła coraz większa presja. O ile pierwszy sezon nawet dla najbardziej utalentowanych koszykarzy ma charakter pewnej "unitarki", o tyle później nie ma już zmiłuj. Jeśli dla niektórych naprawdę znaczących postaci tej ligi tradycją stanie się koniec sezonu w kwietniu, za każdym razem ich indywidualne osiągnięcia będą deprecjonowane. Wyjściem z tej sytuacji może być nie tyle jeszcze lepsza gra, co po prostu... zmiana klubu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz