sobota, 30 listopada 2013

Byłe potęgi 25 lat później.


W "Srebrnych Chłopcach Zagórskiego" pojawiła się teza, że kiedyś o medale na wielkich imprezach było łatwiej ze względu na inną mapę polityczną Europy. Wraz z początkiem lat 90-tych zmienił się raz na zawsze koszykarski układ sił na Starym Kontynencie, jednak można sobie wyobrazić jak w 2013 roku mogłyby być mocne dawne wielonarodowe potęgi - Jugosławia i Związek Radziecki.

Jugosławia i Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich to dwa najbardziej utytułowane zespoły w historii europejskiego basketu, jednak oba kraje już w takiej formie nie istnieją. Jeszcze w 1988 roku na igrzyskach oba zespoły grały w olimpijskim finale, pozostawiając w pokonanym polu Amerykanów, w których występował między innymi David Robinson. Z obu tych sztucznie zbudowanych federacyjnych państw wyodrębniły się  nowe reprezentacje, które bardzo szybko zwiększyły konkurencję w Europie. Na ostatnim EuroBaskecie 2013 wystąpiło aż sześć reprezentacji wchodzących w skład dawnej Jugosławii (Serbia, Chorwacja, Słowenia, Macedonia, Bośnia i Hercegowina, Czarnogóra) oraz pięć z dawnego bloku ZSRR (Rosja, Litwa, Łotwa, Ukraina, Gruzja). To prawie połowa uczestników ME, co tylko pokazuje kolosalne zmiany jakie musiały nastąpić po decyzjach politycznych sprzed ponad dwudziestu lat. W wielu sportach drużynowych nastąpiła zmiana układu sił, jednak na największą skalę nastąpiły one właśnie w koszykówce. Dziś, gdyby czysto hipotetycznie postanowiono odtworzyć dwie dawne potęgi, selekcjonerzy tych reprezentacji mieliby ogromny kłopot kadrowego bogactwa.


Kraje bałkańskie od 1992 roku stale liczyły się w w czołówce europejskiej koszykówki. Do 2003 roku Jugosławia (później zmieniono nazwę państwa na Serbia i Czarnogóra) dwukrotnie zdobyła mistrzostwo świata, trzykrotnie mistrzostwo Europy, pod nową nazwą aż tak kolorowo już nie było, ale srebny medal ME z 2009 roku też ma swoją wymowę. W pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości niezwykle silni byli Chorwaci, którzy na ostatnim EuroBaskecie po osiemnastu latach awansowali do finałowej czwórki wielkiej imprezy. W ostatnim dziesięcioleciu nastąpił niewątpliwy wzrost znaczenia Słowenii, solidne kadry z gwiazdami europejskiego formatu posiadają także Bośniacy, Macedończycy oraz Czarnogórcy, czyli najmłodsze państwo wśród tych tutaj wymienionych. Gdyby spróbować złączyć to w jedną całość, potencjalnie powstałaby reprezentacja, której obowiązkiem na każdych ME byłaby walka o finał. Zakładając, że Jugosławia Anno Domini w 2013 roku wyglądałaby tak: Milos Teodosic (CSKA Moskwa), Goran Dragic (Phoenix Suns), Nemanja Nedovic (Golden State Warriors), Bojan Bogdanovic (Fenerbahce Ukler Stambuł), Roko-Leni Ukic (Panathinaikos Ateny), Vladimir Micov (CSKA Moskwa), Erazem Lorbek (Barcelona), Mirza Teletovic (Brooklyn Nets), Nikola Pekovic (Minnesota Timberwolves), Nikola Vucevic (Orlando Magic), Nenad Krstic (CSKA Moskwa) i Ante Tomic (Barcelona), stawianie takiej reprezentacji w roli permanentnego kandydata do medalu na każdych ME nie byłoby żadną przesadą.

Czasami może się wydawać, że ten potencjał na Bałkanach jest obecnie dużo mniejszy niż jeszcze w czasie znakomitej generacji koszykarzy z przełomu lat 80 i 90-tych. Tacy koszykarze jak wtedy - Toni Kukoc, Drażen Petrovic, Vlade Divac czy Dino Radja, nie rodzą się jednak co chwilę. Nie można jednak wątpić w system szkolenia w krajach dawnej Jugosławii, które rokrocznie wypuszczają kolejne talenty, które za chwilę mogą stać się czołowymi zawodnikami w Europie. Mowa tutaj o trzech graczach - 20-letni Vasilije Micic i szczególnie 19-letni Dario Saric oraz 18-letni Mario Hezonja, którzy mają docelowo sporo znaczyć także w NBA. Koszykarze, którzy są dziś najlepszą wizytówkę Półwyspu Bałkańskiego, mimo, że wypadają gorzej niż ich poprzednicy z czaśów Jugoplastiki Split, to cały czas jest to absolutny europejski top. Brakuje może jeszcze megagwiazdy, kogoś w stylu Peji Stojakovicia z najlepszych lat, ale Teodosic, Dragic, Bogdanovic oraz podkoszowi to zestaw zawodników, który może liczyć na najlepsze oferty na kontynencie oraz na wiele propozycji z NBA. Gdyby na parkiecie w tych samych koszulkach pojawiłaby się piątka: Teodosic, Dragic, Bogdanovic, Teletovic i Vucevic, zdecydowana większość reprezentacji na świecie nie byłaby w stanie nawiązać równorzędnej walki. A mówimy o zestawie, który jednak jest nieco słabszy od tego sprzed około dwudziestu lat.

Związek Radziecki w historii koszykówki był przez lata prawdziwym kolosem, wielokrotnym mistrzem Europy, trzykrotnym mistrzem świata oraz dwa razy Sowietom udało się zdobyć olimpijskie złoto. Pierwsze po pamiętnym finale na IO 1972 w Monachium i przerwaniu 36-letniej hegemonii Stanów Zjednocoznych, natomiast drugie na igrzyskach w Seulu w 1988 roku. Wówczas już ZSRR politycznie i gospodarczo był kolosem, ale wyłącznie na glinianych nogach, ale w sporcie cały czas to była absolutna potęga i nie inaczej było w koszykówce. W czasach już wprowadzonej "pierestrojki", ostatni złoty medal dla ZSRR zdobyli zawodnicy, którzy dziś musieliby reprezentować pięć państw - Litwę (np. Arvydas Sabonis), Rosję (np. Walerij Tichonienko), Łotwę (Igors Miglinieks), Estonię (Tiit Sokk) i Ukrainę (Aleksandr Wołkow). Gdyby stworzyć kadrę ZSRR w 2013 roku, znów tradycyjnie najwięcej pojawiłoby się postaci związanych z Rosją, jak Aleksiej Szwed (Minnesota Timberwolves), Siegiej Karasiew (Cleveland Cavaliers), Andriej Kirilenko (Brooklyn Nets), Witalij Fridzon, Wiktor Chriapa i Aleksander Kaun (obaj CSKA Moskwa) oraz z Litwą - Mantas Kalnietis (Lokomotiw Kubań), Linas Kleiza (Fenerbahce Ulker Stambuł), Donatas Motiejunas (Houston Rockets) i Jonas Valanciunas (Toronto Raptors). Stawkę mogliby uzupełnić choćby Gruzini, Manuczar Markoiszwili (Galatasaray Stambuł) i Zaza Paczulia (Milwaukee Bucks). Dodatkowo w odwodzie są jeszcze reprezentanci szóstej na EuroBaskecie 2013 Ukraińcy oraz solidni Łotysze, więc wartościowych zawodników do wyselekcjonowania dwunastki by nie brakowało. Sukcesów w ostatnich lat też nie brakuje, wystarczy wspomnieć tylko o tegorocznym wicemistrzostwie Europy dla Litwy lub o brązowym medalu na IO w Londynie zdobytym przez Rosjan. Łącząc najlepszych zawodników obu reprezentacji oraz korzystając z bogactwa jakie dają pozostałe dawne sowieckie republiki, w 2013 roku powstałaby reprezentacja, która mogłaby nawiązać do najlepszych lat radzieckiej koszykówki.

Wracając jeszcze raz do "Srebrnych Chłopców Zagórskiego", Związek Radziecki słusznie został przedstawiony tam jako gigant nie do pokonania w Europie przed pięćdziesięcioma laty. Po tamtym turnieju we współczesnej koszykówce nie ma już śladu. Nie ma Związku Radzieckiego, nie ma Jugosławii, nie ma silnej reprezentacji Polski. Mimo to w Belgradzie, Ljublanie, Moskwie, Kownie i innych miastach nie brakuje kolejnego pokolenia świetnych zawodników. Zawodników, którzy grając w nowych reprezentacjach, mają drogę do zdobywania medali zdecydowanie trudniejszą niż ich wielcy poprzednicy do początku lat 90-tych.

niedziela, 24 listopada 2013

Nowy Żalgiris.


W czasach, gdzie klubowe zespoły stają się często kosmopolitycznymi tworami i coraz ciężej utożsamiać się z krajowymi zawodnikami, Żalgiris Kowno w sezonie 2013/2014 zbudował zespół będący zaprzeczeniem trendu występującego na najwyższym europejskim poziomie. 

Żalgiris Kowno to nie tylko na Litwie klub-instytucja. Piętnaście tytułów mistrza Litwy w ciągu dwudziestu lat, do tego pamiętny triumfy w Europie w 1998 roku (wygrana w Pucharze Europy) oraz rok później, gdy sensacyjnie zespół litewski wygrywał Euroligę. Jeśli spojrzy się na listę triumfatorów Euroligi w ostatnich prawie dwudziestu latach, od razu rzuca się w oczy nazwa litewskiego przedstawiciela. Poza tym same marki, największe tuzy koszykówki w Europie - Real Madryt, Panathinaikos Ateny, Olympiacos Pireus, Kinder Bolonia, FC Barcelona, Maccabi Tel Awiw czy CSKA Moskwa. "Romantyczne" zwycięstwo w 1999 roku jest ostatnim aktem, kiedy to mozolna koncepcja budowy zespołu, a nie ogromne pieniądze, zapewniły mistrzostwo na tym poziomie. Później w najlepszej lidze w Europie triumfowali już możni, którzy od lat stanowią koszykarską burżuazję na Starym Kontynencie. Sukcesy w Europie z lat 1998-1999 kilka lat później w piłce nożnej zostały powtórzone przez... Jose Mourinho. Prowadzone przez niego FC Porto wpierw w 2003 roku wygrało Puchar UEFA (drugie co do ważności rozgrywki, tak jak dla Żalgirisu Puchar Europy w 1998), by rok później zwyciężyć także w elitarnej Lidze Mistrzów. Podobnie jak w przypadku Żalgirisu, ku zdumieniu wszystkich obserwatorów. Sukces sprzed czternastu lat jest doskonale pamiętany w Polsce, bo z tamtego Żalgirisu w PLK później występowało czterech zawodników: Darius Maskoliunas, Dainius Adomaitis, Tomas Masiulis i Czech Jiri Żidek.


Po 1999 roku zespół z Kowna nie zdyskontował jednak sukcesu na tyle, by na stałe włączyć się do ścisłej europejskiej czołówki. Owszem, od lat występuje w Eurolidze, ale tylko raz, w sezonie 2003/2004 był naprawdę bardzo blisko Final Four. Przed tamtym sezonem do Kowna wrócił legendarny i najlepszy koszykarz w historii litewskiej koszykówki, Arvydas Sabonis, który jeszcze w wieku 40 lat i doświadczony wieloma poważnymi kontuzjami był jeszcze w stanie znaleźć się w najlepszej piątce graczy Euroligi. Brak powtórzenia sukcesu odniesionego przed czternastoma laty w Monachium trudno uznać jednak za porażkę polityki klubu z Kowna. Nie posiada on na tyle wysokiego budżetu, by rywalizować jak równy z równym z najlepszymi drużynami w Europie. Dzięki jednak prowadzeniu odpowiedniej polityki kadrowej można ten dystans skracać. Być może w najbliższych latach sprawdzi się właśnie polityka jaką wprowadzono w Kownie przed tym sezonem.

Żalgiris w poprzednim sezonie zdobył mistrzostwo Litwy, świetnie prezentował się w pierwszej fazie Euroligi (bilans 8-2), awansował do Top 16. Wiadomo już, że obecnie bilansu z sezonu regularnego Euroligi Żalgiris już nie powtórzy - po sześciu spotkaniach ma obecnie jedynie dwa zwycięstwa. Dokonuje jednak tego w prawie krajowym składzie, gdyż poza Amerykaninem, którym jest Justin Dentmon oraz młodymi: Estończykiem Siimem-Sanderem Vene oraz Łotyszem Kasparsem Vecvagarsem, którzy i tak są tylko uzupełnieniem, o sile zespołu decydują wyłącznie Litwini. Trochę to przypomina końcówkę lat 90., kiedy zawodnicy ze Stanów Zjednoczonych robili ogromną różnicę w europejskich zespołach. Doskonale znana formuła dwóch obcokrajowców znakomicie sprawdzała się przecież w Polsce. Ściągani wówczas głównie Amerykanie byli wartością dodaną w każdym zespole i to od nich zaczynało się ustalanie składu. Dopiero później, nie tylko w Polsce, nastąpiło często przejście z jakości na ilość i w prawie każdym europejskim zespole obcokrajowców było coraz więcej. Tak jak w 1999 roku w Żaligirisie takim mózgiem zespołu i liderem był Tyus Edney, tak teraz (zachowując wszelkie proporcje, Dentmon to jednak nie klasa Edneya) taką rolę pełni Dentmon, najlepiej punktujący i asystujący w zespole w rozgrywkach Euroligi. I na tym właściwie kończy się rola znacząca rola obcokrajowców w Kownie.

W pierwszej piątce Euroligi 2003/2004 obok Sabonisa znalazł się jeszcze jeden Litwin. To będący wówczas u szczytu formy Sarunas Jasikevicius, który w barwach Maccabi Tel Awiw rozgrywał pamiętne boje przeciwko swojemu obecnemu pracodawcy. Jasikevicius już jako żywa legenda europejskiej koszykówki w wieku 37 lat, co aż wydaje się nieprawdopodobne, zadebiutował w barwach najsłynniejszego litewskiego klubu podpisując na razie roczny kontrakt. Jasikevicius nie pełni takiej roli jak kiedyś w Maccabi, wchodzi z ławki, ale nadal jego doświadczenie jest bezcenne i potrafi to na parkiecie nadal wykorzystać. Słynny Litwin może być także mentorem dla całej plejady młodych zawodników już nowej generacji, których w Kownie nie brakuje. Ma na pewno ogromny autorytet, podobnie zresztą jak trener, którym jest dobry znajomy Jasikeviciusa z parkietów. Trenerem Żalgirisu po Joanie Plazie został kolejny wielki gracz litewskiego basketu, Saulius Stombergas. Słynący z zimnej krwi dziś 40-latek pamięta doskonale Final Four w Monachium, kiedy jako zawodnik wygrywał Euroligę. Stombergas z Jasikeviciusem dziesięć lat temu na szwedzkich parkietach zostali złotymi medalistami mistrzostw Europy, wspólnie z jednym z liderów obecnego Żalgirisu, aktualnie 34-letnim Ksystofem Lavrinoviciem. Stombergas na ławce, Jasikevicius, Lavrinović oraz wielokrotny reprezentant Litwy i medalista ME i MŚ, 33-letni Robertas Javtokas, wykorzystują dziś swoje wieloletnie doświadczenie, by nadal Żalgiris liczył się w Europie, ale muszą też liczyć na pomoc od młodszych graczy.


Oprócz ponad 30-letnich rutyniarzy trzon kowieńskiego zespołu stanowi dwójka graczy, którzy są w najlepszym koszykarskim wieku, ale ich kariery toczyły się do tej pory zupełnie odwrotnie. Pierwszy z nich, Paulius Jankunas, prawie całą karierę spędził w Kownie od lat będąc jej ważnym ogniwem. Trochę inaczej ma się sytuacja z Martynasem Pociusem. 27-letni skrzydłowy ma za sobą cztery sezony w Duke pod okiem słynnego Mike'a Krzyzewskiego oraz dwa lata w Realu Madryt. W Żalgirisie występował z powodzeniem już w latach 2009-2011, teraz po dwóch sezonach w Hiszpanii zdecydował się wrócić i dziś w Eurolidze (10 pkt) jaki w lidze litewskiej jest drugim strzelcem zespołu (12,2 pkt). Z zawodników młodszych najwyżej stoją akcje Vytenisa Lipkeviciusa, który regularnie wychodzi w pierwszej piątce. Należy jednak zwrócić uwagę, że ma już 24 lata, a jego młodsi koledzy w tym sezonie stanowią raczej tylko (jeszcze?) uzupełnienie składu. W najbliższych latach to się może jednak zmienić, bo w Żalgirisie utalentowanej nowej generacji nie brakuje.

22-letni Minduagas Kupsas, 21-letni Vytenis Cizauskas, 20-letni Tauras Jogela czy 19-letni Tomas Dimsa to może być przyszłość litewskiej koszykówki. Poza Kupsasem wszyscy zdobywali w ostatnich latach medale ME lub MŚ w kategoriach juniorskich. Tylko w tym roku na MŚ do lat 19 rozgrywanych w Czechach Litwa zdobyła brązowy medal, a jednym z czołowych zawodników w zespole był wspomniany Dimsa. Więcej na razie występują w rodzimej lidze niż w Eurolidze, gdzie grają tylko epizodyczne role, ale warto zapamiętać te nazwiska, podobnie jak Łotysza Vecvagarsa. Syn znanego doskonale z parkietów PLK Arnisa Vecvagarsa (sezon 1999/2000 w Bobrach Bytom) w tym roku na ME do lat 20 zdobył z Łotwą srebrny medal, po czym rozpoczął obecny sezon w Kownie. A trzeba pamiętać jeszcze, że do drugiej ligi hiszpańskiej został wypożyczony przed tym sezonem Marius Grigonis, czyli kolejny brązowy medalista MŚ z Czech i również jeden z liderów młodzieżowej reprezentacji Litwy.

Zmiany w okresie letnim były w klubie ogromne - w zespole pojawiło się aż jedenastu nowych koszykarzy, do tego także nowy trener. W zespole pozostało z poprzedniego sezonu zaledwie pięciu graczy, więc musi minąć trochę czasu, kiedy nowy Żalgiris Kowno zostanie w całości zbudowany. Koncepcja jaką przyjęto w Kownie może się podobać - nie brakuje weteranów, a nawet ikony krajowej koszykówki, jest zagraniczny rozgrywający i lider zespołu, doświadczeni krajowi gracze w najlepszym dla koszykarza wieku, szereg utalentowanych młodych prospektów. Do tego nad wszystkim na ławce trenerskiej czuwa legenda, która pamięta wielkie sukcesy Żalgirisu z parkietu. Warto zwracać uwagę jak powiedzie się ten kowieński projekt.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Dobry człowiek bez dobrej formy.


EuroBasket na Słowenii miał poza dobrym występem reprezentacji zapewnić też Thomasowi Kelatiemu przyzwoity kontrakt na wysokim europejskim poziomie, być może już ostatni w karierze. Doświadczony 31-latek mimo blamażu reprezentacji Polski i swojej kiepskiej gry, klub znalazł, występujący nawet w Eurolidze. Mając jednak na uwadze wiek, zdrowie i przede wszystkim aktualną formę, bardzo trudno oczekiwać, że znajdzie się jeszcze chętny pracodawca z półki porównywalnej do Laboral Kutxa, by zatrudnić naturalizowanego Amerykanina.

Thomas Kelati bardzo długo zwlekał z podpisaniem kontraktu na sezon 2013/2014. Gdy po poprzednich, nawet mimo kontuzji, całkiem udanych rozgrywkach w barwach mocnej Valencii Basket, teraz wydawało się, że kwestią czasu jest znalezienie nowego klubu. Kwestią nie było jednak samo znalezienie nowego pracodawcy, ale jeszcze o odpowiednim statusie sportowo-finansowym. Stawiając w jego wieku całkiem słusznie także na aspekt finansowy od początku koncepcja gry w Stelmecie Zielona Góra wydawała się mało prawdopodobna, nawet mimo propozycji ze strony mistrza Polski. O ile kontuzje nękają Kelatiego coraz częściej, w poprzednim sezonie nadal był czołowym graczem Valencii i nie było to tak widoczne. Wszystko zmieniło się latem 2013 roku i ten stan trwa do tej pory. Z groźnego strzelca, "killera" przeistoczył się w wolnego i ugłaskanego do bólu rzucającego obrońcę, a i tym obrońcą jest aktualnie wyłącznie z nazwy.

W Zielonej Górze dziś nie mogą być zadowoleni, że Kelati nie przystał na ich propozycję. W wywiadach z zawodnikiem sporo mówi o pieniądzach i to można jeszcze zrozumieć. Ton jednak tych wypowiedzi może zaskakiwać: "Mam wiele ofert w tym momencie i nie martwię się o swoją przyszłość. W Hiszpanii chce mnie jeden klub, ale oferta cały czas jest za niska." Kelati zna swoją wartość, która jednak nie ma absolutnie obecnie przełożenia na parkiecie. Zawodnik ma jednak cały czas określoną markę, która pozwoliła mu podpisać kontrakt, na razie tylko dwumiesięczny z Laboral Kutxa Vitoria. Czas dwóch miesięcy powoli zbliża się ku końcowi, a w tym czasie Kelati rozegrał pięć spotkań w lidze ACB oraz trzykrotnie wybiegał na parkiety Euroligi. W tym czasie zdążył ze względu na kontuzję opuścić część treningów oraz meczów, ale czy aby na pewno jest to realne wzmocnienie Laboral Kutxa?

Kelati w ACB w pięciu spotkaniach przebywał łącznie na parkiecie zaledwie 40 minut i zdobył tylko... trzy punkty, zresztą w pierwszej kolejce. W ten oto sposób już ponad miesiąc zawodnik, który miał być naszą największą bronią na obwodzie w czasie EuroBasketu, czeka na jakiekolwiek punkty w lidze. Średnia na poziomie 0,6 punktów na mecz jest po prostu zawstydzająca dla zawodnika tej klasy, a tym bardziej dla zawodnika uchodzącego za strzelca. Spodziewać się tego nie można było, bo nawet mimo bardzo słabej grze na EuroBaskecie 31-latka stać na więcej. Teraz widać, że kluby pokroju Laboral Kutxa to już zbyt wysoka półka dla "Tomka". Lepiej to wygląda wszystko w Eurolidze, bo tu były zawodnik między innymi Turowa Zgorzelec może liczyć na więcej minut, jak na razie średnio 18 w każdym meczu. Amerykanin z polskim paszportem zagrał w elitarnych rozgrywek jeden dobry mecz oraz tylko dobre fragmenty w pozostałych. Średnio 5,3 punktów jakiegoś wstydu w tak dobrym klubie nie przynosi, ale oglądając okres, kiedy przebywa na parkiecie, wyraźnie widać po nim ile negatywnego z zawodnika mogą zrobić kontuzje. Andrzej Kostyra komentujący bokserskie gale użył kiedyś w stosunku do jednego z pięściarzy terminu "wolny jak ketchup" i bardzo pasuje on do Kelatiego. Może i cały czas porusza się elegancko, ale wygląda to tak jakby wszystko przewijać w zwolnionym tempie jeszcze na kasetach VHS. To nie łyżwiarstwo figurowe i tu nikt punktów za elegancję i styl punktów nie przyznaje. Ani tym bardziej narciarstwo alpejskie, nawiązując do EuroBasketu, kiedy Kelati był mijany przez rywali w czasie slalomowego zjazdu.

Problemy Kelatiego w kontekście reprezentacji Polski wiele już raczej nie zmienią. Zawodnik będący w czasie kolejnych mistrzostw Europy (jeśli oczywiście na nie awansujemy) już w schyłkowej fazie kariery wiele jej już nie będzie w stanie zaoferować. Nawet w Polskiej Lidze Koszykówki za na pewno mniejsze pieniądze można obserwować zawodników, którzy, nawet jeśli odbiegają od stylu gry Kelatiego, mogą dać więcej swojemu zespołowi. Erving Walker sprawdza się bardzo dobrze w Stelmecie i warto w niego inwestować nawet mimo braków taktycznych. Kelati taktykę, dyscyplinę na boisku, kulturę gry ma opanowaną do perfekcji, ale obecnie bardzo mało z tego wynika. Parafrazując słowa Kazimierza Górskiego - Kelati to dobry zawodnik, tylko nie ma wyników.

Lubiany przez otoczenie obecnie kolega klubowy Waltera Hodge'a zawsze mógł tez liczyć na dobrą prasę w polskich mediach. Zupełnie odwrotnie niż jego korespondencyjny i tak naprawdę niedoszły rywal na pozycji reprezentacyjnej "dwójki", czyli David Logan. Rówieśnik Kelatiego nagrabił sobie między innymi wypowiedzią o reprezentowaniu Afganistanu i na dobrą prasę liczyć nie może, ale już na dobrą formę sportową jak najbardziej. Logan w barwach bardzo dobrze znanej w całej Europie Albie Berlin zdobywa w rozgrywkach EuroCup średnio 17 oraz w lidze niemieckiej 14 punktów na mecz, będąc zdecydowanym liderem niemieckiego zespołu. Tym samym subiektywny konkurs na najlepszego obecnie naturalizowanego reprezentanta Polski mógłby zostać rozstrzygnięty tak szybko jak nigdy dotąd. Wcześniej Thomas Kelati udowadniał, że też potrafi grać na dobrym poziomie. Więc znów można zapożyczyć jedno ze słynnych powiedzeń trenera Górskiego, zmieniając nieco pierwotny charakter, tak by obrazowo opisać przemianę Kelatiego - to skoro było tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?

sobota, 16 listopada 2013

Zwycięstwa wbrew logice.


Wyjazdowe spotkanie Stelmetu Zielona Góra z Olympiacosem Pireus mogło przejść do historii polskiej koszykówki klubowej. Nawet jeśli w końcowej tabeli grupy C Euroligi zwycięstwo Stelmetu wiele by nie zmieniło, byłoby to wydarzenie nie tylko dla koszykówki, ale całego polskiego sportu bez precedensu. Zresztą w koszykówce polskie zespoły już wcześniej odnosiły zwycięstwa, w które do dziś czasami trudno uwierzyć.

Na poziom z jakim mamy do czynienia w Polskiej Lidze Koszykówki trudno nie narzekać. Maleją budżety, a wraz z nimi sportowa wartość sprowadzanych zagranicznych zawodników. Mimo to 15 listopada 2013 roku okazało się, że ta kulejąca liga była w stanie wyeksportować zespół, który przez prawie cały mecz prowadził z Olympiacosem grającym we własnej hali. Nie Olympiacosem wyblakłym, który był jedynie firmą z nazwy, a w rzeczywistości absolutną europejską potęgą, która wygrała Euroligę w 2012 i 2013 roku i kroczy od wygranej do wygranej w obecnym euroligowym sezonie. Dwukrotnie z rzędu tytuł najlepszej drużyny Europy nie jest łatwo zdobyć w żadnej dyscyplinie. Doskonale o tym wiedzą piłkarze, gdzie odkąd powołano Ligę Mistrzów nikt jeszcze nie obronił zdobytego trofeum. W koszykarskiej Eurolidze w ostatnich dwudziestu latach tylko Maccabi Tel Awiw potrafiło dwukrotnie z rzędu zdobyć mistrzostwo tych rozgrywek, a miało to miejsce w latach 2004-2005.

To wszystko pokazuje, że na parkiecie Hali Pokoju i Przyjaźni w Pireusie nie gra przypadkowy mistrz, tylko autentycznie najlepszy zespół Europy. Można się spierać czy na pewno to Grecy byli najlepszymi przez cały ostatni sezon, a nie Real Madryt ale fakty są nieubłagane, to Olympiacos zdobył kolejne trofeum. Logicznie rzecz biorąc, jeśli taki zespół podejmuje zahukanego kopciuszka na europejskich salonach jakim jest jeszcze Stelmet Zielona Góra, w zasadzie kwestia wyniku spotkania powinna być od początku jasna. Wydawać by się mogło, że zielonogórzanie zadowolą się jedynie najniższym wymiarem kary, a sama gra w Hali Pokoju i Przyjaźni w ramach Euroligi jest dla wielu koszykarzy wydarzeniem wyjątkowym, które z dużym prawdopodobieństwem już nie musi się powtórzyć. Nagle okazuje się, że wszystko zostało przewartościowane i to Stelmet prowadzi oraz kontroluje mecz od początku trzymając Greków na dystansie około dziesięciu punktów. Na oficjalnym koncie Euroligi na Twitterze pojawiło się w kontekście spotkania w Pireusie jedno lakoniczne, ale wszystko mówiące słowo - surprise. Termin niespodzianka był chyba odmieniany przez wszystkie przypadki w całej Europie obserwującej wydarzenia, które działy się w Grecji.

Stelmet do historii polskiej koszykówki nie przeszedł, bo meczu nie wygrał, choć był bliski jak mało kto. Długo będą jeszcze trwały dywagacje, czy do końca powinna pozostać 1,6, a może 0,9 sekundy. Z czasem dyskusje ucichną, a w kronikach i tak zostanie zapisany wynik 79-77 dla Olympiacosu. A sama końcówka dla polskich kibiców zamiast przypominać sensacyjny triumf w 2011 roku nad aktualnymi wicemistrzami świata - Turcją, bardziej będzie kojarzyć się z dramatem podczas EuroBasketu na Słowenii i przegraną końcówką z Czechami. Nie było tak jednak zawsze, polskie kluby nie tylko ponosiły martyrologiczne "piękne porażki", ale też wygrywały w okolicznościach, kiedy zaprzeczało temu wszystko, z logiką na czele.


Początek sezonu 2001/2002, Idea Śląsk Wrocław po transferowych zakupach jakich nie dokonywano w Polsce nigdy wcześniej. Do stolicy Dolnego Śląska przybyły znane w całej Europie postacie jak Gintaras Einikis, Andrei Fetisov, Vladan Alanovic, czy medalista mistrzostw świata ze Stanami Zjednoczonymi, Michael Hawkins. Śląsk mocny był jednak na początku tamtego sezonu tylko na papierze, a gra wraz z rozpoczęciem sezonu nie za bardzo się kleiła, co po pewnym czasie spowodowało zwolnienia we wrocławskim zespole. Zanim to nastąpiło, w Hali Ludowej 18 października 2001 roku będący pod formą Śląsk pokonał ówczesnego mistrza Suproligi, Maccabi Tel Awiw 79-65. Izraelski zespół, który był naszpikowany gwiazdami europejskiego formatu jak Anthony Parker (później jeszcze wiele lat kariery w NBA), Nate Huffman, czy Ariel McDonald, został wyraźnie pokonany szczególnie w czwartej kwarcie, w której gospodarze wręcz rozbili mistrza Suproligi. Wówczas ten mecz był również swoistym rewanżem za zmagania w 1/8 Suproligi, kiedy zgodnie z planem oba mecze wygrało Maccabi. Zwycięstwo Śląska do dziś otoczone jest wielkim kultem i jednym z symboli wielkości ówczesnego mistrza Polski. Tym bardziej, że nastąpiło to praktycznie na początku przygody z najlepszą europejską koszykówkę mistrza Polski. Co prawda wcześniej była Suproliga, ale kaliber i zespoły w tych rozgrywek znacznie odbiegały od tego, by nazywać te rozgrywki zdecydowanie najlepszą ligą w Europie. Od zwycięstwa Śląska nad Maccabi chyba żaden mecz polskiej drużyny w pucharach nie wzbudził takiej sensacji, ewentualnie porównywać można tutaj jedynie awans Asseco Prokomu do Top 8 Euroligi w 2010 roku.


Ostatecznie zwycięstwo nad Maccabi Tel Awiw miało w zasadzie wymiar tylko symboliczny, bo w tabeli wiele one nie zmieniło, podobnie jak pewien triumf Hoop Pekaesu Pruszków. Jest sezon 1998/1999, pruszkowski zespół przeszedł rewolucję po porażce w maju 1998 roku, jaką było wtedy zdobycie "tylko" wicemistrzostwa Polski. Nowy sezon, nowi gracze, zmieniani trenerzy, w składzie też dochodziło w międzyczasie do rotacji. Generalnie sytuacja w Pruszkowie daleka była od stabilizacji i zamiast myśleć o sukcesach w Europie, działaczom i zawodnikom klubu z Pruszkowa większy sen z powiek spędzała przede wszystkim sytuacja w polskiej lidze. W Pucharze Saporty pruszkowski zespół wyszedł z grupy z czwartego miejsca, by w 1/16 finału zmierzyć się z Benetonnem Treviso. 12 stycznia 1999 roku Hoop Pekaes Pruszków pokonał sensacyjnie Włochów 70-62, a w pokonanym polu Zelijko Rebracę, Ricardo Pittisa, Davida Bonorę i resztę zostawili tacy gracze jak Darnell Hoskins, Tyrece Walker oraz gros krajowych zawodników na czele z Dominikiem Tomczykiem, Piotrem Szybilskim, Krzysztofem Dryją, Krzyszofem Sidorem i Leszkiem Karwowskim. Sensacyjne zwycięstwo Hoop Pekaesu było też jednocześnie pierwszą porażką Benettonu w tamtym sezonie w Europie, który jednak w rewanżu z nawiązką odrobił straty wygrywając 83-60, nie pozostawiając złudzeń, który zespół jest lepszy. Mimo to styczniowy pojedynek z Benettonem jest jednym z najbardziej pamiętnych spotkań z udziałem pruszkowskiego zespołu w europejskich pucharach. Obok wydarzeń z 19 lutego 1997 roku, kiedy Pekaes rozbił Unicaje Malagę 84-57 i awansował wówczas do półfinału Pucharu Koraca, mecz z Benettonem jest bodaj największym pojedynczym sukcesem Pekaesu w Europie. Tym bardziej, że dyspozycja prezentowana na krajowych parkietach nie zapowiadała, że w Pruszkowie istnieje zespół gotowy, by odprawić z kwitkiem naszpikowany znanymi postaciami włoski Benetton.


W rozgrywkach europejskich nie brakowało znakomitych wyników polskich klubów, obok awansów do czołowej ósemki w Europie Asseco Prokomu Gdynia w 2010 i Lecha Poznań w 1990 roku, sukcesy odnosiły także eksportowe drużyny w rozgrywkach europejskich drugiego rzędu będących zapleczem dla elitarnej Euroligi. Mimo to częściej dziś wspomina się zwycięstwa, które de facto w normalnych warunkach nie miały prawa się zdarzyć. Tak było w przypadku spotkań między Śląskiem a Maccabi oraz Pekaesem a Benettonem. Wczoraj Stelmet Zielona Góra przez 39 minut i 59 sekund był na najlepszej drodze, by dokonać czegoś, co pozwoliłoby przyćmić mityczny w pewnych kręgach już triumf Śląska nad Maccabi. Z uwagi na porażkę w ostatniej sekundzie na kolejne zwycięstwo  polskiego zespołu w Europie będące zaprzeczeniem wszelkich praw logiki będzie trzeba znowu jednak trochę poczekać.

wtorek, 12 listopada 2013

Sezon polskich nadziei.


Dawno już przed żadnym sezonem w lidze akademickiej nie było tyle optymizmu i oczekiwań w stosunku do polskich zawodników. Wszystko dzieje się w czasie, gdy brakuje szeregu młodych, zdolnych graczy, który z miejsca są w stanie wskoczyć do ligowych zespołów. W Stanach Zjednoczonych w nowym sezonie w NCAA dwójka Polaków będzie też walczyła o to, aby potwierdzić, że letnie powołanie na zgrupowania seniorskiej reprezentacji Polski nie były absolutnie na wyrost.

Od wicemistrzostwa świata U-17 w Hamburgu minęły już ponad trzy lata, tak więc i przed srebrnymi medalistami z 2010 roku zaczął się już okres, w czasie którego nikt na nikogo nie będzie patrzył z etykietką "młody i zdolny". Tomasz Gielo rozpoczął już swój trzeci sezon w ekipie Liberty Flames i to w końcu może być dla niego sezon przełomowy. 20-letni szczecinianin w pierwszym sezonie grywał niewiele, a biorąc pod uwagę też uczelnię, która nie należy absolutnie do silnych, dla postronnych osób mógł nieco rozczarować. Już drugi sezon miał być tym, który zmieni obraz jego gry i sprawi, że będzie otrzymywał o wiele więcej minut niż w debiutanckim sezonie. I to faktycznie nastąpiło: Gielo w drugim roku spędzał na parkiecie już średnio 22,5 minuty, w czasie których zdobywał 7 punktów oraz zbierał 4 piłki. Spadła tylko skuteczność rzutów, ale na to trzeba wziąść poprawkę. Gielo w pierwszym sezonie podejmował generalnie bardzo mało prób rzutowych, co zmieniło się dopiero w w kolejnym roku. Spadek skuteczności rzutów z gry z prawie 52% na rzecz 37% był wynikiem oddawania o wiele większej ilości prób rzutowych, które, jak widać po skuteczności, nie wpadały aż tak często jak tego Polak by chciał.

Trzeci sezon dla Tomasza Gielo wydaje się przełomowym. Albo zrobi poważny krok do przodu albo...będzie mógł poprawić się na czwartym roku. Nie da się ukryć, że 20-latek ma znakomity komfort psychiczny, który nie jest zakłócany żadnym "mock draftem" ani myślami przejścia do najbardziej renomowanych uczelni. Spokojna czteroletnia nauka koszykarskiego rzemiosła, na którą postawił Gielo właśnie wchodzi w swoją druga fazę i na razie początek wygląda obiecująco. W pierwszym meczu skrzydłowy przebywał na parkiecie 26 minut, w czasie których zdobył 14 punktów. Wynik to bardzo solidny, zważywszy tym bardziej na fakt, że Gielo rzadko kiedy oddawało sporo rzutów, wszak w poprzednim sezonie średnio w każdym spotkaniu oddawał ich około 6,5 w każdym meczu. Tymczasem w premierowym spotkaniu, pewnie wygranym z Randolph College 74-53, Polak oddał aż dziesięć prób w kierunku kosza. Wszystko wskazuje, że oprócz zadań od tak zwanej czarnej roboty i często niewidocznej na parkiecie w zagraniach naszego skrzydłowego będzie można zauważyć coraz większe inklinacje do zdobywania punktów, do których przyzwyczaił w polskich reprezentacjach młodzieżowych.

Uczelnia Polaka - Liberty Flames, sensacyjnie wygrała swoją konferencję Big South, dzięki czemu w sezonie 2012/2013 znalazła się wśród 68. uczelni z całego kraju. W nowym sezonie Liberty powinno spisywać się lepiej niż przed rokiem. Swój ostatni rok w NCAA rozpoczęli seniorzy:John Caleb-Sanders (14,4 punktów na mecz w 2012/2013), drugi strzelec w ubiegłym sezonie, Davon Marshall (13,6 punktów) oraz najlepiej rozbierający, czyli JR Coronado (8,2 zbiórek na mecz). Zresztą w piętnastce składu Liberty znajduje się sześciu seniorów oraz czterech juniorów. Tomasz Gielo w obecnej filozofii i jako jeden z już bardziej doświadczonych, w taktyce Liberty powinien pełnić rolę, która będzie niewspółmiernie wyższa od tej znanej z poprzednich dwóch lat. Z kolei za rok, gdy obecni czołowi zawodnicy odejdą, skrzydłowy ze Szczecina ma szansę zostać nawet liderem Liberty w swoim ostatnim sezonie w lidze akademickiej.


Inna sytuacja jest z Przemysławem Karnowskim, który też obrał trochę inną drogę w kierunku NCAA. Zdążył jeszcze rozegrać sezon w PLK, po czym wyjechał studiować na uczelnię Gonzaga. Tamtejszy zespół Bulldogs uchodzi od lat za bardzo solidny, choć nie o takiej renomie jaką darzy się każdego roku Duke czy Kentucky. Wydaje się, że swoje "pięć minut" na ogromny sukces Gonzaga miała w ubiegłym sezonie, kiedy z jednej stronie eksplodował z formą Kelly Olynyk, a z drugiej Elias Harris prezentował stały poziom, który pozwolił mu podpisać kontrakt z Los Angeles Lakers. Olynyk miał do tego stopnia tak udany sezon, że został jednym z najwyżej wybranych w drafcie zawodników w historii rodem z Gonzagi. Odejście Harrisa i właśnie Olynyka znacznie osłabiło zespół, ale też postawiło w zdecydowanie lepszej sytuacji Karnowskiego. Polski center, który tego lata występował na EuroBaskecie, w swoim drugim sezonie na uczelni stoi przed niepowtarzalną szansą pokazania swoich umiejętności nie przez 10 minut jak bywało to w tamtym roku, a jednak przez czas co najmniej dwukrotnie wyższy.

Wszystko wskazuje na to, że rolę podkoszowych w zespole ze Spokane będzie pełniła para Karnowski - Sam Dower, czyli nominalnie dwóch zawodników grających na pozycji środkowego. Dower oraz David Stockton to jedyni liczący się zawodnicy w rotacji zespołu, którzy grają swój ostatni rok w NCAA. Ogromna rolą powinni pełnić juniorzy, czyli Kevin Pangos oraz Gary Bell Jr., którzy zresztą w poprzednim sezonie oprócz Olynyka i Harrisa byli najbardziej kluczowymi postaciami zespołu. Są to jednak zawodnicy obwodowi, a pod koszem aż takiego ścisku nie ma. Karnowski jest pewny, że swoje minuty w trakcie sezonu otrzyma i będzie mógł potwierdzić, że przewidywania ekspertów w kontekście draftu w 2014 roku nie są wcale przesadzone. Wydaje się jednak, że to nie jest jeszcze moment na jakiekolwiek przystępowanie do draftu. Karnowski ma za sobą dopiero sezon, po którym tak naprawdę wiadomo niewiele - najlepsze mecze trafiały się w rywalizacji ze słabeuszami, a gdy dochodziło do potyczek z bardziej renomowanymi uczelniami, wtedy trener Mark Few z reguły wpuszczał Polaka na nic nie znaczące maksymalnie kilkuminutowe epizody.

Mankamentem reprezentanta Polski jeszcze w czasie gry w PLK były zbiórki, a konkretnie skromna ich ilość jak na zawodnika o takich parametrach. Bezsprzecznie od zawodnika mierzącego około 215 cm należy oczekiwać, że będzie swoistą bestią pod koszem. Karnowski nie trafiał do NCAA przecież jako anonim, tylko był przed poprzednim sezonem przedstawiany w Stanach jako jeden z najciekawszych freshmanów. Siła graczy pierwszej piątki w tamtym sezonie nie pozwoliła jeszcze udowodnić, czy Karnowski jest w stanie spełnić wymagania amerykańskich ekspertów. Nie ulega jednak wątpliwości, że obok centra o tej masie, wzroście i koordynacji nikt w doskonale znających się na koszykówce Stanach Zjednoczonych nie przejdzie obojętnie. Warunki fizyczne to jedno, ale trzeba wspomnieć o czymś jeszcze. Polak koniecznie musi poprawić się na linii rzutów osobistych, które w ostatnim sezonie wykonywał tylko na poziomie 44%. Ten element musi ulec znacznej poprawie, tym bardziej, że grając w pierwszej piątce Karnowski będzie zapewne częściej wykonywał rzuty osobiste z racji ostrej i często kontaktowej gry podkoszowej.

Liberty i Gonzaga łączy niewiele poza występami Polaków. Oba zespoły mają inne wymagania oraz inne cele, a nawet zbudowane składy. W aktualnym sezonie najważniejsze, by zarówno Gielo i Karnowski stali się pełnoprawnymi reprezentantami wyjściowych składów swoich uczelni, którzy mają realny wpływ na grę swojego zespołu. Z tym przez lata były problemy, jeśli chodzi o kolejne występy polskich koszykarzy w NCAA, którzy niejednokrotnie zmuszeni byli po studiach wracać z podkulonym ogonem do Polski. W przypadku Gielo i Karnowskiego jeszcze takiego zagrożenia nie ma, ale póki co opinie o przełomowym sezonie bardziej wynikają z nadziei niż na podstawie rzetelnej gry w poprzednim sezonie.

sobota, 9 listopada 2013

Jak to było w Zielonej Górze.


Zielona Góra jest dopiero czwartym polskim miastem, do którego zawitały najbardziej prestiżowe klubowe rozgrywki w Europie po piłkarskiej Lidze Mistrzów, czyli koszykarska Euroliga. Jeszcze kilka lat temu w Zielonej Górze przeżywano klęskę w play-offach I ligi ze Stalą Stalową Wola, a dziś do winnego grodu przyjeżdżają wielkie europejskie firmy jak Galatasaray Stambuł.

Kwiecień 2008 roku, faza play-off I ligi. Zastal Zielona Góra pod wodzą Tadeusza Aleksandrowicza z pierwszego miejsca po rundzie zasadniczej gra w początkującej fazie walki o PLK z klubem ze Stalowej Woli, który zajmował ósme, ostatnie premiowane miejsce. Sensacyjnie Zastal przegrywa w stosunku 1-3 i odpada z walki o awans. Szumne plany o powrocie do elity krajowego basketu znów trzeba odłożyć na bok. W składzie znajdowali się jeszcze zielonogórzanie doskonali znani z lat 90-tych jak Paweł Szcześniak, Robert Morkowski i Jarosław Kalinowski oraz do tego Marcin Chodkiewicz, Grzegorz Kukiełka, którzy mieli wprowadzić zespół do bram PLK. Na ich drodze stanął w 2008 roku między innymi wówczas 37-letni były reprezentant Polski, Roman Prawica, a Zastal zamiast spotkań w nowoczesnej hali Centrum Sportowo-Rekreacyjnego swoje mecze rozgrywał w hali Uniwersytetu Zielonogórskiego przy ulicy prof. Szafrana.

Kwiecień 2008 roku, Carlos Arroyo kończy sezon regularny w barwach Orlando Magic, zdobywa w czasie, gdy Zastal rywalizował ze "Stalówką, między innymi 13 punktów i 6 asyst przeciwko Chicago Bulls. W tamtym sezonie kolegą Portorykańczyka z zespołu był dopiero wchodzący wówczas tylko z głębokiej rezerwy Marcin Gortat. Henry Domercant w sezonie 2007/2008 rzucał średnio ponad 20 punktów dla Dynama Moskwa w rozgrywkach EuroCup. Arroyo, Domercant, podobnie jak nikt w Zielonej Górze będącej wówczas już od wielu lat poza najlepszą krajową koszykówką, nie zdawał sobie sprawy, że ponad pięć lat później przyjdzie im drżeć o końcowy wynik w tej samej Zielonej Górze, którą upokorzył zespół ze skromnej Stalowej Woli.

Awans do krajowej elity wywalczono w 2010 roku, który jest punktem zwrotnym w historii zielonogórskiego basketu. Awans do PLK, wybudowanie nowoczesnej hali w budynku CRS na ponad 5000 miejsc oraz transfer Waltera Hodge'a to zdarzenia, które były wmurowaniem kamienia węgielnego pod występy w Eurolidze jesienią 2013 roku. Później nastąpiła zmiana nazwy z Zastal na Stelmet, a zawodnicy, którzy jeszcze niedawno wywalczyli awans lub grali w pierwszym sezonie w PLK, byli wymieniani na coraz lepsze ogniwa. Przy okazji zielonogórzanom sprzyjała też konkurencja, a raczej jej bolesny upadek. Asseco Prokom Gdynia, zespół, który od 2004 roku nieprzerwanie zdobywał mistrzostwo Polski aż do 2012 roku, w trakcie sezonu 2012/2013 abdykował z tronu klubowego basketu w Polsce. Stelmet Zielona Góra w tym czasie już występujący w europejskich pucharach stał się w trakcie sezonu zdecydowanym faworytem w wyścigu o tytuł i to rzeczywiście nastąpiło. Stelmet pokonał Turów w Finałach PLK w stosunku 4-0, co skutkował nie tylko mistrzostwem Polski, ale także otrzymaniem prawa startu w Eurolidze 2013/2014.

Euroliga to wymagania zupełnie inne niż te występujące w Polsce. Stelmet trafił do grupy między innymi z Galatasaray Liv Hospital Stambuł, które 8 listopada 2013 roku zawitało do Zielonej Góry. W składzie tureckiego zespołu znaleźli się wspomniani wcześniej Carlos Arroyo, Henry Domercant oraz cała plejada graczy ogranych na najwyższym poziomie europejskim a nawet w NBA, żeby wymienić tylko Popsa Mensah-Bonsu. Po zielonogórskiej stronie ze składu z 2008 roku nie ma już śladu, prym wiodą zawodnicy niezwiązani z Zieloną Górą. Nie jest to jakimś wielkim minusem, chcąc bawić się w wielką koszykówkę nie da się już wygrać opierając się tylko na zawodnikach krajowych lub wychowankach. To już nie czasy Jugoplastiki Split, gdzie zawodnicy praktycznie z jednego kraju byli w stanie wygrywać w cuglach w Europie. Dziś kluby przypominają swoiste "multi-kulti" i podobnie jest w Zielonej Górze: Polacy, Amerykanie, Australijczyk, Kongijczyk, do tego serbski trener. W popularnej "Galacie" wcale nie inaczej, oprócz Turków widać także Amerykanów, Serbów, Portorykańczyka, Brytyjczyka.


Mecz z Galatasaray był dla Zielonej Góry od początku czymś niezwykłym. Wcześniej co prawda Euroliga już zawitała do winnego grodu w postaci Bayernu Monachium i Montepaschi Siena, ale w stosunku do tych zespołów jest jedno "ale". Bayern dopiero będzie na fali wznoszącej, ale póki co nie ma jeszcze wyrobionej koszykarskiej marki w Europie, którą posiada z kolei cały czas Siena, ale będąca od ubiegłego sezonu w odwrocie zarówno finansowym jak i sportowym. Ciekawe zespoły, ale jednak obecnie nie działające tak na wyobraźnię jak Galatasaray czy Olympiakos Pireus. Aktualny mistrz Turcji nawet mimo nieobecnych w Zielonej Górze Nathana Jawai'a, Manuczara Markoiszwiliego oraz Furkana Aldemira, u wszystkich na trybunach wzbudzał powszechny respekt. Gdy do mocno koszykarskiej Zielonej Góry przybywają Arroyo ze swoim 10-letnim bagażem występów w NBA, Domercant, Mensah-Bonsu czy wicemistrzowie świata z 2010 roku, nikogo do przybycia na mecz namawiać nie trzeba. Tak też było w piątkowy wieczór, gdy trybuny zielonogórskiej hali wypełniły się praktycznie do końca, przy okazji tworząc kapitalną atmosferę, której apogeum przypadło w momencie objęcia prowadzenia przez Stelmet na niecałe dwie minuty przed końcem.


Stelmet ostatecznie przegrał z Galatasaray Stambuł 75-78, ale nie ma co z tego powodu specjalnie rozpaczać. Zielona Góra widziała koszykarskie święto jakie w Europie dostępne jest tylko dla nielicznych. Oczywiście apetyt rośnie w miarę jedzenia i niebawem mogą już nie wystarczyć tylko piękne porażki. Na razie w Zielonej Górze jako jednym z nielicznych miast w Polsce, ciśnienie i popularność na koszykówkę autentycznie jest ogromne. Po meczu w pubach można było spotkać wielu kibiców ubranych w klubowe barwy, a tematem przewodnim była ostatnia akcja ofensywna Stelmetu, którą kibice przy kuflu piwa rozkładali na czynniki pierwsze bardziej niż Jacek Gmoch swoje piłkarskie schematy. I tymi kibicami nie był tylko klasyczny męski "target", ale także wiele kobiet zafascynowanych basketem. 
Wydaje się, że jeśli w Zielonej Górze koszykarskie bakcyla nie zabiły "mroczne czasy" z pierwszej dekady XXI wieku, tym bardziej nie dokonają tego spodziewane kolejne porażki w Eurolidze. Tym bardziej, że niektóre można nazywać zwycięskimi, jak te z Galatasaray. Bo to kibice są zwycięzcami wczorajszego meczu, którzy otrzymali kapitalne widowisko i zgotowali Turkom tak zapowiadane przed meczem autentyczne piekło. Jeśli władze klubu będą w przyszłości też tak słowne i oddane dla budowy silnej drużyny w południowej stolicy województwa lubuskiego, Zielona Góra już na trwałe zostanie koszykarską stolicą Polski.

PS. Przed meczem sporo mówiło się o tureckiej inwazji, która w liczbie 500 osób miała nawiedzić zielonogórski CRS. W "zorganizowanej" grupie pojawiło się ich zaledwie 19. Pozostałych 481 osób nie było ani słychać, ani widać.

niedziela, 3 listopada 2013

"Kangury" czarnym koniem?


Jest na świecie jeden zespół, który obok Stanów Zjednoczonych jest zawsze pewny udziału w mistrzostwach świata, choć światową potęgą na pewno nie jest. Australia, która od lat ociera się o czołowe miejsca, w przyszłym roku w Hiszpanii może wystawić całkiem ciekawy skład na miarę awansu do czołowej ósemki na świecie.

Popularni "Boomers" przyzwyczaili, że do tej najlepszej ósemki na igrzyskach olimpijskich dostają się regularnie - w ostatnich prawie czterdziestu latach tylko w Atenach w 2004 roku znaleźli się poza ćwierćfinałem. By na igrzyskach osiągnąć dobry rezultat, na pewno sprzyja im klucz geograficzny, ale nie tylko. "Kangury" dysponują ciekawymi zawodnikami, którzy, jeśli zagrają w komplecie, dodają kolorytu w międzynarodowym baskecie. Aż tak dobrze jak na IO Australijczykom nie szło do tej pory w mistrzostwach świata, gdzie ostatnio regularnie zajmują miejsca w okolicach dziesiątego. Najbliższa okazja, by to zmienić nastąpi już za niecały rok w Hiszpanii.

Australijska koszykówka dla osób z Europy jest, mimo eksportowania sporej ilości zawodników na Stary Kontynent, cały czas nieco egzotyczna. Nie najsłabsze rozgrywki NBL mało kto ogląda, więc trudno zdać sobie sprawę, że i w tamtejszej lidze świetnych zawodników nie brakuje. Trochę tą "egzotyczną" opinię potwierdził epizod w NBA jakiego doświadczył Andrew Gaze. Największy gracz w historii krajowej ligi u schyłku kariery w wieku 34 lat zadebiutował w San Antonio Spurs, z którymi zresztą zdążył zdobyć mistrzostwo NBA w 1999 roku, na parkietach najlepszej ligi świata nie mógł odnaleźć się zupełnie i nie przypominał wielkiego strzelca znanego z reprezentacji i NBL. W NBA Australię promował dużo bardziej Luc Longley, ale on był w zasadzie w dużym stopniu ukształtowany przez Stany Zjednoczone, w których już studiował na uczelni, a w reprezentacji kraju na dużej imprezie zagrał tylko raz, a miało to miejsce na igrzyskach w Sydney w 2000 roku, gdzie gospodarze zajęli znakomite czwarte miejsce. Trochę pracę na rzecz ojczyzny nadrabia obecnie, gdyż pełni rolę asystenta selekcjonera kadry, Andreja Lemanisa.

Obecnie czwartą reprezentacją na świecie "Kangury" nie są na pewno, ale przy najlepszym możliwym składzie i odrobinie szczęścia otarcie się o te miejsce jest cały czas całkiem realne. Problemem jest tylko, czy uda się jeszcze zebrać ten najlepszy możliwy skład, bo z tym ostatnio notorycznie były problemy. W ostatnich mocno kadłubowych mistrzostwach Oceanii, czyli dwumeczu z Nową Zelandią najbardziej znanym zawodnikiem w składzie był Patrick Mills, który na igrzyskach olimpijskich w Londynie został najlepszym strzelcem turnieju zdobywając średnio na mecz ponad 21 punktów. Zawodnik na co dzień znany z roli rezerwowego w San Antonio Spurs w kadrze pełni zupełnie inną, znacznie większą rolę. W Londynie obok Millsa znajdował się jeszcze jeden zawodnik obecnie występujący pod okiem Gregga Popovicha - Aron Baynes. W poprzednim sezonie Baynes zaprezentował się bardzo przyzwoicie w Eurolidze w barwach Olimpiji Ljubljana, co zaowocowało później podpisaniem kontraktu ze Spurs. Takiej roli w rotacji San Antonio jak na Słowenii oczywiście nie pełni, ale też wicemistrzowie NBA nie zatrudniają nikogo przypadkowego.

W składzie z meczów z Nową Zelandią znajdował się także jeszcze jeden gracz z NBA, a był nim Matthew Dellavedova, który jako absolwent uczelni Saint Mary's nie został wybrany w drafcie, ale ostatecznie znalazł miejsce w składzie Cleveland Cavaliers. Kogoś oczywiście brakuje, bo największym nie tylko z uwagi na wzrost w australijskim baskecie jest Andrew Bogut. Zawodnik obecnie reprezentujący Golden State Warriors, a niegdyś wybrany z pierwszym numerem w drafcie jeśli tylko jest w pełni zdrowy, jest jednym z najlepszych środkowych w NBA. Problem jednak, że częste urazy i nieobecności powodują, że występy w kadrze w przypadku Boguta będą pewnie niewiadomą. Szkoda, bo pod koszem Australijczyków akurat takie wzmocnienie byłoby bardzo wskazane. Obecnie jedynym naprawdę klasowym graczem podkoszowym jest już 33-letni David Andersen, który jest też najbardziej utytułowanym graczem w Oceanii. Andersen zdobywał mistrzostwa i puchary w najmocniejszej ligach Europy - włoskiej, rosyjskiej, hiszpańskiej, tureckiej oraz w samej Eurolidze triumfował aż trzykrotnie. Wielka kariera, ale jednak zbliżająca się już ku końcowi (na razie Andersen jeszcze pozostaje bez klubu), ale przyszłoroczne mistrzostwa świata mogłyby być idealnym zwieńczeniem występów w reprezentacji, w której występował bardzo często. Bogut, Mills, Andersen to na pewno najbardziej znani zawodnicy kibicom na świecie. Do tych nazwisk w niedalekiej przyszłości może dołączyć Dante Exum, który mając obecnie 18 lat zdążył już zadebiutować w seniorskiej kadrze i jest typowany nawet do miejsca na podium w przyszłorocznym drafcie. Największy talent od czasów Boguta zapewniłby Australii duże większe możliwości na obwodzie, ale w kontekście przyszłorocznego turnieju w Hiszpanii trudno jeszcze myśleć, by był to zespół oparty na niedoświadczonym 19-latku.


Andersen nie jest jedynym Australijczykiem, który znany jest europejskim kibicom z gry na na poziomie Euroligi w topowych klubach. Jest Joe Ingles, który po występach przez trzy sezony w Barcelonie obecnie gra w Maccabi Tel Awiw. 26-latek na warunki reprezentacyjne jest świetnym pierwszym niskim skrzydłowym i jedną z najważniejszych postaci w zespole. Kibicom Barcelony na pewno doskonale znany też jest Nate Jawai, którego jednak próżno szukać w reprezentacyjnych składach. Czarnoskóry potężny australijski center gra obecnie w Galatasaray Liv Hospital Stambuł i pod koszem także w reprezentacji byłby koszmarem dla wielu mniej atletycznych środkowych. Bogut, Andersen i Jawai? Bez wątpienia taki zestaw budziłby respekt praktycznie każdej reprezentacji na świecie.

Spora grupa Australijczyków występuje w Europie, ale nie jest aż tak bardzo znana jak zawodnicy wymienieni wyżej. Do tego grona zaliczani są Brad Newley (wybrany niegdyś w drafcie przez Houston Rockets) grający obecnie w lidze ACB w zespole CB Gran Canaria, a mający ponadto na europejskich parkietach solidne kilkuletnie doświadczenie, potężny środkowy z Lokomitvu Kubań - Aleks Maric, czy choćby doskonale znany z występów w Stelmecie Zielona Góra David Barlow. Na polskich parkietach jeszcze bardziej znany jest Daniel Kickert, któremu jednak ciężko w ostatnich latach załapać się do składu na duży turniej. Ponadto jest jeszcze spora grupa zawodników znanych głównie z występów w krajowej Natonal Basketball League, którzy zawsze licznie reprezentują Australię na międzynarodowych turniejach. Takim przykładem może być kolejny podkoszowy olbrzym mierzący 218 centymetrów, Luke Nevill, który pod nieobecność Boguta jest rezerwowym Andersena.

Australia w 2014 roku może naprawdę namieszać w mistrzostwach świata, ma ku temu możliwości, ale musi być spełnionych kilka warunków. Pierwszy i najistotniejszy to zebranie wszystkich najlepszych graczy w tym samym miejscu i czasie. To największa bolączka nie tylko Australijczyków, ale jakichś dziewięćdziesięciu koszykarskich reprezentacji na świecie. Obwód z Millsem, Inglesem, Exumem, Dellavedovą, pod koszem Bogut, Andersen, Jawai - z takim składem kangurzy skok w kierunku czołowej ósemki na MŚ byłby bardzo realny.

sobota, 2 listopada 2013

Mock draft prawdy nie powie.


Rozpoczął się sezon NBA, niebawem rozpoczną się tez rozgrywki NCAA, tak więc specjaliści, skauci i analitycy będą mieli pełne ręce roboty w kontekście oceniania kandydatów do gry w NBA. Nie trzeba być wielkim znawcą, by zauważyć, że tworzenie "mock draftów" na osiem miesięcy przed właściwym czerwcowym draftem przypomina bardzo często wyłącznie wróżenie z fusów. 

Czołowy serwis DraftExpress.com zaktualizował ostatnio listę kandydatów, których akcje obecnie w drodze do NBA stoją według serwisu najwyżej. Trudno od razu krytykować specjalistów, którzy swoje typy mają poparte wieloma analizami, ale bez politycznej poprawności można stwierdzić, że wraz z rozpoczęciem sezonu w lidze akademickiej część typów będzie można wyrzucić do kosza na śmieci. Gdy sezon 2013/2014 w NBA jeszcze nie rozpoczął, to już sporo mówiło się o "tankowaniu" i emocjonującej walce o najlepsze rozstawienie przed loterią draftową. Takie historie oczywiście są znane, ale rozdawanie picków i przydzielanie prospektów, którzy nie zdążyli postawić jeszcze nawet nogi na akademickich parkietach, już do konkretnych klubów NBA jest czystą abstrakcją. Tak samo jak głosy o tym jak piekielnie silny będzie draft 2014. Często głoszą to Ci, którzy połowy kandydatów nie widzieli ani razu w czasie gry.

Według serwisu DraftExpress.com i nie tylko pewniakiem do jedynki jest Andrew Wiggins. 18-letni Kanadyjczyk ma wybierać w ofertach z klubów NBA w jeszcze większym stopniu niż Ray Allen aka Jesus Shuttlesworth w "He Got Game" w ofertach z NCAA. Rok temu o tej porze Wigginsem był Cody Zeller, ewentualnie Shabazz Muhammad. Ostatecznie żaden z nich nie zajął nawet miejsca na podium w drafcie, a Muhammad wypadł nawet poza pierwszą dziesiątkę. Absolwent UCLA to klasyczny przypadek draftowych prognoz - na piedestał został wyniesiony po znakomitych wynikach w szkole średniej, świetnym występie także w czasie meczu Nike Hoop Summit 2012, kiedy zdobył aż 35 punktów. Mimo, że w barwach kalifornijskiej uczelni był liderem, grał na wysokim poziomie, jednak nie okazał się aż takim ósmym cudem świata jak go zapowiadano. Innym przypadkiem może być Thomas Robinson, który wśród wybrańców draftu z 2012 roku wydawał się skończonym "produktem" do gry w najlepszej lidze świata. Eksperci uważali, że jego zatrudnienie to żadne ryzyko w porównaniu do Diona Waitersa, a póki co okazało się, że przez cały debiutancki sezon Robinson nie potrafił się odnaleźć i został bez żalu pożegnany przez swój zespół w czasie offseason. Jak widać, ocena potencjału zawodnika nawet mimo coraz nowocześniejszych metod nie jest jeszcze doskonała. Mylić się może każdy, nawet w takiej lidze jak NBA.

Analizując "mock draft" zwraca uwagę, że zarówno DraftExpress.com oraz NBADraft.net w pierwszej dziesiątce widzą co najmniej piątkę graczy, którzy dopiero zaczną swoją karierę w NCAA. Zapewne będzie to ich jedyny sezon w NBA, który ze względu na przepisy musza po prostu "odbębnić". Nigdy nie wiadomo jak młodzi przecież 18 i 19-latkowie odnajdą się na parkietach, gdzie poziom jest spory wyższy niż w lokalnych High School. Oczywiście wśród czołówki typy generalnie bywają mylące, ale zdecydowana większość i tak znajduje swoje miejsce w NBA. Im jednak dalej, tym częściej typy wydają się coraz bardziej zastanawiające. W przewidywaniach DraftExpress.com na 33. pozycji znajduje się Przemysław Karnowski i nie jest to wcale najwyższa pozycja. 20-letni reprezentant Polski, który grał na EuroBaskecie, przez dłuższy czas bywał regularnie stawiany w roli kandydata wyłącznie w pierwszej rundzie, teraz nieco spadł. Nie ma się co oszukiwać, ale Karnowski musiałby rozegrać naprawdę świetnie najbliższy sezon, by liczyć na angaż do NBA, jeśli w ogóle przystąpi do draftu. Na pewno eksperci oceniając Karnowskiego bardziej brali pod uwagę modny termin szczególnie w kręgach NBA, czyli "potencjał", niż dokonania w ostatnim sezonie, gdzie Polak pełnił rolę rezerwowego z ograniczoną ilością minut. 

Warto zwrócić uwagę, że ten, który w międzynarodowej koszykówce jest już najbardziej ograny, znajduje się poza Karnowskim. Alessandro Gentile, który w wieku 21 lat był jednym z liderów silnej reprezentacji Włoch na ME, ma za sobą występy w Eurolidze w czołowym włoskim klubie i posiada atletyzm, który pozwalałby mu już w tym momencie podjąć walkę na parkietach najlepszej ligi świata, znalazł się na 37. pozycji. Cóż, nie występuje w Stanach i jest już "za stary", by liczyć na wyższe miejsca. Nie będzie wielkim zdziwieniem, jeśli Gentile trafiłby pod skrzydła Gregga Popovicha. Spurs zawsze mieli rękę do wybierania klasowych zawodników prosto z europejskich parkietów, wystarczy przywołać tylko klasyczny przypadek Manu Ginobiliego.

Przeglądając wszelkie prognozy, które będą się pojawiać wraz ze zbliżającym się sezonem NCAA, trzeba traktować je z rezerwą. Na szczęście o wartości sportowej decyduje jeszcze boisko, a nie wyłącznie zakulisowe zagrywki menedżerów wszelakiej maści. Gdyby zawierzyć tylko we wcześniejsze prognozy, Damian Lillard, który przybył do NBA prosto z mało prestiżowej uczelni Weber State, nigdy nie miałby prawa zostać debiutantem roku. Warto o tym wszystkim pamiętać, gdy znowu będzie mówić się o koszykarskich mesjaszach, które niebawem rzekomo z marszu podbiją NBA. Póki to nastąpi, niech wszyscy kandydaci do czołowych miejsc w drafcie wpierw udowodnią swoją wartość w najbliższym sezonie na parkietach NCAA.