środa, 28 sierpnia 2013

Książkowe przebudzenie.


Rok 2013 to nie tylko EuroBasket na Słowenii, ale też zdarzenia, które w Polsce występują jeszcze rzadziej niż sukcesy w polskiej koszykówce. W bardzo krótkim odstępie czasu na rynku wydawniczym pojawią się niebawem dwie pozycje, które wydatnie uzupełnią lukę jaka występowała przez lata w koszykarskiej bibliografii.

Sport jest od lat dziedziną, która zajmują się się historycy i poświęcają temu tematowi wiele badań. Traktowana, często zresztą niesłusznie, historia sportu niezbyt poważnie w niczym się nie różni się od historii gospodarczej, kulturalnej, sztuki. W Polsce nie brakuje wielu znakomitych pozycji poświęconym historii całego sportu, ruchu olimpijskiego, ale są to pozycje złożone. W poszczególnych dyscyplinach oczywiście króluje piłka nożna - słynna kolekcja "Encyklopedia Piłkarska FUJI" to absolutne opus magnum na temat futbolu z lat poprzednich jak i czasów obecnych. Dodając do tego liczne biografie, okolicznościowe albumy, roczniki, mamy obraz bardzo pokaźnej bibliografii, jeśli chodzi o futbol

Koszykówka przez lata nie doczekała się tylu wartościowych książek, ile piłka nożna przez rok. Próbę podjęto przy okazji EuroBasketu w Polsce, ale trudno wydany wówczas album poświęcony historii mistrzostw Europy od 1935 roku uznać za przełomowy. Ot, kolejna pozycja, która koniunkturalnie wpisała się w dobry moment zapominając o warstwie merytorycznej. Warto takie książki nabywać, ale raczej w formie prezentu dla słabo zorientowanych osób w temacie. Poza okazjonalnymi przypadkami w Polsce koszykówka długo nie mogła się doczekać sensownej pozycji. Oczywiście biorąc pod uwagę polskie inicjatywy, bo tych na świecie nie brakowało.

W latach 90. i obecnie do Polski docierało sporo tytułów jak między innymi "Vademecum NBA", "Wielka Encyklopedia NBA", która żadną tytułową wielką encyklopedią nie była. Mimo to jak na czasy przed internetem spełniła swoją rolę, choć dziś mając większą wiedzę, słowa w tytule "Wielka Encyklopedia" mogą brzmieć nieco śmiesznie. Tylko w ciągu ostatniego roku pojawiło się u nas kilka kolejnych biografii, wystarczy wymienić te najważniejsze także z komercyjnego punktu widzenia: "Shaq bez cenzury" Shaquille'a O'Neala oraz "Powinienem być już martwy" Dennisa Rodmana. Wszystkie te książki trafiały jednak na nasz rynek niejako przy okazji, bez pracy rodzimych autorów w tworzeniu książki (oczywiście swoje robili tłumacze, którzy przekładali wszystko na język polski).

Polska w tym względzie (i nie tylko) jest daleko za NBA. Nie było żadnych biografii, historii rozgrywek, reprezentacji, w zasadzie jedynym źródłem wiadomości była i jest często do tej pory prasa, szczególnie "Przegląd Sportowy", czy katowicki "Sport". Gdy w NBA ciągle można wspominać o różnych rekordach, porównywać osiągnięcia, u nas będzie pewnie trwał spór, kto jest najlepszym strzelcem w historii rozgrywek - Eugeniusz Kijewski czy Adam Wójcik? Statystyki mówią, że Wójcik, ale nieoficjalnie wiadomo, że tytuł ten należy się "Kijkowi". Oficjalne statystyki prowadzono jednak dopiero od 1976 roku. Tymczasem polska koszykówka swój największy sukces w historii osiągnęła trzynaście lat wcześniej. Dziś, mimo, że od tych wydarzeń upłynęło ledwie pięćdziesiąt lat, okres ten jawi się jako istna koszykarska starożytność.

Pierwszą i do tej pory jedyną próbę, by wszystkie momenty krajowego basketu złożyć w jedną całość, podjął Krzysztof Łaszkiewicz. Związany z Inowrocławiem autor książki "Polska koszykówka męska 1928-2004" poświęcił siedem lat, by podjąć temat nieosiągalny wcześniej dla innych - zebrać wszystkie wyniki rozgrywek ligowych na poziomie centralnym, reprezentacji Polski, polskich klubów w europejskich pucharach. Książka wydana w 2005 roku to najistotniejsza do tej pory pozycja na rynku dla każdego, kto interesuje się krajowym basketem. Co warte podkreślenia, powstawała w czasie, gdzie internet dopiero raczkował, a praca zbierania materiałów opierała się przede wszystkim na żmudnym przesiadywaniu w archiwach. Wydawać by się mogło, że Łaszkiewicz wypełnił lukę od początku do końca, skoro opisał wszystko od pierwszego ligowego sezonu. Miejsce na kolejne pozycje jednak cały czas jest - "Polska koszykówka męska 1928-2004" ma charakter przekrojowy, wręcz encyklopedyczny, więc nie było już miejsca by dane wątki aż tak bardzo rozwijać w sposób problemowy. Musiało minąć osiem lat, by i to zostało uzupełnione.


"Srebrni Chłopcy Zagórskiego" - taki tytuł nosi książka autorstwa Łukasza i Marka Ceglińskich. Można się od razu domyśleć, co będzie tematem przewodnim, oczywiście Mistrzostwa Europy we Wrocławiu z 1963 roku i najlepsza generacja polskich koszykarzy w historii. Generacja, która nie była w żaden sposób jednosezonowym wystrzałem na turniej w Polsce, tylko jedną z najsilniejszych w Europie w całych latach 60. Gdy dziś marzy się o udziale w mistrzostwach świata, w tamtych czasach kadrowicze potrafili nie tylko awansować, ale jeszcze dobrze zagrać. I to jeszcze jak! Bohdan Likszo i Mieczysław Łopatka okazali się najlepszymi strzelcami MŚ w 1967 roku. Dziś to byłoby nie do pomyślenia. Musiało minąć pięćdziesiąt lat od srebrnego medalu na ME, by bohaterzy tamtych czasów doczekali się przelania swojej historii na papier. Jak pokazują głosy i i zainteresowanie w środowisku sportowym, jest zapotrzebowanie, by takie książki powstawały. Być może i kolejne pokolenia doczekają się szerszych opisów na swój temat - przecież i później nie brakowało znakomitych koszykarzy cenionych w całej Europie: Edward Jurkiewicz, Mieczysław Młynarski, Dariusz Zelig, czy wspomniany już Kijewski.

W końcu jeszcze wcześniej (już we wrześniu) niż "Srebrni Chłopcy Zagórskiego" na sklepowych półkach pojawi się "Rzut bardzo osobisty" autorstwa Jacka Antczaka. To biografia Adama Wójcika, jedynego zawodnika, którego po wyżej wymienionych można zaliczać do znanych i cenionych w całej Europie. Oczywiście aż do czasów, gdy pojawili się zawodnicy urodzeni w połowie lat 80. Wójcik - legenda lat 90. i głównie początku XXI wieku to też autentycznie pierwsza osoba z Polski, która choć w małym stopniu liznęła treningów z zespołem NBA. Pewnie, gdyby urodził się z dziesięć lat później już dawno by tam grał. Zawodnicy nieporównywanie słabsi jakoś sobie później za oceanem poradzili. Wójcik na tle kolegów ze swojego pokolenia wyróżnił się także karierą poza Polską. W czasach, gdy w całej Europie były limity obcokrajowców, a z drugiej strony w krajowych zespołach pensje były obfite, Polacy niechętnie opuszczali własną ligę. Udawało się to Wójcikowi, który także był pierwszym Polakiem, jeśli chodzi o występy w elitarnej Eurolidze. Nastąpiło to dużo szybciej zanim zagrał później tam ze swoim Śląskiem Wrocław.

Teraz popularny "Oława" również jest pionierem - to pierwszy koszykarz w kraju, który doczekał się swojej biografii. Postać Wójcika jest też pewnym elementem spajającym dwa koszykarskie światy: występował już na ME 1991 w składzie z Zeligiem, a osiemnaście lat później z Maciejem Lampe i Marcinem Gortatem. Tak jak piłka nożna miała Krzysztofa Warzychę, siatkówka Krzysztofa Stelmacha, żużel Andrzeja Huszczę i Romana Jankowskiego, tak koszykówka swojego Adama Wójcika. Długowieczną legendę cenioną w kraju i poza jego granicami do samego końca kariery, którą zakończył dopiero w wieku 42 lat.

Książki Ceglińskich i Antczaka trafią na rynek w dobrym momencie. Z jednej strony większe niż zwykle zainteresowanie koszykówką z okazji EuroBasketu na Słowenii, dochodzi do tego rocznica wydarzeń sprzed półwiecza oraz ciągle żywa pamięć o Wojciku, także przez osoby niekoniecznie dziś interesujące się tym sportem. Daje to nadzieję, że owe dwie pozycje nie przejdą bez echa. Dobrze by tak było, bo skoro bohaterowie tych książek są niezapomniani, to nie przystoi, by z dziełami o nich miałoby być inaczej.

niedziela, 25 sierpnia 2013

Reprezentacja od A do Z.


Przygotowania do EuroBasketu 2013 zbliżają się ku końcowi. Zainteresowanie kadrą w ciągu ostatnich trzydziestu dni było większe niż łącznie przez poprzednie jedenaście miesięcy. Oto trochę nietypowe podsumowanie tego, co działo się wokół zespołu narodowego (i nie tylko) w ostatnim czasie.

A jak Akcje 1 na 1. Podstawowy element koszykówki, który bardzo rzadko można oglądać w wykonaniu Polaków. Nie ma w kadrze graczy obwodowych, którzy grając na koźle są w stanie regularnie w ten sposób penetrować i zdobywać punkty. Ogranicza to ofensywę, która przy agresywniejszej obronie rywali na Słowenii może wyglądać nieco siermiężnie.

B jak Bójka w Antwerpii. Jedna z tych sytuacji, która była szeroko komentowana i analizowana po turnieju w Belgii, momentami nawet częściej niż sam mecz. Dobrze, że zawodnicy wstawili się za "Bestią", ale nie ma co aż tak bardzo przeceniać tego zachowania - tak zachowałaby się większość drużyn. Niestety nie w każdym spotkaniu za wbiegnięcie na parkiet nie będzie dyskwalifikacji.

C jak Cole Hairston. Trochę przypadła mu rola takiego "kata" w kadrze, bo jako trener przygotowania motorycznego daje zawodnikom ostro w kość, zwłaszcza na początku przygotowań. Jest jednak lubiany przez zawodników, bardzo szanowany za swój warsztat i na pewno zadbał o to, by we wrześniu kondycji Polakom nie zabrakło. Grając agresywnie w defensywie i przy już ograniczonej rotacji będzie ona bardzo potrzebna.

D jak Dwie Wieże. Wszystko już zostało rozłożone na czynniki pierwsze w temacie Maciej Lampe - Marcin Gortat. Największy atut kadry i duet, który jest w absolutnym europejskim topie. Łącznie 30-35 punktów i 15 zbiórek to średnie, które dwaj zawodnicy pochodzący z Łodzi mogą osiągać co mecz. Podkoszowi żadnej innej reprezentacji na EuroBaskecie nie będą pełnili aż tak istotnej roli w swoich zespołach jak nasza dwójka.

E jak Eugeniusz Kijewski. Nieco już zapomniany na najwyższym szczeblu ligowym trener, którego nazwisko jest i będzie wspominane pewnie też w czasie EuroBasketu. Kijewski jako ostatni wprowadził Polaków do ćwierćfinału. Abstrahując od trenerki, o powtórzenie wyniku z 1997 roku teraz byłoby łatwiej, gdybyśmy na obwodzie mieli teraz gracza tej klasy co "Kijek" z czasów Lecha Poznań.

F jak Filmiki promocyjne PZKosz. Wrzucane do sieci materiały z przygotowań kadry to bardzo dobra inicjatywa ze strony koszykarskiej centrali. Reprezentacja, która jak żadna inna w Polsce żyje w uśpieniu przez dziesięć miesięcy, potrzebuje takich ciekawych, trochę promocyjnych elementów. Hitami internetu nie będą, ale to dobry pomysł, by pokazać kadrę też trochę od kuchni.

G jak Globus. Jedyna hala w Polsce, która dostąpiła zaszczytu organizacji meczów reprezentacji w 2013 roku. Miało być lekko, łatwo i przyjemnie, ale Ukraińcy te nastroje w lubelskiej hali trochę jednak zmącili. Dziwi też, że jak na jedyne mecze kadry w Polsce w tym roku frekwencja wcale nie była zachwycająca.

H jak Hrycaniuk Adam. Ma spore szczęście, że w kadrze nie ma Szymona Szewczyka i Aleksandra Czyża, bo patrząc na boiskowe męczarnie "Bestii" trudno spodziewać się, by w takiej formie wygrałby rywalizację ze skrzydłowymi z ligi włoskiej. Jego udział na EuroBaskecie powinien być bardziej symboliczny, przy tej konkurencji pod koszem może otrzymać maksymalnie kilka minut. I to przy sprzyjających warunkach.

I jak Ignerski Michał. Strasznie szybko ten czas minął, jeśli "Igi" jest już najstarszym 33-letnim graczem w kadrze. Ostatni dzwonek dla niego na to, by coś jeszcze na szczeblu międzynarodowym ugrać. I też w karierze klubowej, bo mimo, że występował w najmocniejszych ligach, drużynowych sukcesów zbyt wiele nie osiągnął. Chociaż w tym jest podobny do swojego byłego klubowego kolegi, Allena Iversona.

J Jeter Pooh. Klasyczny przykład naturalizacji. Czarnoskóry i niewysoki playmaker oraz szczęśliwy obywatel naszych wschodnich sąsiadów, a ostatnio gracz ligi chińskiej. To rzut Jetera sprawił, że Polacy przegrali mecz w najbardziej frajerski sposób, jaki tylko można sobie wyobrazić. I jednocześnie nie pozwolił nam na osiągnięcie po turnieju w Lublinie niespotykanej od lat serii sześciu zwycięstw z rzędu.

K jak Krzysztof Stanowski. Twórca weszło.com sprawił, że kolejnych kilka tysięcy osób dowiedziało się o reprezentacji Polski. Stanowski wrzucił na swój profil na Facebooku zdjęcie z Przemysławem Karnowskim, Michałem Michalakiem i Tomaszem Gielo. I jak dodał, to pierwsza sytuacja, że to nie on, a sami sportowcy poprosili go o wspólne zdjęcie. Było to podczas meczu Lechii Gdańsk z Barceloną na PGE Arenie.

L jak Leo Beenhakker. Trener, który podobnie jak Dirk Bauermann, twierdził, że w Polsce talentów nie brakuje i też mamy świetnych graczy. Holenderski trener to chyba jednak nie najlepszy przykład do naśladowania, bo w reprezentacji skończył marnie - zwolniono go praktycznie w wywiadzie telewizyjnym dla TVN 24 po klęsce ze Słowenią na wyjeździe. Miało to miejsce 9 września. Teraz 9 września kończymy fazę grupową meczem ze... Słowenią na jej terenie. Nie, ta sytuacja się nie powtórzy, nie tylko dlatego, że na mistrzostwa zapewne nie wybiera się nikt z TVN 24.

M jak Monachium. Jeśli Bauermann osiągnie dobry wynik z kadrą, to do siedziby Bayernu Monachium PZKosz. powinien wysłać auto wypełnione w całości najlepszym polskim piwem w ramach podziękowań ze przedwczesne zrezygnowanie z usług niemieckiego trenera. Dzięki temu Bauermann był bezrobotny i mógł przyjąć ofertę z PZKosz. A piwo, gdzie jak gdzie, ale w Bawarii się nie zmarnuje, wszak niedługo po EuroBaskecie odbędzie się coroczny Oktoberfest.

N jak Napompowany balon. Ćwierćfinał, mistrzostwa świata, może medal. Nawet ostrożni do tej pory zawodnicy mówią bardziej otwarcie o celach na wrzesień. Mamy najlepszy zespół od lat, ale cały czas na papierze jest około dziesięć mocniejszych od nas drużyn. Z tego co powszechnie wiadomo, medale są tylko trzy. Coś jednak podpowiada, że apogeum balonu nastąpi po meczach z Gruzją i Czechami.

O jak Ogórki z Wielkiej Brytanii. Po sparingu z Wielką Brytanią wiadomo, że nic nie wiadomo. Dziwnym trafem skuteczność za trzy wzrasta w meczach z Brytyjczykami i Gruzinami, a słabnie z lepszymi zespołami. Mecze takie jak z Wielką Brytanią nie dają żadnej informacji na temat siły zespołu, to tylko bardziej pożyteczny trening. Takiej swobody przy oddawaniu rzutów nie będzie na EuroBaskecie pewnie ani przez minutę.

P jak Polsat. Stacja powróciła do koszykówki na całego. Wzięła wszystko hurtem w pakiecie łącznie z EuroBasketem. Wiadomo, że mecze Polaków będą transmitowane na Polsacie Sport News, co jest dobrą decyzją. Nie powtórzy się więc sytuacja z ME 2007, kiedy stacja puściła trzy mecze Polaków wyłącznie w kanale zamkniętym. 

R jak Rozmowy z Gortatem. Każdy wywiad z Gortatem to pewnik, że będzie coś kwiecistego. Tym razem można było przeczytać o chęci zniszczenia Marca Gasola i generalnie każdego przeciwnika. To nie powinno dziwić, już w 2009 roku Gortat mówił "Naszą drużynę stać na zdobycie medalu w Mistrzostwach Europy".

S jak Sarenka. Nowy pseudonim Przemysława Karnowskiego. Środkowy Gonzagi nie wygląda już jak olbrzym wyciągnięty na parkiet prosto po stołowaniu się w punkcie z kebabami, tylko jak w miarę dbający o siebie dojrzały center. Patrząc na posturę i wzrost aż trudno uwierzyć, że nie ukończył jeszcze 20 lat. Porusza się zdecydowanie lepiej niż rok temu, choć gołym okiem daje się zauważyć w tym elemencie jeszcze mankamenty. W ataku na razie też trochę jednostajny, ale na tyle minut ile powinien otrzymywać na Słowenii, jego repertuar w zupełności wystarczy.

T jak Twitter. Jeśli ktoś nie ma telewizora, ani dostępu do streamów i nie ma skąd dowiedzieć się o przebiegu meczu, powinien wejść na Twittera. Każdy sparing jest na bieżąco i w żywy sposób komentowany. Brakuje chyba tylko, żeby sam Bauermann zaczął jeszcze "ćwierkać".

U jak Urugwaj. Kraj tak odległy Polsce jak czasy, kiedy nasza reprezentacja grała po raz ostatni (zresztą jedyny) na mistrzostwach świata. Miało to miejsce właśnie w Urugwaju w 1967 roku. Przyszłoroczny mundial odbędzie się też w kraju, gdzie językiem urzędowym jest hiszpański. By awansować do mistrzostw, trzeba zająć miejsce w szóstce, a z dużym prawdopodobieństwem powinna wystarczyć siódma lokata.

V jak Vanoli Cremona. Klub ligi włoskiej, w którym karierę kontynuował będzie Olek Czyż. Stawiający kosztem kadry na nierealne marzenia o NBA 23-letni już skrzydłowy nie miał okazji jeszcze zadebiutować w reprezentacji. Szkoda, bo tak młodych i atletycznych zawodników na poziomie reprezentacyjnym bardzo brakuje.

W jak "Walę tróję". Słynne już słowa Łukasza Koszarka w dużym stopniu oddają ofensywną taktykę kadry. Jeśli podwajani są Gortat lub Lampe, piłka krąży po obwodzie aż do momentu, kiedy ktoś nie podejmie decyzji, żeby "walić tróję". Jest to taktyka ryzykowna, bo ile spotkań można tak wygrać? Trójki przecież nie w każdym meczu będą lądować w koszu.

Z jak Zagorski Witold. Wielki trener, który równo pięćdziesiąt lat temu doprowadził reprezentację do największego sukcesu w historii polskiej koszykówki, zdobywając srebrny medal na ME. Warty jest odnotowania fakt, że powstaje książka "Srebrni Chłopcy Zagórskiego" poświęcona właśnie temu osiągnięciu. Na Słowenii na powtórkę nie ma co liczyć, ale w kontekście zbliżających się ME i rocznicy przypominanie przez media zespołu Zagórskiego jest warte odnotowania.

sobota, 24 sierpnia 2013

Subiektywny alfabet PLK.


Od zakończenia rozgrywek PLK nastąpiło już sporo czasu. Mała i zarazem subiektywna analiza tego co działo się w sezonie 2012/2013. Jednoczśnie przypomnienie tekstu, który pierwotnie ukazał się 12 czerwca 2013 roku w serwisie 2TAKTY.COM.
A jak Addison Matt. Inaczej "Iverson z Jeziora". 172 cm i żywy przykład streetballu w tarnobrzeskiej hali w tym sezonie, a zwłaszcza w jego początkach. Radził sobie na początku nadzwyczaj nieźle, ale dość szybko opuścił Tarnobrzeg. Mimo to dodał sporo kolorytu lidze w jej jesiennej odsłonie.
B jak BK Peja. Polscy zawodnicy z PLK eksportowani byli już do różnych lig, ale do Kosowa jeszcze nie. Nazwa klubu może i symaptyczna, ale nie mająca nic wspólnego ze znanym raperem, ani tym bardziej z poziomem gry prezentowanym swego czasu przez Peję Stojakovicia.
C jak cena "PPV". PPV na dobre wkroczyło na polski rynek. NBA ma league pass w HD, PLK ma płatne przekazy w wersji wybitnie anty-HD. Jaka liga, takie "pay-per=wiev".
D jak Dłoniak Jakub. Znów skojarzenia z NBA. Wystrzelił z formą w nowym klubie podobnie jak brodacz z Houston. I w wieku 30 lat, trzy lata od debiutu w lidze, został najlepszym strzelcem rozgrywek.
E jak Euroliga. Olbrzymia nagroda dla mistrza Polski i potem zmartwienie, by uniknąć kompromitacji. Kto wie, czy najbliższy sezon to nie będzie ostatni sezon na lata, kiedy w najlepszej lidze Europy będzie grać polski zespół.
F jak Filip Dylewicz. Lata mijają, a ten już 33-latek jest ciągle wiecznie młody. Jeden z symboli tej ligi w XXI wieku. Przy tym poziomie jaki obecnie jest, może jeszcze spokojnie należeć do czołówki przez kilka lat. Drugim Adamem Wójcikiem jednak raczej nie będzie.
G jak gate. Mniejszych i większych afer w tym roku kilka było. "Stelmach-gate", "Matczak-gate", krytyka pod adresem sędziów, udział graczy Stelmetu w Meczu Gwiazd. Znając retorykę Janusza Jasińskiego trudno się dziwić, że wypływały one szczególnie z Zielonej Góry.
H jak Hubert Radke. W dzień zawodnik Rosy Radom, po nocach komentator NBA w Canal +.  Aż dziwne, że z powodu nieskrywanej sympatii do Los Angeles Lakers nie grał jeszcze w polskich "Jeziorowcach" z Tarnobrzega.
I jak Iwo Kitzinger. Obecnie Marcin Kosiński. Człowiek-widmo. Przed sezonem awizowany w składzie Rosy. Jeszcze kilka lat temu reprezentant Polski i znaczący Polak w lidze, dziś nawet nie wiadomo, czy to nadal zawodowy koszykarz. Może zawodowy model?
J jak Jeklin Walter. Wielkie wizje Jeklina w tym roku spaliły na panewce. Nie udała się przygoda w Gdyni, a i z reprezentacji Polski został pogoniony. Efekty pracy Jeklina z ostatniego roku są porównywalne z menedżerskim dorobkiem Isiaha Thomasa. Czyli prawie żadne.
K jak kadrowicz Litwy. Martynas Andriuskevicius to kolejny medalista mistrzostw świata biegający po polskich parkietach. I jedyny, po którym można się głęboko zastanawiać, co on w ogóle tam robił. A jego trenerem w kadrze był Kestutis Kemzura. Dobrze, że nie w Gdyni.
L jak Le(br)ończyk Paweł. Wrócił do dobrej gry po jednosezonowej zadyszce i zdobył historyczny brązowy medal z AZS Koszalin. Na EuroBasket nie pojedzie tak jak przed dwoma laty, ale na dobry kontrakt z silnym zespołem może jak najbardziej liczyć.
Ł jak Łukasz Koszarek. "Walił trójami" i w końcu został po raz pierwszy mistrzem Polski. I dzięki niemu siła Stelmetu to nie tylko międzynarodówka. Na polskie parkiety jeden z nielicznych, o których można już powiedzieć człowiek-instytucja.
M jak Matczak Filip. Wicemistrz świata U-17 2010. mistrz Polski 2013. Mistrz, który zagrał 21 minut w siedmiu spotkaniach i nie zdobył ani jednego punktu. 
N jak Nitsche Mateusz. Podobnie jak Dłoniak, zadebiutował w lidze w wieku 27 lat. Podobnie jak Matczak, nie zdobył w niej w tym sezonie żadnego punktu. Podobnie jak Adam Wójcik, nie powinien już w niej zagrać.
O jak oglądalność. Średnio oglądalność meczu w TVP Sport jest mniejsza niż pojemność hal w NBA. Jeśli jednak najwięcej widzów oglądało starcie Rosy z Czarnymi, trudno sie dziwić, że później już nie wrócili przed telewizory.
P jak Pacesas Tomas. Znany były zawodnik, trener. I swego czasu bloger. Podobnie jak Jeklin, potrafi też dzięki rozmaitym znajomościom zawsze spaść na cztery łapy. Mimo, że już poza PLK, nadal interesuje sie jej losem, przy czym w postrzeganiu ligi stanowi absolutne przeciwieństwo Adama Romańskiego. 
Q jak Quinton Hosley. Najbardziej znane nazwisko, które przybyło przed sezonem do PLK w roli zawodnika. Połowa duetu Ho-Ho i były gracz Realu Madryt pokazał niejednokrotnie spore możliwości, także w EuroCup. Zdarzały mu się tez słabsze mecze, ale zwycięzców nie ma co sądzić. Tym bardziej, jeśli prezentuje się świetną grę w finałach ligi.
R jak retransmisja Meczu Gwiazd. Jedno z ciekawszych i udanych wydarzeń sezonu w telewizji doczekało się tylko retransmisji z ośmiogodzinnym opóźnieniem. Nie rekompensuje tego nawet relacja na żywo w Internecie. Tak buduje się u nas koszykarski "produkt".
S jak Dariusz Szczubiał. Najlepszy skaut wśród polskich trenerów. Znany ze specyficznego stylu gry swoich drużyn. Przygoda z Tarnobrzegiem dobiegła końca, ale i tak była dużo lepsza niż swego czasu ta z reprezentacją Polski.
Ś jak Śląsk Wrocław. W tym sezonie poza PLK, ale wszyscy na niego tam czekali i się doczekali. Ba, ze Śląskiem i Wrocławiem wiąże się nawet nadzieje z odzyskaniem blasku przez całą polską koszykówkę. Ktoś jednak zapomina, że Maciej Zieliński przebywa za biurkiem, a nie na parkiecie.
T jak Turner Frank. Ściągnięty z Holandii kieszonkowy rozgrywający, który był jednym z bardziej udanych transferów do ligi w tym sezonie. Negatywnie odbija się tylko postawa Trefla, którzy sprawili największe rozczarowanie sezonu, odpadając już w ćwierćfinale. Turner, jeśli nie zagra w Sopocie, spokojnie znajdzie sobie nowy klub.
U jak Under-20. Zawodnicy do 20. roku życia w swoim już drugim sezonie w PLK szału nie zrobili. Nawet Ci najlepsi: Mateusz Ponitka i Michał Michalak, mimo licznych problemów swoich drużyn, jakoś specjalnie nie błysnęli (jak na swój talent). Pozostałym też cały czas trudno walczyć o wystarczającą liczbę minut. Daniel Szymkiewicz, Piotr Niedźwiedzki, Matczak i reszta to cały czas daleka melodia przyszłości.
V jak Viney Drew. Tajemniczy skrzydłowy, który zdążył zadebiutować i pokazać się z dobrej strony, po czym permanentnie zmagał się z kontuzją lub jej symulowaniem. Dziwny transfer, który zapoczątkował lawinę zwolnień w Asseco Prokomie Gdynia.
W jak Walter Hodge. Dobro Zielonej Góry i całej ligi. Najlepszy zawodnik jaki biegał ostatnio po polskich parkietach. Już wiadomo, że w kontekście jego występów w polskiej lidze należy stosować czas przeszły.
Z jak Zielona Góra. Miasto, które przebojem w bardzo krótkim czasie wdarło się na salony krajowego basketu, jeśli o takowych w ogóle można mówić. Też jedyne, w którym drużyna z sezonu na sezon nie tylko się nie osłabia, ale głównie wzmacnia. Póki co euforię po tytule zmąciły trochę pewnie roszady kadrowe, czyli odejście dwójki Hodge-Dejan Borovnjak.
Ż jak Żan Tabak. Najbardziej utytułowany człowiek pracujący w PLK 2012/2013. Zdobywał mistrzostwo NBA z Hakeemem Olajuwonem, w Polsce musiał się przestawić i trenować Kurta Looby'ego. Prowadząc Trefl pokazał się z dobrej strony na tyle, że otrzymał życiową szansę - ofertę z Caja Laboral. W nowym sezonie Hodge nie będzie już jednak jego podopiecznym, gdyż Tabak w Vitorii już został zwolniony.

czwartek, 22 sierpnia 2013

Polskie ślady Iversona.


Allen Iverson - jedna z największych ikon NBA ostatnich piętnastu lat obecnie jest na najlepszej drodze do ostatecznego zawieszenia butów na kółku. 11-krotny All-Star mimo, że obecny wiek 38 lat pozwalałby mu nadal na grę, od kilku lat jest niechciany w jakimkolwiek klubie w najlepszej lidze świata. Ostatnie informacje wskazują, że sam Iverson przyjął do wiadomości, że obecnie w NBA nie ma czego szukać. Sporo fanów miał i ma nadal w naszym kraju, a polskich wątków w karierze AI nie brakowało.

Sylwetka Iversona jest doskonale znana i opisana w setkach, jak nie tysiącach artykułów. Wiadomo, wielki gracz i pierwszy, który po abdykacji Michaela Jordana był jedynym w lidze, w którym tak dużym stopniu wyniki zespołu były uzależnione od jednego zawodnika. Po Iversonie tylko Lebron James w Cleveland Cavaliers miał równie wielki wpływ na zespół. Rok 2001 i udział w Finałach NBA to było apogeum formy Iversona. Poprowadzić tak wysoko dość przeciętny zespół jak Philadelphia 76ers do walki o tytuł to była nie lada sztuka. Nie umniejsza tego w żaden sposób ówczesna słaba kondycja Eastern Conference, w której trudno było znaleźć jeden wyróżniający się zespół po mistrzowskich Chicago Bulls. W Philadelphii w 2001 roku Iverson rzucał na mecz średnio 31,1 punktów na mecz, natomiast następnym "strzelcem" był Theo Ratliff ze średnią zaledwie 12,4 punktów. Później indywidualnie długo było znakomicie, ale nie miało to żadnego przełożenia na zespół. Jeszcze sezon 2007/2008 popularny "The Answer" kończył ze średnią ponad 26 punktów, natomiast później już było tylko gorzej. Na ostatni ślad Iversona w NBA można natrafić na początku 2010 roku ponownie w Philadelphii, po czym od tamtej pory jego marzenia o powrocie nieustannie były brutalnie weryfikowane. Oczywiście nie chodzi o wiek, bo odchodząc miał 35 lat, a starsi od niego radzą sobie nieźle cały czas, nie chodziło tak do końca o formę sportową, bo Iverson cały czas mógłby być wsparciem z ławki dla większości klubów. Charakter, problemy osobiste, wysokie ego sprawiały, że trudno z nim w składzie byłoby współpracować i zbudować team spirit. Sam zawodnik nie wykorzystał dawanych mu kilkukrotnie szans. Trudno dziś określić w jakiej formie jest Iverson, ale nietrudno oprzeć się wrażeniu, że jego kariera w NBA została, w dużym stopniu na własne życzenie, ukrócona zbyt szybko.

Allen Iverson w swojej karierze polskim kibicom kilkukrotnie mógł zapaść wyjątkowo w pamięć. Dla samego Amerykanina są to pewnie zdarzenia kompletnie bez znaczenia, ale stanowią jakiś polski ślad w tej niezwykłej karierze. Wszystko zaczęło się jeszcze u szczytu formy w 76ers, dokładnie w 1999 roku. Wtedy przystępując do draftu zespół z Philadelphii miał wybór z 47 numerem. Dość nisko, ale celem było wybranie wysokiego centra. Postawiono na Todda MacCullocha, rosłego Kanadyjczyka z uczelni Washington. Mało jednak brakowało, a z Iversonem grałby (lub podawałby mu ręczniki za grubą kasę) nie kto inny jak... Rafał Bigus. Polak, który w tym samym czasie skończył uczelnię Villanova utrzymywał w wywiadzie, że 76ers wybierali między nim a Kanadyjczykiem. Jeśli ktokolwiek wcześniej zdecydowałby się na MacCullocha, wtedy wybór miał paść na Polaka. "Miałem sporą szansę na podpisanie kontraktu z Philadelphia 76ers" - po wszystkim powiedział Bigus, który ostatecznie tylko "otarł się" o wspólne występy z Allenem Iversonem, oczywiście później nigdy się już do tego nie zbliżając. Warto jeszcze wspomnieć, że i MacCulloch szybko musiał pożegnać się z profesjonalną koszykówką - ostatni jego sezon to 2002/2003. To też w tym samym drafcie,  w którym miano wybrać Bigusa, z dalekim 57. numerem wybrano Manu Ginobiliego.

To co nie udało się Bigusowi, pierwsi osiągnęli Andrzej Pluta i Marcin Nowakowski. Oczywiście mocno z przymrużeniem oka,bo nie była to klasyczna wspólna gra. Otóż na zaproszenie sponsorów i organizatorów EuroBasketu 2009 specjalnie przyleciał do Polski Allen Iverson. jednym z punktów dość krótkiej wizyty w naszym kraju był konkurs rzutów Reebok Challenge, w którym "The Answer" rywalizował właśnie z dwójką Polaków. Iverson nie był w najlepszej formie, ale nie o wynik tu chodziło. Dobra zabawa, wspólne rzuty do kosza, przybicie "piątek" z najlepszym wówczas strzelcem w Polsce oraz młokosem z Polonii Warszawa miały przede wszystkim charakter towarzyski i promocyjny. Sporo fanów było jednak zawiedzionych wizytą koszykarza, przez co trochę pozostał niesmak, ale tu już trzeba bardziej winić za to samych organizatorów.



Po tym jak Iverson rozpoczął nieudane próby powrotu do NBA, było jasne, że musi grać gdzieś indziej utrzymując formę i stały kontakt z koszykówką. Bomba wybuchła w październiku 2010 roku, kiedy AI podpisał dwuletni kontrakt warty cztery miliony dolarów z Beskitasem Stambuł. Było to spore zaskoczenie, bo Besiktas był dobrą drużyną, ale tylko w samej Turcji grało kilka zespołów na wyższym poziomie, jak doskonale znane z Euroligi Galatasary, Fenerbahce Ulker i Efes Pilsen. Besiktas występował zaledwie w EuroCup i zresztą w tych rozgrywkach debiutował w tureckiej drużynie. Balon był napompowany do granic możliwości, ale skończyło się wielką klapą. Iverson szybko opuścił Turcję i na tym zakończył się jego kontakt z europejskim basketem. Mimo to zdążył zagrać z Michałem Ignerskim, który przez cały sezon 2010/2011 reprezentował barwy tureckiego klubu. "Igi" pozytywnie mówił o Iversonie twierdząc, że jest oczywiście znakomitym zawodnikiem, ale też miłym kumplem. Po byłym graczu 76ers w Turcji nie ma już śladu, ale sposób w jaki witano go pokazywał jakiej klasy zawodnik przybył do Europy. W Europie mających przeszłość w NBA grało wielu, ale kogoś tej klasy Iversona wcześniej nie było. Była to jeszcze wyższa półka niż Dominique Wilkins. W przeciwieństwie do "The Answer", Wilkins jednak bardzo udanie spędził sezon w Panathinaikosie Ateny i później zdążył wrócić do NBA.



NBA charakteryzuje się tym, że tylko nieliczni zdobywają mistrzowskie pierścienie. Wiele gwiazd z pierwszego szeregu poza nagrodami indywidualnymi, milionami na koncie kończyła karierę bez żadnego tytułu. I tutaj los obszedł z Iversonem okrutnie. Jedyne trofeum to te zdobyte z reprezentacją USA w mistrzostwach Ameryk w 2003 roku. To, że nie zdobył mistrzostwa NBA nie jest jeszcze wielką tragedią, ale klęska z igrzysk olimpijskich w Atenach już tak. Murowany kandydat do złota musiał zadowolić się jedynie brązowym medalem, Iverson został uznany jednym z winowajców porażki, a "Nightmare Team" przeszedł do historii jako jedno z największych pośmiewisk tego sportu. Dosyć, że skończył bez trofeów, to jeszcze bez kasy. Bankructwo, a co za tym idzie - upadek finansowy był jeszcze bardziej bolesny niż sportowy. Do sierpnia 2013 roku nie udało mu się stanąć na nogi po obydwu upadkach. Na to, czy kiedykolwiek ta sytuacja się jeszcze odwróci, chyba znamy już dziś ODPOWIEDŹ.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Trenerzy nie grają.


Odkąd trenerem reprezentacji Polski jest Dirk Bauermann, zachwytów płynących w stronę niemieckiego trenera nie ma końca, niezależnie czy wypowiadają się zawodnicy, kibice, dziennikarze. Już sam fakt, że jest spoza polskiej myśli szkoleniowej stanowi spory plus w postrzeganiu selekcjonera. Dodając do tego umiejętności, doświadczenie oraz charyzmę, Bauermann jawi się jako trener idealny. Na parkiecie grają jednak zawodnicy, a trener jak krawcowa - uszyje tak, na ile materiał mu pozwoli.

Postać Dirka Bauermanna to w polskiej koszykówce niespotykany od lat ruch PZKosz., który wzbudza wyłącznie pozytywne opinie. Nawet po pierwszym sparingu, dość wysoko przegranym z Izraelem, nie było z żadnej strony słychać większej krytyki pod adresem trenera i zawodników. Zwracano bardziej uwagę, że selekcjoner na pewno pójdzie dobrą drogą, a forma ma przyjść we wrześniu. Bauermann na takie postrzeganie zapracował sobie na to przede wszystkim dotychczasową pracą, zwłaszcza z reprezentacją Niemiec na arenie międzynarodowej i Bayerem Leverkusen na arenie krajowej. W końcu nikt przypadkiem nie zostaje wicemistrzem Europy, dodatkowo mając w składzie jedną megagwiazdę światowego formatu, ale otoczoną w większości graczami prezentujących średni poziom europejski. Swoje robi także też zachodnia mentalność, etyka pracy i organizacja, czyli cechy, które sprawiały i sprawiają nadal, że wszyscy bardziej na trenerskim stołku chcą widzieć rzetelnie traktującego swoją robotę obcokrajowca, niż w tej chwili jakiekolwiek Polaka.

Prezesi klubów od wielu lat stawiają na zagranicznych szkoleniowców, w kadrze z kolei trend ten utrwalił się na dobre wraz z momentem, gdy reprezentację objął Veselin Matic. Potem jak wiadomo, machina ruszyła ostro do przodu i kolejno jego następcami byli Andrej Urlep, Muli Katzurin, Igor Griszczuk i Ales Pipan. Najwięcej szacunku wzbudzał Urlep, ale trenerem kadry został chyba o jakieś kilka za późno. Na początku tego stulecia wszystko czego dotykał, od razu zamieniał w złoto, niezależnie, czy pracował we Wrocławiu, czy Włocławku. W każdym bądź razie jego kandydaturę media forowały już w 2003 roku, niektórzy nawet jeszcze wcześniej, ale doszło do tego dopiero przed eliminacjami do EuroBasketu 2007. Słoweniec to akurat przykład trenera, który w Polsce spełnił się już dawno temu i nie zmieniłyby teraz nawet chude lata trenując kolejne kluby w PLK. 

Cieniem Urlepa, zarówno w Śląsku Wrocław, jak i reprezentacji Polski okazywał się Muli Katzurin. Izraelski trener, którego tak naprawdę trudno rozgryźć. Zrobił co do niego należało i w klubie i w kadrze, ale nie wyglądał na szkoleniowca, przy którym prowadzony przez niego zespół mógłby przełamać znaczące bariery. Lubiany, stawiający w większym stopniu na ofensywę niż Urlep, ale na pewno zaliczany o półkę niżej niż jego rodacy na trenerskiej ławce, Pini Gershon i David Blatt.
Z kolei Matic i Griszczuk to przypadki trenerów, którzy już obejmując reprezentację mieli pod górkę. Matic, mający wkład w sukcesy Jugosławii, ale wyłącznie jako asystent, Griszczuk będący na dobrą sprawę trenerem na dorobku, to nie byli selekcjonerzy, którzy mogliby wzbudzać respekt koszykarskiego świata. Przy tym ostatnim już jego następca (Ales Pipan) prezentował się dużo bardziej solidnie. Słoweniec miał okazję pracować w charakterze selekcjonera zespołu narodowego w swojej ojczyźnie, w której świetnych trenerów nie brakuje. Sam fakt, że Pipan był wcześniej trenerem silnej reprezentacji na Mistrzostwach Europy (Anwilu Włocławek też), musiał wzbudzać jakiś szacunek do jego pracy. 

Każdy z wymienionej piątki nie doczekał się jednak tak dobrej prasy jak Bauermann, który, jak wydaje się się czasami, zahipnotyzował zawczasu całe koszykarskie środowisko. Zapatrzenie w szkoleniowca to bardzo dobra sprawa, zwłaszcza u nas, gdzie niejednokrotnie z trenerskim autorytetm były problemy. To może cieszyć, ale nie ma co przeceniać roli trenera - na parkiet po sześciu tygodniach przygotowań nie wyjdzie nagle lepiej kozłujący Przemysław Zamojski, mniej irytujący Adam Hrycaniuk lub umiejący więcej manewrów podkoszowych Przemysław Karnowski. Bauermann ma wielką wiedzę oraz na pewno myśl przewodnią co do taktyki i widać, że to realizuje. Nie powinno popadać się jednak też w hurraoptymizm i złudne myślenie, że wszystko zależy od Niemca i jego warsztatu. Na boisko wychodzą zawodnicy, z których część ma obecnie pewnie spore problemy z realizacją taktycznych założeń. Gdyby wszystko sprowadzać do roli szkoleniowca, to EuroBasket 2009 w Polsce powinna zawojować Bułgaria, bo miała na ławce trenerskiej Pini Gershona. Albo najbliższy turniej powinien należeć do Ukrainy, bo mają takiego selekcjonera, przy którym blednie cała Europa, a mowa oczywiście o doskonale znanym z NBA Mike'u Fratello

Fenomen niemieckiego szkoleniowca, który już w momencie otrzymania selekcjonerskiej nominacji został prawie namaszczony na Mesjasza polskiej koszykówki to ciekawy sposób na badanie z zakresu nie tylko sportu, ale też socjologii, psychologii. Jest to też dowód jak środowisko koszykarskie jest "wyposzczone" od lat za normalnością, zwyczajnymi europejskimi standardami. Na pewno sprowadzenie Bauermanna to znakomita, pewnie najlepsza od dłuższego czasu decyzja władz PZKosz. W innych dyscyplinach były jednak już takie przypadki, jak choćby pewnego zagranicznego trenera, któremu wpierw chciano prawie budować pomniki, by później praktycznie zwalniać go w wywiadzie telewizyjnym ze Słowenii. W sytuacji niemieckiego szkoleniowca z pomnikami, zwalnianiem i czymkolwiek innym warto zaczekać trochę dłużej niż tylko do wrześniowych wydarzeń na... Słowenii.

czwartek, 15 sierpnia 2013

Naturalizowane jedynki.


Prawie cała Europa, od Ukrainy po Hiszpanię skrzętnie korzysta lub korzystała z "przyszywanych" obywateli swoich krajów. EuroBasket 2013 jest kolejną imprezą, która zwabi Amerykanów ubierających stroje państw, z którymi często nie mieli wcześniej nic wspólnego. To jest dobry biznes dla obu stron, a szczególne zapotrzebowanie jest na playmakerów.

W Polsce swego czasu rozgrywającym był Eric Elliot, Amerykanin gotowy u schyłku kariery zasmakować międzynarodowej rywalizacji pod egidą FIBA. Nie tylko my uważaliśmy, że najlepiej wzmacniać pozycję numer jeden, obecnie kluczową w koszykówce. Amerykanie przyjeżdżający do Europy od lat największą furorę robią na rozegraniu, a niewysocy, szybcy, skoczni i zdolni zdobywać po dwadzieścia punktów w meczu są łakomym kąskiem dla każdego zespołu w Europie. Uniwersytecka produkcja pod nazwą NCAA rokrocznie wypuszcza dziesiątki, a nawet setki koszykarzy, którzy muszę się gdzieś zaczepić. Nie każdy jest przecież szczęściarzem, by poprzez draft załapać się na kontrakt w najlepszej lidze świata. A nawet jak ktoś dostanie się do NBA i furory tam nie zrobi, zawsze ma otwarte drzwi w Europie.

Taką drogę przeszedł Tyus Edney, jeden z najlepszych koszykarzy na Starym Kontynencie ostatnich kilkunastu lat: nie szło mu w NBA, a w Żalgirisie Kowno i Bennetonie Treviso robił furorę. Edney to klasyczny przykład "jedynki", którą ciężko o takiej charakterystyce wychować w Europie. Edney oraz inny przypadek, czyli śp. Alphonso Ford i wielu im podobnych sprawiali, że bardzo często europejskie zespoły budowały i budują cały czas zespół, stawiając na pierwszym planie tzw. combo-guardów. Na polskich parkietach można było się przekonać o słuszności tej taktyki, kiedy jeszcze u szczytu formy był Keith Williams, czterokrotny mistrz kraju w latach 1992-1995, rzucający jednocześnie w każdym mistrzowskim sezonie ponad 20 punktów na mecz. Mimo, że były to też inne czasy, atletycznie większość Europejczyków nie miała szans równać się z Amerykanami, a i motoryka pozostawiała cały czas sporo do życzenia, nadal przewaga w tych elementach koszykarzy rodem ze Stanów Zjednoczonych jest bezdyskusyjna.

W zasadzie w koszykówce europejskiej w 2013 roku wiele się pod tym względem nie zmieniło. Cały czas zawodnicy będący połączeniem rozgrywającego i rzucającego obrońcy są najbardziej w cenie. Zresztą ta "moda" przeniosła się też do NBA, gdzie dziś playmakerzy mają do powiedzenia więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Aby zminimalizować ryzyko, wiele klubów w drafcie stawia właśnie na "jedynki". Opłaca się to, bo od kilku lat z małymi wyjątkami nagroda dla najlepszego debiutanta trafia do graczy w stylu Johna Walla, Kyrie Irvinga, czy ostatnio Damiana Lillarda. Wielu jednak nadal z uporem maniaka stawia na "prospekty" i obiecujących wysokich. Dzięki tej taktyce klubów NBA wielu naprawdę świetnych graczy trafia potem do Europy. Często wysokiej klasy gracze po NCAA, ale nie mający przebicia w postaci dobrego agenta, trafiają na początku do mocno egzotycznych lig. Zanim trafią do Hiszpanii, Rosji, Włoch niejednokrotnie trzeba przebijać się przez Skandynawię, Holandię, Cypr lub inne peryferia. Zdarza się nawet, że wystarczy kilka miesięcy dobrej gry, by z miejsca proponowano takiemu koszykarzowi nową ojczyznę. Dobry układ dla obu stron - zawodnik dostaje paszport pozwalający swobodniej znaleźć lepszą pracę w krajach UE, a reprezentacja dostaje w zamian bardzo często lidera swojego zespołu narodowego.

Jeszcze w latach 90. klasycznym przykładem naturalizowanej "jedynki" był Ariel McDonald. Po występach w NCAA stopniowo budował swoją karierę, wpierw od występów w słabszych klubach w Belgii i na Słowenii. Gdy trafił do silnej Olimpiji Ljubljana, kolejnym krokiem było przyjęcie słoweńskiego obywatelstwa. Wybijając się w lidze słoweńskiej trafił później do najmocniejszych klubów w Europie, Maccabi Tel-Awiw i Panathinaikosu Ateny, jednak nie zapomniał w tym czasie o swojej nowej ojczyźnie, którą także reprezentował na EuroBaskecie przed dwunastoma laty. Dziś McDonald ma sporo następców - BoMcCalebb, Zack Wright, Dontaye Draper, Taylor Rochestie to kolejno obywatele Macedonii, Bośni i Hercegowiny, Chorwacji i Czarnogóry grający na pozycji rozgrywającego, którzy wystąpią na zbliżającym się turnieju w drugiej ojczyźnie Ariela McDonalda. Z kolei grę Ukrainy na ostatnich Mistrzostwach Europy prowadził Steve Burtt, który w ciągu siedmiu lat zawodowej kariery zdążył zagrać w... ośmiu europejskich ligach. Najdłużej, bo aż dwa lata wytrzymał w kraju współgospodarzy EURO 2012, co wystarczyło, by reprezentować w międzyczasie naszych wschodnich sąsiadów.

Najbardziej spektakularny jest oczywiście przypadek Bo McCalebba, który poprowadził Macedonię do historycznego czwartego miejsca na ostatnim EuroBaskecie. Równie zaskakujący co wynik jest sam fakt gry dla Macedonii, skoro McCalebb nigdy nie reprezentował nawet żadnego zespołu z tego kraju. Paszport otrzymał z marszu, bez zbędnych komplikacji, a to "rozdawnictwo" nie występuje tylko na Bałkanach. Równie dobrze w naszym debiutanckim meczu z Gruzją grę rywali może prowadzić Ricky Hickman, obecnie jeden z liderów Maccabi Tel-Awiw. Hickman nie jest oczywiście pierwszy, przed nim zaszczyt bycia dumnym obywatelem Gruzji otrzymał Quinton Hosley, a ostatnio także znany z NBA Luke Zeller. Paszporty są załatwiane szybko, a o formalnych wymaganiach w europejskiej koszykówce nikt nie pamięta. Zadowolone są kluby, zawodnicy, federacje - ten proceder nie zniknie, a tylko będzie nadal sprawiał wrażenie, że i na szczeblu narodowych reprezentacji można przeprowadzać swoiste "transfery". 

Wracając do McCalleba, jest on dziś zawodnikiem, który ma największy wpływ na grę i wyniki zespołu ze wszystkich naturalizowanych koszykarzy na Starym Kontynencie. Rozgrywa piłkę, sporo rzuca i już dziś można go tytułować mianem najwybitniejszego macedońskiego koszykarza obok legendarnego Petara Naumoskiego. Podobnie jak McCalebb, Zack Wright i Taylor Rochestie także nie występowali również w ligach swoich "przyszywanych" ojczyzn. Grają w narodowych barwach, ale o jakiejkolwiek asymilacji z bałkańskimi krajami nie może być mowy. Zapewne po skończeniu swoich karier nigdy już nie wybiorą się w te rejony, podobnie jak Draper do Chorwacji, chyba, że na letni wypoczynek do tamtejszych kurortów. Choć przypadek Drapera jest akurat trochę bardziej cywilizowany, bo w Cedevicie Zagrzeb zdążył zagrać dwa sezony. Dziś mimo gry już w Realu Madryt, nadal ochoczo stawia się na zgrupowania kadry i będzie jednym z rywali Polaków już 7 września.

Przepisy FIBA na szczęście zakazują jeszcze tworzenia reprezentacji opartej na paszportowej fikcji. Mimo możliwości posiadania w składzie tylko jednego gracza na prawach naturalizacji przed każdym takim turniejem jak EuroBasket rozpoczyna się wyścig z czasem w wielu federacjach, by zdążyć z potwierdzeniem obywatelstwa. Tyczy się to zwłaszcza krajów spoza europejskiego topu, które tylko w ten sposób mogą nieco nadrobić dystans do czołówki. A jeśli ktoś naturalizuje z głową jak Macedończycy, widać, że wystarczy jeden zawodnik, by podnieść wartość zespołu o kilkadziesiąt procent. 
Pewnie i w Polsce, gdy już Thomas Kelati nie będzie w stanie pomóc kadrze, pojawi się koncepcja nadania obywatelstwa rozgrywającemu, nie tylko dlatego, że na tej pozycji mamy i pewnie jeszcze długo będziemy mieli największe braki. Dynamicznie rozwijająca się koszykówka sprawia, że w najbliższych latach cały czas w cenie będą atletyczni playmakerzy potrafiący w pojedynkę rozstrzygnąć losy spotkania. Tak więc jeśli jakimś cudem trafi się w PLK następny Walter Hodge, decydenci polskiego basketu pewnie będą wiedzieli co trzeba zrobić.

Tak jak jest długa lista, którzy wystąpią wykorzystując prawo naturalizacji na zbliżającym się EuroBaskecie, tak tradycyjnie jest całkiem liczne grono tych, którzy zapomnieli o obowiązkach wobec swoich nowych ojczyzn. Cóż, niczym w "Misiu", swoich obywateli trzeba na każdym kroku pilnować!

środa, 14 sierpnia 2013

Zdążyć na EuroBasket.


Za reprezentacją cztery z dziesięciu zaplanowanych sparingów. Ponoć to tylko test-mecze mające na celu zastosować przygotowywane na treningach rozwiązania. Mimo, że dotychczas kadra zwyciężyła tylko raz, dawno nie było tyle optymizmu wokół tego zespołu, sugerującego, że wygrywać ma on we wrześniu. Kiedy jednak, jak nie podczas kolejnych sparingów zespół przyzwyczai się do zwycięstw?

Sparingi sparingami, ale rywale i osiągnięte z nimi wyniki jak na razie odzwierciedlają naszą pozycję przed EuroBasketem. Planowo wygraliśmy z Gruzją i tak samo planowo przegraliśmy z Izraelem, Włochami i Hiszpanią. Jak wygrywamy to jest powód do optymizmu, a jak przegrywamy to "przecież to tylko sparing". Polska reprezentacja jest na mniej więcej takim etapie przygotowań jak reszta Europy - jedne reprezentacje rozpoczęły je wcześniej, inne później (Hiszpania), ale widać już, że sparingi oddają sytuacje jaka występuje czysto na papierze. A tu mamy mniejszy potencjał niż Włochy i na dziesięć meczów z tym rywalem pewnie byśmy przegrali osiem razy, ale może jedno takie zwycięstwo wydarzyłoby się na EuroBaskecie. By dochodziło do tego częściej, Polacy obiecujący sobie wiele po tym turnieju, muszą zagrać ponad stan swoich możliwości i to cały skład, a nie tylko eksportowy duet Maciej Lampe - Marcin Gortat.

Towarzyskie potyczki z Włochami i Hiszpanią niestety okazały się twardą szkołą europejskich realiów dla rodzimych gwiazd spod znaku PLK - Przemysław Zamojski, Adam Waczyński, Michał Chyliński i nawet Łukasz Koszarek wyraźnie odstawali i aż trudno było momentami uwierzyć, że grają w tej samej drużynie z zawodnikiem o takim potencjale jak Lampe. Statystycznie wygląda to może i pięknie bo Waczyński i Chyliński skończyli mecz z Hiszpanią na 100% skuteczności rzutów za trzy, ale wszystkie zdobyte przez nich punkty były lepsze niż gra. A przecież to sparing, ponoć nie o wynik, a o grę chodzi! A do jakości prezentowanej przez reprezentantów PLK przez długi okres meczu można, a nawet trzeba mieć zastrzeżenia. Nie powinno być tak, że ukształtowani gracze między 24-29 rokiem życia są bojaźliwi w stosunku do nie grającej jeszcze na maksymalnych obrotach defensywy rywali. Nawet jeśli to Hiszpanie, w zespole mającym aspiracje wejścia do ćwierćfinału taka sytuacja nie może mieć miejsca.

Kiedyś, w latach 90. i na początku tego stulecia piłkarska reprezentacja Polski była bardzo wyraźnie podzielona na dwa "obozy": graczy od lat występujących w zachodniej Europie i tą nieliczną reprezentującą krajową i jednocześnie siermiężną ligę. Było to jeszcze w czasach, gdy do załapania się do kadry nie wystarczyło mieć 19 lat, parę występów w lidze i w niej dwa gole na koncie. Na powołanie trzeba było sobie ostro zapracować grą przez cały sezon, a i to często nie wystarczało. W koszykówce cieszy, że w końcu i tutaj w kadrze co najmniej połowa nowe rozgrywki rozpocznie poza granicami kraju. Być może niebawem dojdzie do podobnej sytuacji jak w kadrze Jerzego Engela na mundial w Korei i Japonii w 2002 roku: dwudziestu trzech kadrowiczów i ledwie ósemka z polskiej ligi. 
Przecież widać po sparingach jak na dłoni, kto gra na co dzień lub w miarę regularnie w silnych ligach - na tle innych kadrowiczów grający jak profesor Lampe, emanujący spokojem i chłodną głową Thomas Kelati, czy otrzaskany w każdym zakątku Europy Michał Ignerski stanowią fundament pod dobry wynik na Mistrzostwach Europy. Typowi już rutyniarze, o których można być spokojnym niezależnie, czy gramy z Hiszpanią, czy Szwecją. Tylko takich pewniaków w składzie ciągle brakuje.

To dopiero połowa przygotowań i jeszcze sporo się może zmienić. Pewnych odpowiedzi udzieli turniej w Belgii, gdzie dojdzie do ostatnich potyczek z wartościowymi rywalami. Do tego grona nie można zaliczyć zestawu na turnieju w Lublinie, gdzie przyjdzie się mierzyć z europejską mizerią, czyli Szwecją i osłabioną do granic możliwości Wielką Brytanią (wartościowy test to jedynie Ukraina). Być może to tylko mecze towarzyskie, ale nikt nikomu nie wmówi, że wynik nie jest istotny i wszystko, nawet mimo ewentualnych kolejnych porażek, jest jak najbardziej korzystne. Znów małe przypomnienie sytuacji przed piłkarskim mundialem w 2002 roku. Wtedy też kadra mecze towarzyskie przegrywała praktycznie ze wszystkimi jak popadnie, ale BPS, czyli powszechne "bezpośrednie przygotowanie startowe" miało przyjść na ten właściwy turniej. Podobnie jest z koszykarzami, a wszelkie jeszcze porażki nie mają wielkiego znaczenia. Sportowego owszem, ale psychologicznie już niekoniecznie.

Dobrze, żeby turniej w Belgii pokazał, że można zagrać jeszcze lepiej i wygrać z Izraelem, podobnie z Włochami. Niech w końcu nastąpi jakiś przełom w postaci zwycięstwa z teoretycznie silniejszym rywalem od siebie. Takich zwycięstw brakuje jak na razie na starcie przygotowań, w większości przypadków podobnie było w latach ubiegłych. Bardzo ciężko przeskoczyć nam pewien poziom. Albo oczekiwania są zbyt duże, jeśli przegrywamy nieznacznie z Hiszpanią na jej terenie i jeszcze całkiem odważnie pojawiają się głosy malkontentów? Jeśli jednak mamy najsilniejszą reprezentację od lat, lepszej okazji do przeskoczenia pewnego muru prędko może nie być. Nawet w meczach towarzyskich, w których też potrzebny jest, oczywiście oprócz dobrej gry, także dobry wynik.

To pozwoli wszystkim utwierdzić się w przekonaniu, że kadra naprawdę idzie w bardzo dobrym kierunku. Na razie idzie w dobrym, ale w naszym przypadku trzeba dodać jeszcze coś ekstra. Dobra, ale jednak "tylko" dobra gra w przypadku polskiej reprezentacji oznacza nieznaczne, ale jednak porażki z co najmniej dziesiątką silniejszych aktualnie od nas zespołów w Europie. A do mistrzostw świata zakwalifikuje się  przecież maksymalnie pierwsza siódemka. 

niedziela, 11 sierpnia 2013

Logan czy Kelati?


Korzystając z zawodnika na prawach naturalizacji polska reprezentacja konsekwentnie stawia kolejny rok na Thomasa Kelatiego. Trudno się temu dziwić, bo konkurencję ma znikomą. Byłoby inaczej, gdyby bardziej otwarcie chęć gry w kadrze wyrażał David Logan. A może też po prostu kolejni trenerzy z góry woleli i tak stawiać na Kelatiego. Patrząc na osiągnięcia i styl gry Logana trudno, by o zawodniku tej klasy w Polsce raz na zawsze zapomniano.

Gdy w 2009 roku David Logan zasilił reprezentację, z miejsca stał się obok Marcina Gortata i Macieja Lampe liderem całego zespołu. Nie trzeba było słuchać opowieści o "wkomponowaniu do zespołu", "aklimatyzacji" i podobnych stwierdzeń. Logan miał od pierwszego dnia być wartością dodaną tego zespołu i tak zresztą później na EuroBaskecie się stało. Notując w turnieju 15,5 punktów na mecz był jednym z najskuteczniejszych koszykarzy w całym turnieju, a naszej drużynie dodał blasku do formacji obwodowej, która po rezygnacji Andrzeja Pluty z gry w reprezentacji prezentowała się dość ubogo. Zbytnio nie zmieniło się to do tej pory, gdzie pozycja rzucającego obrońcy tylko pozornie jest solidnie obsadzona: Przemysław Zamojski i Michał Chyliński jeszcze nie potwierdzili, że powinni być starterami w zespole, który chciałby znaleźć się w czołowej ósemce na EuroBaskecie. W przypadku Logana takich wątpliwości nie ma. Wydaje się, że na obecne potrzeby reprezentacji mógłby się momentami przydać nawet bardziej niż Kelati. Temat "Logan w kadrze" jest często spłaszczany wyłącznie do EuroBasketu 2009, ale od tamtej pory Amerykanin z polskim paszportem wynurzył się daleko poza Trójmiasto - co roku nie miał problemów ze znalezieniem pracy w topowych klubach Europy jak Panathinaikos Ateny i Maccabi Tel-Awiw. Pełni tam już inną rolę niż w Asseco Prokomie, gdzie to od niego zależał cały wynik zespołu. W kolejnych klubach pokazał, że może być także zawodnikiem zadaniowym, grającym jednocześnie cały czas na solidnej skuteczności.


Obecnie reprezentacja potrzebuje zdrowego, ogranego na najwyższym europejskim poziomie shootera, który jest w stanie co mecz dokładać około 12-15 punktów. Niby mamy w kraju wiele "dwójek", ale brakuje zdecydowanego lidera. Po ostatnim EuroBaskecie wydawało się, że ta rola może należeć do Dardana Berishy, ale on poprzez swoje działanie skreślił się niejako sam. Wyżej wymienione warunki na chwilę obecną jest w stanie spełnić tylko Logan. Nie ma większych problemów z kontuzjami, przez ostatnie lata miał wielokrotnie możliwość występowania o stawkę. Trudno nawet teraz myśleć, kiedy jakiś Polak na tej pozycji zbliży się do poziomu byłej gwiazdy PLK. Patrząc wyłącznie na aspekt sportowy właśnie takiego Logana teraz reprezentacji Polski brakuje. Patrząc szerzej, głównie na charakter, można już mieć co do tego więcej wątpliwości. Cichy, zobojętniały na to, czy gra dla Polski czy tego nieszczęsnego Afganistanu, nie byłby najbardziej lubianym graczem w szatni i przez kibiców. Poza boiskiem to nie ten styl co "Tomek" Kelati. Kompletnie niezasymilowany z Polską David Logan jest jednak od gry w reprezentacji Polski, a nie brylowania w rankingach na najsympatyczniejszego. Właśnie, gdyby tylko chciał lub mógł grać, bo od dawna ten temat jest owiany aurą tajemniczości.

Thomas Kelati to kolega Logana jeszcze z czasów pamiętnego Turowa Zgorzelec z finałów PLK w 2008 roku. Wiele ich jednak dzieli, począwszy od podejścia do kadry, a na stylu gry kończąc. "Tomek" sam mówi o sobie, że jest typowym rzucającym obrońcą, ale bardzo często grywa też na pozycji niskiego skrzydłowego. Sporo w tej roli występował na ostatnim EuroBaskecie, gdzie przebywając na parkiecie średnio ponad 33 minuty w meczu notował 13,4 punktów. Porównując do występu dwa lata wcześniej Logana, dysponował słabszym rzutem z dystansu, ale też grał bardziej zespołowo, zdobywał więcej asyst. I taki jest styl Kelatiego - nie jest to rzutowy killer, który dobije rywala, ale gra bardziej pod zespół, sumiennie wykonuje powierzone mu zadania taktyczne. Można stwierdzić, nie znając żadnego z nich, że Logana lepiej się ogląda, ale trenerzy pewnie woleliby prowadzić Kelatiego. Tylko ciekawe co mogą powiedzieć o tym w Atenach i Tel-Awiwie, gdzie jednak Logan potulnie przyjął do wiadomości jaka jest jego rola w zespole, więc tą tezę można jeszcze jakoś obalić. 


Na początku przygody Kelatiego z reprezentacją próbowano awaryjnie z niego zrobić też rozgrywającego, co musiało zakończyć się fiaskiem, bo i nie jest to absolutnie jego mocna strona. Przekleństwem Kelatiego jest zresztą jego uniwersalność, przez to w reprezentacji, czy w ostatnim sezonie w Walencji nie pokazał swojej najlepszej koszykówki. Prawdziwą wartość w kadrze ożenionego z Polką gracza powinniśmy dopiero zobaczyć, gdy będzie grał na swojej nominalnej pozycji rzucającego obrońcy. Widać, że to jest jego optymalne miejsce na parkiecie, gdzie jego gra może być najbardziej efektywna. Oczywiście o ile pozwoli zdrowie, bo w przypadku byłej gwiazdy Turowa Zgorzelec jest ono mocno już wyeksploatowane. Notoryczne kontuzje, które przeszkodziły także w rozegraniu ostatniego sezonu, nie pozwalają jak na razie uczestniczyć w sparingach reprezentacji. Ilość tych urazów oraz już wiek sprawia, że momentami można mieć wątpliwości, czy 31-latek będzie w stanie dalej co lato poświęcać tyle czasu na polską kadrę. Wiek nawet nie jest problemem, ale już poprzednie wakacje pokazały, że kontuzje mogą mu dużo bardziej zaszkodzić. 

Patrząc w metrykę aż trudno uwierzyć, że Ci niegdyś młodzi gracze debiutujący w PLK mają już 31 wiosen na karku. W zasadzie przed nimi realnie jeszcze jeden duży turniej, w 2015 roku. Później zapewne pałeczkę dla gracza naturalizowanego przejmie ktoś inny. Albo będziemy mieli w końcu takie bogactwo na tej pozycji, że nie będą już potrzebne posiłki ze Stanów. Na chwilę obecną polska reprezentacja potrzebuje ogranego strzelca na obwodzie, który zrobi różnicę. Te kryterium spełnia Logan. Graczy uniwersalnych w kadrze mogących zagrać na pozycjach 2 i 3 nie brakuje, więc aż tak bardzo nie ma co przeceniać pod tym względem możliwości Kelatiego. Potrzebna jest też jednak dobra atmosfera w szatni. Ją zanim zbudują wyniki, o to dużo lepiej zadba Kelati niż Logan.
Trudno jednoznacznie określić, który z opisanej dwójki na parkiecie jest lepszy, a właściwie bardziej przydatny reprezentacji Polski. Idealny układ? Połączenie rzutu, ogrania i zdrowia Logana oraz charakter, boiskowe IQ, zespołowość Kelatiego. Tylko wtedy pewnie taki zawodnik nie myślałby wcześniej o przyjeździe do polskiej ligi.

środa, 7 sierpnia 2013

"Farbowane lisy" nad Wisłą.


We współczesnym sporcie czymś naturalnym jest wzmacnianie swoich zespołów poprzez naturalizację zawodników. Szczególnie jest to widoczne w koszykówce, gdzie każdego roku dziesiątki amerykańskich graczy reprezentują co bardziej egzotyczne rejony geograficzne. Również Polska skrzętnie korzysta z tego przywileju, jednak eksperymenty rzadko kiedy spełniały oczekiwania.

Sytuacja w koszykówce, w porównaniu do innych dyscyplin, jest mocno specyficzna. Dominacja jednej nacji - Stanów Zjednoczonych jest porównywalna z chińską dominacją w tenisie stołowym. FIBA poradziła sobie jednak z tym problemem dużo lepiej niż federacja od popularnego ping-pongu. W koszykówce nie ma miejsce na sztuczne reprezentacje złożone w całości z Amerykanów, mimo, że pewnie niejedna bogata federacja miałaby takie zakusy. Według przepisów każda reprezentacja może skorzystać z maksymalnie jednego zawodnika na prawach naturalizacji. Wykorzystują go praktycznie wszyscy, o czym można się było przekonać w ostatnich latach. Wcześniej nie do pomyślenia był fakt, żeby czarnoskóry gracz przesądzał o zwycięstwie Rosji, a grę Macedonii prowadził nie mający z tym krajem absolutnie nic wspólnego Bo McCalebb. Łatwość nadawania paszportów w niektórych krajach sprawia, że wiele osób krytykuje i tak dość restrykcyjną politykę FIBA. Z tejże polityki korzystała też w XXI wieku Polska.

Na początku obecnego stulecia reprezentacji nie wiodło się najlepiej, więc próbowano temu zaradzić poprzez "wzmocnienie" ze Stanów Zjednoczonych. Joseph McNaull, Eric Elliott, Jeff Nordgaard poprzez grę w polskich klubach otrzymali polskie obywatelstwo, które było przepustką do gry w drużynie narodowej. Wiele jednak dobrego owa trójka zespołowi narodowemu nie dała. Tyczy się to zwłaszcza często kontuzjowanego "Józka" i Elliota, który debiutował w kadrze w wieku 35 lat (!). Po tych nieudanych przypadkach na jakiś czas zaniechano takową koncepcję wzmacniania reprezentacji. Potrzeba było dopiero EuroBasketu w Polsce, by temat powrócił z dwojoną siłą. W okolicach 2008 roku głośno się zrobiło o możliwości wzmocnienia prosto z NBA - w kadrze zagrać miał Dan Dickau (jego pradziadek był Polakiem) oraz Chris Kaman. Sprawę pilotował osobiście Roman Ludwiczuk, ale koniec końców nic z tego nie wyszło, a Kaman zdążył zagrać jeszcze na igrzyskach olimpijskich w Pekinie w barwach... Niemiec. Gdy nie udało się z zawodnikami z NBA, postanowiono szukać bardzo blisko, w PLK. Tutaj furorę robił David Logan, który otrzymawszy obywatelstwo w 2009 roku zdążył zagrać na EuroBaskecie. Bez wątpienia Logan wniósł do kadry dużo więcej niż każdy z poprzednich naturalizowanych. Z drugiej strony, jak się później okazało, więcej już w reprezentacji nie zagrał. Ostatnim "farbowanym lisem" w zespole narodowym jest Thomas Kelati, który kontynuuje dobrą pracę Logana. Kelati jest jednym z liderów, grał w najlepszych ligach Europy, a tegoroczne lato jest już trzecim poświęconym polskiemu zespołowi.

Naturalizacja to dobra opcja nie tylko dla danej reprezentacji. W przypadku Polski sami zawodnicy ochoczo przyjmowali świstek potwierdzający nową ojczyznę. Dzięki byciu obywatelem Unii Europejskiej łatwiej o pracę w ligach, gdzie nie ma limitów dla obcokrajowców spoza USA. Najbardziej polski paszport przydaje się Loganowi i Kelatiemu, którzy zwyczajnie nie blokują miejsca dla innych Amerykanów. Dzięki między innymi temu Logan po przygodzie w Polsce grał w samych wielkich klubach: Caja Laboral Vitoria, Panathinaikos Ateny i Maccabi Tel-Awiw. Z nadanego obywatelstwa Polska pożytku jednak już nie ma, a sam Logan jak najbardziej. Wcześniej zresztą na polskim paszporcie skorzystał też Nordgaard, który zdążył już po trzydziestce na karku zwiedzić Włochy i Grecję. Osobliwy jest przypadek Elliota, gdyż tutaj trudno mówić o większych możliwościach na rynku pracy. Amerykanin był już u schyłku kariery, gdy debiutował w kadrze i z uwagi na wiek nie miał już szans na dobre oferty. 
Nadawanie polskich paszportów w koszykówce ma charakter wyraźnie doraźny i jest zazwyczaj operacją przygotowaną pod konkretny cel. Można, a nawet trzeba to zjawisko piętnować, bo w prawie 40-milionowym kraju nie powinno być problemów z wyselekcjonowaniem klasowego rozgrywającego lub rzucającego obrońcy. I nie trzeba patrzeć na resztę Europy, że tam się postępuje podobnie. Historia przypadków pokazuje, że na końcu większe korzyści osiągają i tak sami zawodnicy niż reprezentacja Polski. 

Po Thomasie Kelatim nie było już głosów i propozycji "przyszywania" kolejnych Polaków. Nikt już w lidze nie grał tak dobrze jak Logan, ani nikt nie miał żony Polki jak Kelati. W kontekście potrzeb reprezentacji pewnie rzucał się w oczy Walter Hodge, który i w Polsce rozegrał trzy sezony, jest względnie młody i gra na newralgicznej w Polsce pozycji playmakera. Wszystko pięknie, ale Hodge reprezentował już Wyspy Dziewicze, co już na starcie przekreśliło jego grę dla Polski. Na szczęście dla krytyków nadawania paszportów, do polskiej ligi przyjeżdżają obcokrajowcy coraz słabsi, którzy nawet przy posiadaniu obywatelstwa nie mieliby czego szukać w kadrze. Swoje robi też dość restrykcyjna polityka nadawania paszportów, która niejednego do tego procesu już zniechęciła. Wyraźnie nie jesteśmy jeszcze Gruzją, gdzie w kadrze przygotowującej się na EuroBasket znajdują się nie mający nic wspólnego z tym krajem Ricky Hickman i Luke Zeller. Nasze "farbowane lisy" chociaż chwilę w tej Polsce pomieszkiwały.