czwartek, 15 sierpnia 2013

Naturalizowane jedynki.


Prawie cała Europa, od Ukrainy po Hiszpanię skrzętnie korzysta lub korzystała z "przyszywanych" obywateli swoich krajów. EuroBasket 2013 jest kolejną imprezą, która zwabi Amerykanów ubierających stroje państw, z którymi często nie mieli wcześniej nic wspólnego. To jest dobry biznes dla obu stron, a szczególne zapotrzebowanie jest na playmakerów.

W Polsce swego czasu rozgrywającym był Eric Elliot, Amerykanin gotowy u schyłku kariery zasmakować międzynarodowej rywalizacji pod egidą FIBA. Nie tylko my uważaliśmy, że najlepiej wzmacniać pozycję numer jeden, obecnie kluczową w koszykówce. Amerykanie przyjeżdżający do Europy od lat największą furorę robią na rozegraniu, a niewysocy, szybcy, skoczni i zdolni zdobywać po dwadzieścia punktów w meczu są łakomym kąskiem dla każdego zespołu w Europie. Uniwersytecka produkcja pod nazwą NCAA rokrocznie wypuszcza dziesiątki, a nawet setki koszykarzy, którzy muszę się gdzieś zaczepić. Nie każdy jest przecież szczęściarzem, by poprzez draft załapać się na kontrakt w najlepszej lidze świata. A nawet jak ktoś dostanie się do NBA i furory tam nie zrobi, zawsze ma otwarte drzwi w Europie.

Taką drogę przeszedł Tyus Edney, jeden z najlepszych koszykarzy na Starym Kontynencie ostatnich kilkunastu lat: nie szło mu w NBA, a w Żalgirisie Kowno i Bennetonie Treviso robił furorę. Edney to klasyczny przykład "jedynki", którą ciężko o takiej charakterystyce wychować w Europie. Edney oraz inny przypadek, czyli śp. Alphonso Ford i wielu im podobnych sprawiali, że bardzo często europejskie zespoły budowały i budują cały czas zespół, stawiając na pierwszym planie tzw. combo-guardów. Na polskich parkietach można było się przekonać o słuszności tej taktyki, kiedy jeszcze u szczytu formy był Keith Williams, czterokrotny mistrz kraju w latach 1992-1995, rzucający jednocześnie w każdym mistrzowskim sezonie ponad 20 punktów na mecz. Mimo, że były to też inne czasy, atletycznie większość Europejczyków nie miała szans równać się z Amerykanami, a i motoryka pozostawiała cały czas sporo do życzenia, nadal przewaga w tych elementach koszykarzy rodem ze Stanów Zjednoczonych jest bezdyskusyjna.

W zasadzie w koszykówce europejskiej w 2013 roku wiele się pod tym względem nie zmieniło. Cały czas zawodnicy będący połączeniem rozgrywającego i rzucającego obrońcy są najbardziej w cenie. Zresztą ta "moda" przeniosła się też do NBA, gdzie dziś playmakerzy mają do powiedzenia więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Aby zminimalizować ryzyko, wiele klubów w drafcie stawia właśnie na "jedynki". Opłaca się to, bo od kilku lat z małymi wyjątkami nagroda dla najlepszego debiutanta trafia do graczy w stylu Johna Walla, Kyrie Irvinga, czy ostatnio Damiana Lillarda. Wielu jednak nadal z uporem maniaka stawia na "prospekty" i obiecujących wysokich. Dzięki tej taktyce klubów NBA wielu naprawdę świetnych graczy trafia potem do Europy. Często wysokiej klasy gracze po NCAA, ale nie mający przebicia w postaci dobrego agenta, trafiają na początku do mocno egzotycznych lig. Zanim trafią do Hiszpanii, Rosji, Włoch niejednokrotnie trzeba przebijać się przez Skandynawię, Holandię, Cypr lub inne peryferia. Zdarza się nawet, że wystarczy kilka miesięcy dobrej gry, by z miejsca proponowano takiemu koszykarzowi nową ojczyznę. Dobry układ dla obu stron - zawodnik dostaje paszport pozwalający swobodniej znaleźć lepszą pracę w krajach UE, a reprezentacja dostaje w zamian bardzo często lidera swojego zespołu narodowego.

Jeszcze w latach 90. klasycznym przykładem naturalizowanej "jedynki" był Ariel McDonald. Po występach w NCAA stopniowo budował swoją karierę, wpierw od występów w słabszych klubach w Belgii i na Słowenii. Gdy trafił do silnej Olimpiji Ljubljana, kolejnym krokiem było przyjęcie słoweńskiego obywatelstwa. Wybijając się w lidze słoweńskiej trafił później do najmocniejszych klubów w Europie, Maccabi Tel-Awiw i Panathinaikosu Ateny, jednak nie zapomniał w tym czasie o swojej nowej ojczyźnie, którą także reprezentował na EuroBaskecie przed dwunastoma laty. Dziś McDonald ma sporo następców - BoMcCalebb, Zack Wright, Dontaye Draper, Taylor Rochestie to kolejno obywatele Macedonii, Bośni i Hercegowiny, Chorwacji i Czarnogóry grający na pozycji rozgrywającego, którzy wystąpią na zbliżającym się turnieju w drugiej ojczyźnie Ariela McDonalda. Z kolei grę Ukrainy na ostatnich Mistrzostwach Europy prowadził Steve Burtt, który w ciągu siedmiu lat zawodowej kariery zdążył zagrać w... ośmiu europejskich ligach. Najdłużej, bo aż dwa lata wytrzymał w kraju współgospodarzy EURO 2012, co wystarczyło, by reprezentować w międzyczasie naszych wschodnich sąsiadów.

Najbardziej spektakularny jest oczywiście przypadek Bo McCalebba, który poprowadził Macedonię do historycznego czwartego miejsca na ostatnim EuroBaskecie. Równie zaskakujący co wynik jest sam fakt gry dla Macedonii, skoro McCalebb nigdy nie reprezentował nawet żadnego zespołu z tego kraju. Paszport otrzymał z marszu, bez zbędnych komplikacji, a to "rozdawnictwo" nie występuje tylko na Bałkanach. Równie dobrze w naszym debiutanckim meczu z Gruzją grę rywali może prowadzić Ricky Hickman, obecnie jeden z liderów Maccabi Tel-Awiw. Hickman nie jest oczywiście pierwszy, przed nim zaszczyt bycia dumnym obywatelem Gruzji otrzymał Quinton Hosley, a ostatnio także znany z NBA Luke Zeller. Paszporty są załatwiane szybko, a o formalnych wymaganiach w europejskiej koszykówce nikt nie pamięta. Zadowolone są kluby, zawodnicy, federacje - ten proceder nie zniknie, a tylko będzie nadal sprawiał wrażenie, że i na szczeblu narodowych reprezentacji można przeprowadzać swoiste "transfery". 

Wracając do McCalleba, jest on dziś zawodnikiem, który ma największy wpływ na grę i wyniki zespołu ze wszystkich naturalizowanych koszykarzy na Starym Kontynencie. Rozgrywa piłkę, sporo rzuca i już dziś można go tytułować mianem najwybitniejszego macedońskiego koszykarza obok legendarnego Petara Naumoskiego. Podobnie jak McCalebb, Zack Wright i Taylor Rochestie także nie występowali również w ligach swoich "przyszywanych" ojczyzn. Grają w narodowych barwach, ale o jakiejkolwiek asymilacji z bałkańskimi krajami nie może być mowy. Zapewne po skończeniu swoich karier nigdy już nie wybiorą się w te rejony, podobnie jak Draper do Chorwacji, chyba, że na letni wypoczynek do tamtejszych kurortów. Choć przypadek Drapera jest akurat trochę bardziej cywilizowany, bo w Cedevicie Zagrzeb zdążył zagrać dwa sezony. Dziś mimo gry już w Realu Madryt, nadal ochoczo stawia się na zgrupowania kadry i będzie jednym z rywali Polaków już 7 września.

Przepisy FIBA na szczęście zakazują jeszcze tworzenia reprezentacji opartej na paszportowej fikcji. Mimo możliwości posiadania w składzie tylko jednego gracza na prawach naturalizacji przed każdym takim turniejem jak EuroBasket rozpoczyna się wyścig z czasem w wielu federacjach, by zdążyć z potwierdzeniem obywatelstwa. Tyczy się to zwłaszcza krajów spoza europejskiego topu, które tylko w ten sposób mogą nieco nadrobić dystans do czołówki. A jeśli ktoś naturalizuje z głową jak Macedończycy, widać, że wystarczy jeden zawodnik, by podnieść wartość zespołu o kilkadziesiąt procent. 
Pewnie i w Polsce, gdy już Thomas Kelati nie będzie w stanie pomóc kadrze, pojawi się koncepcja nadania obywatelstwa rozgrywającemu, nie tylko dlatego, że na tej pozycji mamy i pewnie jeszcze długo będziemy mieli największe braki. Dynamicznie rozwijająca się koszykówka sprawia, że w najbliższych latach cały czas w cenie będą atletyczni playmakerzy potrafiący w pojedynkę rozstrzygnąć losy spotkania. Tak więc jeśli jakimś cudem trafi się w PLK następny Walter Hodge, decydenci polskiego basketu pewnie będą wiedzieli co trzeba zrobić.

Tak jak jest długa lista, którzy wystąpią wykorzystując prawo naturalizacji na zbliżającym się EuroBaskecie, tak tradycyjnie jest całkiem liczne grono tych, którzy zapomnieli o obowiązkach wobec swoich nowych ojczyzn. Cóż, niczym w "Misiu", swoich obywateli trzeba na każdym kroku pilnować!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz