środa, 7 sierpnia 2013

"Farbowane lisy" nad Wisłą.


We współczesnym sporcie czymś naturalnym jest wzmacnianie swoich zespołów poprzez naturalizację zawodników. Szczególnie jest to widoczne w koszykówce, gdzie każdego roku dziesiątki amerykańskich graczy reprezentują co bardziej egzotyczne rejony geograficzne. Również Polska skrzętnie korzysta z tego przywileju, jednak eksperymenty rzadko kiedy spełniały oczekiwania.

Sytuacja w koszykówce, w porównaniu do innych dyscyplin, jest mocno specyficzna. Dominacja jednej nacji - Stanów Zjednoczonych jest porównywalna z chińską dominacją w tenisie stołowym. FIBA poradziła sobie jednak z tym problemem dużo lepiej niż federacja od popularnego ping-pongu. W koszykówce nie ma miejsce na sztuczne reprezentacje złożone w całości z Amerykanów, mimo, że pewnie niejedna bogata federacja miałaby takie zakusy. Według przepisów każda reprezentacja może skorzystać z maksymalnie jednego zawodnika na prawach naturalizacji. Wykorzystują go praktycznie wszyscy, o czym można się było przekonać w ostatnich latach. Wcześniej nie do pomyślenia był fakt, żeby czarnoskóry gracz przesądzał o zwycięstwie Rosji, a grę Macedonii prowadził nie mający z tym krajem absolutnie nic wspólnego Bo McCalebb. Łatwość nadawania paszportów w niektórych krajach sprawia, że wiele osób krytykuje i tak dość restrykcyjną politykę FIBA. Z tejże polityki korzystała też w XXI wieku Polska.

Na początku obecnego stulecia reprezentacji nie wiodło się najlepiej, więc próbowano temu zaradzić poprzez "wzmocnienie" ze Stanów Zjednoczonych. Joseph McNaull, Eric Elliott, Jeff Nordgaard poprzez grę w polskich klubach otrzymali polskie obywatelstwo, które było przepustką do gry w drużynie narodowej. Wiele jednak dobrego owa trójka zespołowi narodowemu nie dała. Tyczy się to zwłaszcza często kontuzjowanego "Józka" i Elliota, który debiutował w kadrze w wieku 35 lat (!). Po tych nieudanych przypadkach na jakiś czas zaniechano takową koncepcję wzmacniania reprezentacji. Potrzeba było dopiero EuroBasketu w Polsce, by temat powrócił z dwojoną siłą. W okolicach 2008 roku głośno się zrobiło o możliwości wzmocnienia prosto z NBA - w kadrze zagrać miał Dan Dickau (jego pradziadek był Polakiem) oraz Chris Kaman. Sprawę pilotował osobiście Roman Ludwiczuk, ale koniec końców nic z tego nie wyszło, a Kaman zdążył zagrać jeszcze na igrzyskach olimpijskich w Pekinie w barwach... Niemiec. Gdy nie udało się z zawodnikami z NBA, postanowiono szukać bardzo blisko, w PLK. Tutaj furorę robił David Logan, który otrzymawszy obywatelstwo w 2009 roku zdążył zagrać na EuroBaskecie. Bez wątpienia Logan wniósł do kadry dużo więcej niż każdy z poprzednich naturalizowanych. Z drugiej strony, jak się później okazało, więcej już w reprezentacji nie zagrał. Ostatnim "farbowanym lisem" w zespole narodowym jest Thomas Kelati, który kontynuuje dobrą pracę Logana. Kelati jest jednym z liderów, grał w najlepszych ligach Europy, a tegoroczne lato jest już trzecim poświęconym polskiemu zespołowi.

Naturalizacja to dobra opcja nie tylko dla danej reprezentacji. W przypadku Polski sami zawodnicy ochoczo przyjmowali świstek potwierdzający nową ojczyznę. Dzięki byciu obywatelem Unii Europejskiej łatwiej o pracę w ligach, gdzie nie ma limitów dla obcokrajowców spoza USA. Najbardziej polski paszport przydaje się Loganowi i Kelatiemu, którzy zwyczajnie nie blokują miejsca dla innych Amerykanów. Dzięki między innymi temu Logan po przygodzie w Polsce grał w samych wielkich klubach: Caja Laboral Vitoria, Panathinaikos Ateny i Maccabi Tel-Awiw. Z nadanego obywatelstwa Polska pożytku jednak już nie ma, a sam Logan jak najbardziej. Wcześniej zresztą na polskim paszporcie skorzystał też Nordgaard, który zdążył już po trzydziestce na karku zwiedzić Włochy i Grecję. Osobliwy jest przypadek Elliota, gdyż tutaj trudno mówić o większych możliwościach na rynku pracy. Amerykanin był już u schyłku kariery, gdy debiutował w kadrze i z uwagi na wiek nie miał już szans na dobre oferty. 
Nadawanie polskich paszportów w koszykówce ma charakter wyraźnie doraźny i jest zazwyczaj operacją przygotowaną pod konkretny cel. Można, a nawet trzeba to zjawisko piętnować, bo w prawie 40-milionowym kraju nie powinno być problemów z wyselekcjonowaniem klasowego rozgrywającego lub rzucającego obrońcy. I nie trzeba patrzeć na resztę Europy, że tam się postępuje podobnie. Historia przypadków pokazuje, że na końcu większe korzyści osiągają i tak sami zawodnicy niż reprezentacja Polski. 

Po Thomasie Kelatim nie było już głosów i propozycji "przyszywania" kolejnych Polaków. Nikt już w lidze nie grał tak dobrze jak Logan, ani nikt nie miał żony Polki jak Kelati. W kontekście potrzeb reprezentacji pewnie rzucał się w oczy Walter Hodge, który i w Polsce rozegrał trzy sezony, jest względnie młody i gra na newralgicznej w Polsce pozycji playmakera. Wszystko pięknie, ale Hodge reprezentował już Wyspy Dziewicze, co już na starcie przekreśliło jego grę dla Polski. Na szczęście dla krytyków nadawania paszportów, do polskiej ligi przyjeżdżają obcokrajowcy coraz słabsi, którzy nawet przy posiadaniu obywatelstwa nie mieliby czego szukać w kadrze. Swoje robi też dość restrykcyjna polityka nadawania paszportów, która niejednego do tego procesu już zniechęciła. Wyraźnie nie jesteśmy jeszcze Gruzją, gdzie w kadrze przygotowującej się na EuroBasket znajdują się nie mający nic wspólnego z tym krajem Ricky Hickman i Luke Zeller. Nasze "farbowane lisy" chociaż chwilę w tej Polsce pomieszkiwały.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz