środa, 25 września 2013

Drużyna jednego nieudanego sezonu.


Jeśli w koszykówce wszystko załatwiałyby pieniądze, to jeden zespół powinien być dziś uważany za jeden z najlepszych w XXI wieku. Tak się jednak nie zawsze dzieje, dlatego wielkie plany poparte jeszcze większymi pieniędzmi kończą się często klapą. Tak jak w przypadku mocarstwowych ambicji Dynama Moskwa z sezonu 2004/2005.

Jeśli ktoś stworzyłby zestawienie położonych nakładów finansowych i zestawiłby to z osiąganymi wynikami, Dynamo Moskwa na pewno znalazłoby się na samym końcu listy. Zakupowe szaleństwo w tym klubie dało się szczególnie zauważyć latem 2004 roku. Wcześniej przez lata Dynamo było w głębokim cieniu moskiewskiego sąsiada, CSKA i jeśli odnosiło sukcesy, były to pojedyncze medale w lidze rosyjskiej raz na kilka, a nawet na kilkanaście lat. W nowych, postradzieckich realiach ten policyjny klub złapał oddech na początku XXI wieku wraz z wzrastającymi sukcesami i poważną rolą w klubie Jewgienija Gomelskiego. Dynamo mogło, luźno porównując, przypominać piłkarską Chelsea Londyn, zachowując oczywiście wszelkie proporcje. Sporo zmienił już brązowy medal w lidze rosyjskiej w 2004 roku, który miał być tylko wstępem do wielkich sukcesów także na arenie międzynarodowej, a pomóc w tym miały właśnie olbrzymie nakłady finansowe na nowych zawodników.

Skład moskiewskiego zespołu latem 2004 roku brzmiał imponująco. Nie brakowało wówczas kilku wątków znanych z polskich parkietach, ponieważ trenerem był Zvi Sherf, wcześniej pracujący w Śląsku Wrocław oraz także były zawodnik wrocławskiego klubu, Andrej Fetisow. Ten doświadczony rosyjski skrzydłowy był postacią zaledwie drugoplanową, a pozycje liderów przeznaczone były na koszykarzy z absolutnego europejskiego topu. A sprowadzić nie było łatwo wielkie nazwiska - Dynamo występowało zaledwie w ULEB Cup, który dla największych nie był żadną atrakcją. Gomelski i przede wszystkim pieniądze płacone przez Rosjan sprawiały, że kolejni koszykarze rezygnowali z popisów w Eurolidze na rzecz zimowego pobytu w mroźnej Moskwie, oczywiście za odpowiednio wysokie wynagrodzenie, jak Lynn Greer, którego kontrakt warty był około 800 tysięcy dolarów za sezon. Ten rozgrywający, który przeszedł do Dynama prosto ze Śląska, gdzie robił furorę, mógł spokojnie znaleźć swoje miejsce w praktycznie każdym klubie Euroligi. Podobnie jak Trajan Langdon, Ariel McDonald - jedni z najlepszych Amerykanów, jacy biegali po europejskich parkietach w ostatnim piętnastoleciu. Oprócz tej trójki ściągnięto Mirsada Turkcana, Ksistofa Lavrinovicia, Lazarosa Papadopulosa, Pete'a Mickaela. Wyborny skład, który na papierze powinien wtedy walczyć o mistrzostwo Euroligi, a nie przegrywać z Żeleznikiem Belgrad. A trzeba dodać jeszcze tych, którzy byli nieco w cieniu obliczu tych wzmocnień, czyli zawodników krajowych. Walentin Kubrakow, Dmitri Domani, Rusłan Awliejew to w tamtym czasie reprezentanci Rosji, a mimo to na tle dokonań pozostałych nie mogło to robić większego wrażenia. Jakby tego było mało, kontrakt podpisał jeszcze Maurice Evans, ale przed sezonem zdecydował się opuścić Moskwę, po czym później jeszcze przez kilka lat grał nieustannie w NBA.

Wszystko wyglądało pięknie w prognozach, ale na koniec sezonu klubowej gabloty nie wzbogacił żaden mistrzowski puchar. Koszykarze nie zawiedli tylko w lidze, gdzie zdobyli srebrny medal po porażce w finale z CSKA, ale nie zdobyli także pucharu Rosji, a w ULEB Cup odpadli już w 1/8 po kompromitującej porażce w dwumeczu z Hemofarmem Vrsac. Zanim doszło do tej porażki, z trenerskim stołkiem w trakcie sezonu, podobnie jak podczas przygody ze Śląskiem, pożegnał się Sherf. Gra oraz wyniki dalekie od oczekiwań sprawiły, że Ci najbardziej znani opuścili Dynamo już po jednym sezonie. Zdarzyło się jednak, że można było dalej zasiedzieć się w Moskwie, przecież Trajan Langdon przechodząc do CSKA zapisał wielką kartę w historii Euroligi zdobywając w niej dwa mistrzostwa. Po sezonie z Dynamem pożegnali się jeszcze Greer, Turkcan, Lavrinovic, McDonald, a więc Ci, którzy mieli stanowić trzon tak klasowego zespołu. Nie tak miał kończyć sezon klub, którego budżet szacowano na około 10 milionów dolarów. Znając jednak szczodrość rosyjskich możnowładców budżet ten mógł być pewnie w razie sukcesów zwiększany.

Dynamo miało wszystko, aby osiągnąć sukces. Właściwie to prawie wszystko. Były olbrzymie pieniądze, mocarny skład, doświadczony trener, tylko kibiców brakowało. Koszykarskie Dynamo nie przyciągało fanów, a hala często świeciła pustkami. To jednak trochę słabe wytłumaczenie dla niepowodzenia projektu w stolicy Rosji. Bo było to faktycznie spore rozczarowanie i nie zmieni tego nawet najlepszy wynik w lidze w tym stuleciu, czyli wspomniane wcześniej wicemistrzostwo kraju. To dużo za mało jak na potencjał jakim ta ekipa dysponowała. Zwłaszcza, że zbudowano team bardzo racjonalnie - byli i gracze doświadczeni po trzydziestce jak McDonald, ale większość znajdowała się cały czas w perspektywicznym dla koszykarza wieku. Widać to po dalszych losach niektórych zawodników: Mickael, Langdon, Lavrinovic najlepsze sezony w Europie mieli dopiero rozegrać. Nie dokonali tego już w nowej sile Euroligi jaką docelowo miało być Dynamo.

Klub ze stolicy Rosji w 2005 roku przeszedł kolejną metamorfozę, także na ławce trenerskiej (Dusan Ivkovic) i co ciekawe, zaowocowało to zdobyciem Pucharu ULEB. Później też ściągano wielu kolejnych uznanych zawodników, ale już nie na taką skalę jak podczas szalonego lata w 2004 roku. 
W tamtym czasie akurat w przypadku moskiewskiego klubu potwierdziła się maksyma, że same pieniądze nie grają. Dziś wiadomo, że cała ta kasa na kontrakty została przeinwestowana, a zmontowany wtedy skład może być symbolem jednego z większych koszykarskich rozczarowań XXI wieku.

poniedziałek, 23 września 2013

EuroBasket bez blasku.


EuroBasket 2013 po kilkunastu dniach dobiegł końca. Może to i dobrze, wszak nie był to najlepszy czas dla europejskiej koszykówki. Od dawna turniej tej rangi nie był tak ubogi w gwiazdy Starego Kontynentu i mecze, które chciałoby się oglądać jeszcze długo po mistrzostwach.

Zanim kurz opadnie po słoweńskich mistrzostwach Europy, sporo pewnie będzie pochwał dla tego turnieju. Im więcej jednak czasu minie od zakończenia finałowego meczu Francja - Litwa, tym bardziej przyjdzie sobie zdać sprawę, że zamiast świątecznego ciasta wyszedł niezły zakalec. EuroBasket niejako z góry, po rezygnacji rosnącej z każdym tygodniem plejady europejskich gwiazd, wydawał się mniej atrakcyjny niż zazwyczaj. Poniekąd można to nazwać "syndromem roku poolimpijskiego", kiedy z reguły liczba absencji wzrasta w sposób lawinowy. Przerabiano to już w Polsce po igrzyskach w Pekinie, kiedy zabrakło wielu czołowych zawodników z Dirkiem Nowitzkim na czele. Tym razem na Słowenii pod tym względem było jeszcze gorzej.

Absencje nieobecnych są jeszcze jakby (niestety) naturalną wypadkową ciężkich sezonów klubowych, natomiast trudno po tym co można było zaobserwować na słoweńskich parkietach, przejść do porządku dziennego na temat samej rywalizacji i prezentowanego poziomu na imprezie, która musi być najlepszą wizytówką europejskiej koszykówki. Tymczasem zamiast zaciętych końcówek w większości przypadków można było mieć do czynienia ze spotkaniami, w których można było spokojnie wyłączyć telewizor w połowie trzeciej kwarty. O ile w pierwszej fazie grupowej taki stan byłby jeszcze czasami do zaakceptowania, o tyle w fazie pucharowej wydawałoby się to niemożliwe. A w czasie EuroBasketu 2013 trzy z czterech ćwierćfinałów nie miały żadnej historii, jeden półfinał oraz mecze o medale podobnie. Żadnej dramaturgii, a sprawozdawcy sztucznie musieli podtrzymywać nadzieję, że prawie dwadzieścia punktów przewagi przed czwartą kwartą jest do odrobienia. Każdy doskonale wie, że nie jest, a półfinałowy mecz między Francją a Hiszpanią był tylko wyjątkiem od reguły. Dwa wartościowe mecze (ten półfinał oraz spotkanie Litwa - Włochy) to bardzo mało jak na europejskie możliwości, gdzie wyrównanych ekip mogących walczyć o wysokie miejsca jest co najmniej dziesięć.

Na wczoraj zakończonym EuroBaskecie zabrakło właśnie większej ilości spotkań stojących i na wybitnym poziomie oraz okraszonych pasjonującymi końcówkami do ostatnich sekund. Mecze Francja - Hiszpania, Słowenia - Hiszpania, Chorwacja - Grecja same w sobie znakomicie się oglądało, ale nie nadrobią średniego poziomu całych mistrzostw Europy. Brakowało wyrazistych gwiazd, poza Tonym Parkerem trudno wskazać tych, którzy naprawdę byli gwiazdami wielkiego formatu na tej imprezie. Wszystko wyglądało jakby europejski basket postanowił odpocząć sobie po igrzyskach w Londynie i zaatakować za rok na mundialu w Hiszpanii. Tylko tak można zrozumieć to co się działo na Słowenii, gdzie im bliżej do końcowych rozstrzygnięć, tym emocji było jak na lekarstwo. Może nie był to znaczący krok w tył dla koszykówki z Europy, ale do przodu tym bardziej. Cisza przed mundialową burzą 2014?

Problemem nawet dla ME nie okazało się rozszerzenie do 24 drużyn, ale poszczególne nieobecności zawodników, które sprawiły, że na palcach jednej ręki można było policzyć zespoły, które pojawiły się w optymalnych składach. Ulgowe traktowanie przez wielu graczy sprawia, że momentami EuroBasket stawał się turniejem zaplecza kadr. Francja zdobyła mistrzostwo, ale grała bez co najmniej 4-5 zawodników będących w rotacji pierwszego składu, Hiszpanie bez trzech kluczowych graczy, Rosjanie bez połowy pierwszego składu, to tylko przykłady jak kadrowo ubogi był słoweński EuroBasket. Ta ubogość przełożyła się później jednak też na poziom sportowy, o czym świadczyły nieraz wyniki. Rezultaty, gdzie europejskie zespoły rzucają około 40-45 punktów na mecz to jest wynik nieprzystający do finałów ME i kompromitujący, który pewnie nieprędko będzie można oglądać na europejskich salonach.

Absencje, przeciętna atrakcyjność spotkań, ale także słaba forma uczestników EuroBasketu musi wpłynąć na opinię, że był to jeden ze słabszych mistrzowskich turniejów w ostatnim czasie. Trudno nie mieć wrażenia, że obecnie to co najlepsze koszykówka w Europie ma do zaoferowania, występuje od jesieni do wiosny na parkietach Euroligi. 
EuroBasket nie wytoczył najcięższych dział i nie pokazał, by Stany Zjednoczone musiały się czegokolwiek bać przed przyszłorocznym turniejem w Hiszpanii. By można było myśleć inaczej, Europa na czele z gospodarzami będzie musiała zaprezentować przynajmniej poziom wyżej niż to co można było zobaczyć w fazie pucharowej podczas EuroBasketu na Słowenii.

niedziela, 22 września 2013

Kozacka Ukraina.


Ktokolwiek wywalczy mistrzostwo na EuroBaskecie, to i tak największym wygranym turnieju będą Ukraińcy i dwóch Amerykanów. Dzięki postawie na słoweńskich parkietach ukraińska koszykówka przez co najmniej dwa najbliższe lata będzie na fali wznoszącej.

Ukraina do tej pory w koszykówce kojarzyła się jako typowy europejski średniak, dla którego na Mistrzostwach Europy przeznaczone są miejsca poniżej dwunastego. Jeśli w ogóle udawało się awansować, bo i z tym były niejednokrotnie problemy. Akurat rozszerzenie ME do 24 zespołów na dobre sprawiło, że ten zespół nie będzie musiał się już bać o awanse na kontynentalne mistrzostwa. Wcześniej trzy starty w latach 2001-2005 kończyły się według utartego schematu: trzy mecze i powrót do domu. Przed EuroBasketem 2011 ostatnie pojedyncze zwycięstwo Ukraińcy odnieśli na turnieju w Turcji w 2001 roku. Słabo jak na zespół, który teraz walczy jak równy z równym z europejskimi tuzami, właśnie zajął szóste miejsce na EuroBaskecie i awansował po raz pierwszy w historii na mistrzostwa świata.

Kraj, który z silną koszykówką długo był kojarzony głównie z Aleksandrem Wołkowem, Witalijem Potapenko i Stanislawem Medwedenko, w ostatnich latach krok po kroku szedł do przodu. Przede wszystkim coraz silniejsza dzięki coraz większym funduszom stawała się miejscowa liga, gdzie aż się roi od Amerykanów mających występy w uznanych klubach. Dzięki temu ukraińskie zespoły takie jak Budivelnyk Kijów, BC Doniec, Azovmash Mariupol były widoczne także na arenie międzynarodowej. O rosnącej sile ligowej koszykówki w tym kraju najlepiej świadczy fakt, że jesienią tego roku mistrz Ukrainy, wspomniany Budivelnyk Kijów, będzie pierwszym ukraińskim zespołem, który zagra w elitarnej Eurolidze. I nie grają tam anonimowi zawodnicy, wszak tego lata już udało się zakontraktować reprezentanta Litwy, Dariusa Lavrinovicia i prosto z NBA obiecującego DaJuana Summersa. Przy takich graczach rozwijają się bardzo często anonimowi jeszcze Ukraińcy. Dla zwykłego kibica w Europie dopiero EuroBasket 2013 odkrył szerzej takie nazwiska jak Kirył Natiażko czy Oleksandr Miszula.

Stojący na czele reprezentacji Ukrainy słynny Mike Fratello w czasie trwającego sezonu nie przyglądał się grze kadrowiczów, nie latał do Ukrainy na rozmowy, konsultacje, nie myślał nad pisaniem systemów szkolenia na kolejne dziesięć lat, tylko analizował mecze NBA dla stacji telewizyjnych. Kadrą zajął się dopiero, gdy rozpoczęły się przygotowania i pokazał, że wystarczyło mu kilka tygodni, by zbudować naprawdę silną drużynę. Kadrę prowadzi od 2011 roku, ale dopiero na słoweńskim turnieju Fratello wycisnął maksimum z potencjału jakim dysponują Ukraińcy. A jaki to potencjał? Trochę jeszcze nie do końca zdefiniowany, bo też reprezentacja przyjechała w dość mocno osłabionym składzie. Wybrany z piątym numerem w tegorocznym drafcie Alex Len, kontuzjowany Siergiej Liszczuk, będący ostatnio w słabej formie Kirył Fesenko to w normalnych warunkach powinni być pewniacy do turniejowej dwunastki, a nawet jak w przypadku Liszczuka, do pierwszej piątki. Mimo, że obecnie pod koszem grają wspomniany Natiażko i znany z NBA Wiaczesław Krawcow, nie ma wątpliwości, że podkoszowi radzili sobie czasami nieco topornie. Wspomniani nieobecni mogliby te braki jak najbardziej nadrobić. Zakładając, że Ukraina za dwa lata będzie w stanie wystawić wszystkich najlepszych zawodników, zespół może być naprawdę ciekawie zbilansowany. Dobry obwód i podkoszowe monstra, doświadczenie i młodość. Były wieloletni trener NBA powinien mieć z kim pracować.

Fratello to pierwszy bohater z Ameryki, drugi to oczywiście Eugene "Pooh" Jeter. 30-latek z ligi chińskiej (wcześniej NBA i liga ACB) grał na Słowenii turniej życia, wykonując ponad 100% normę tego, czego oczekuje się od naturalizowanej jedynki. Był liderem, rozgrywającym, robił ogromną różnicę na obwodzie i nie ma najmniejszych wątpliwości, że to właśnie Jeter dał najwięcej swojej reprezentacji ze wszystkich występujących na EuroBaskecie zawodnikach na prawach naturalizacji. Kogoś takiego z finezją potrzebowała właśnie stroniąca od szaleństw na parkiecie Ukraina. Bez Fratello i Jetera nie byłoby ćwierćfinału, ale nie tylko oni zasługują na uznanie. O tym, że Siergiej Gładyr to bardzo dobry gracz obwodowy, wiadomo od dawna, kiedy jeszcze wybierano go w wieku 20 lat w drafcie NBA. Duet Jeter-Gładyr to motor napędowy dający Ukrainie średnio ponad 25 punktów co mecz. 24-latek ograny już w lidze hiszpańskiej będzie pewnie jeszcze tylko lepszy, podobnie jak wielu młodych graczy (Oleksandr Lypovyy, Miszula), których Fratello zabrał do Słowenii. To się bardzo przyda reprezentacji, którą czeka za dwa lata wielki turniej na własnej ziemi.

Awans na przyszłoroczne mistrzostwa świata nie mógł się trafić w lepszym momencie. Ukraina jako gospodarz EuroBasketu 2015 za rok będą mieli znakomitą okazję sprawdzenia, czy tegoroczny występ jest zapowiedzą czegoś trwalszego, czy należy traktować to jako jednorazowy wyskok wykorzystujący tegoroczną zapaść takich potęg jak Rosja, Turcja, Grecja. Gdy Polacy rok przed ME 2009 ogrywali się tylko w wątpliwej jakości meczach towarzyskich, podopieczni Fratello będą walczyli na największej koszykarskiej imprezie na świecie. Lepszego "testu" przed EuroBasketem 2015 nie można sobie wyobrazić. Mistrzostwa świata dadzą większy pogląd na ten zespół, przecież już dla wszystkich drużyn wielu zawodników znanych do tej pory tylko z ukraińskich parkietów w ciągu ostatnich trzech tygodni straciło na dobre swoją anonimowość. Postawi to ten zespół w zupełnie innej sytuacji niż do tej pory. Nawet pewnie dla samych Ukraińców sukces przyszedł nadspodziewanie szybko, przecież to co najlepsze miało przyjść dopiero za dwa lata. Teraz kadrowiczom przyjdzie grać w nowych realiach. Już wiadomo, że po takim wyniku jak na Słowenii presja sukcesu przed następnym turniejem we własnych halach będzie ogromna.

Rok 2013 już jest przełomowy dla ukraińskiej koszykówki. Znakomite szóste miejsce na ME, awans na MŚ, niebawem klubowy debiut w Eurolidze mogą napędzić jeszcze bardziej dopiero rozkręcający się "The Ukraine Train". Termin ten znany niegdyś jako pseudonim Potapenki, w najbliższym czasie nie może się wykoleić, przynajmniej do głównej stacji - EuroBasket 2015.

niedziela, 15 września 2013

Szkolenie jak Święty Graal.


Po nieudanym EuroBaskecie, jak zresztą po każdej nieudanej sportowej imprezie w wykonaniu Polaków, wraca odwieczny temat, czyli system szkolenia. Mityczny "system" jest niczym Święty Graal - wzbudza kontrowersje, od wielu już lat coraz więcej się o nim mówi, ale tak naprawdę nie wiadomo czy na poważnie istnieje nie tylko w koszykówce, ale w całym polskim sporcie.

"Postawmy na młodych", "zbudujmy system", "za 10-15 lat przyjdą wyniki". Te wyświechtane slogany głoszą z reguły rządzący poszczególnymi dyscyplinami, kiedy rozpoczynają swoje kadencje w sportowych związkach. Podejście też asekuranckie, bo zanim cokolwiek się stworzy, kadencja na rządzenie dawno minie. I tak w kółko, nie inaczej jest też w koszykówce. Nie pomagają tez pomysły odgórne z ministerstwa, które zmienia się jeszcze częściej niż struktury w PZKosz. I w ten oto sposób kolejne "plany rozwoju" lądują w koszu, a kolejne lata mijają na debatach, a nie na zwykłym działaniu.

W koszykówce problem z wychowaniem zawodników gotowych do rywalizacji na europejskim poziomie widać gołym okiem i każdy o tym wie. Można mówić o jakiejś "polskiej szkole" szkolenia wysokich, wszak tylko na tych pozycjach mamy pozorny urodzaj. Tylko, że Maciej Lampe wychowany został w Szwecji, Marcin Gortat zaczynał w Polsce, dobrze prezentował się już na mistrzostwach Polski Juniorów w 2003 roku, ale w pełni ukształtował go dopiero model niemiecki. Te dwie postacie zamydlają obraz, bo wartościowych zawodników na pozycjach podkoszowych i urodzonych po 1986 roku można policzyć na palcach jednej ręki. Podobnie jest z prawie każdą inna pozycją. Z pewnych względów powinno wydawać się jednak, że teraz powinniśmy dysponować właśnie  najbardziej utalentowanym pokoleniem.

Ci, którzy urodzili się między 1984-1989 są teraz w najlepszym wieku dla sportowca. Rozpoczynali też przygodę z basketem w wyjątkowym czasie, kiedy na każdym osiedlowym boisku były kosze, organizowano lokalne turnieje na masową skalę. Z tych roczników trenowało wielu, była tak pożądana dziś masowość. Trenerzy mogli wybierać najlepszych, najlepiej rokujących. Treningi w szkole to była tylko część pracy, a sporo kształtowały też gry na boiskach, gdzie schodziło się w momencie, gdy było już ciemno. Tak wyglądało to w okresie, gdy obecni 25-30 latkowie rozpoczynali swoją przygodę z tym sportem. Dobra koniunktura dla koszykówki, masowość, większe pieniądze - idealne warunki, by teraz zawodnicy w tym wieku byli naprawdę dobrze wyszkoleni.

Tymczasem oglądając poczynania zawodników urodzonych po 1984 roku trudno o optymizm. W rocznikach 1987-1989 występuje personalna dziura, nie wychowano prawie nikogo na reprezentacyjnym poziomie. W Europie w wielu reprezentacjach główne role pełnią teraz koszykarze 24-25 letni, tymczasem u nas na poziomie kadry obecny jest tylko Adam Waczyński, a wcześniej na zgrupowaniu obecny był Damian Kulig. W lidze również w ich wieku wartościowych zawodników też jest jak na lekarstwo. Jeśli dla rozwoju dla basketu nie przysłużył się boom lat 90., to tym bardziej trudno myśleć, że za kilka lat będzie lepiej. Z urodzonych już po 1990 roku szczycimy się wicemistrzami świata do lat 17. Faktycznie sukces zupełnie niesamowity, ale nie mający krzty czegoś długofalowego. Rocznik '93 wystrzelił jak z armaty, a starsi o rok czy dwa są zagubieni kompletnie w tłumie i trudno czasami nawet siedzącym w koszykówce wymienić kilku zawodników z tych roczników. Wydaje się bardzo prawdopodobne, że za kilka lat pierwsza reprezentacja może wyglądać tak: ktoś urodzony w 1990 roku (Aleksander Czyż, Piotr Pamuła), potem przerwa i dopiero rocznik '93.

Ci urodzeni po 1995 roku teraz będą powoli wkraczać na seniorskie parkiety. Są wychowani już w innych realiach niż ich starsi o dekadę koledzy. Gdy rozpoczynali swoją przygodę ze sportem, już wtedy koszykówka mogła oglądać plecy siatkówki. Z kolejnymi latami dochodzi kolejna konkurencja, mianowicie piłka ręczna. Taki obraz nie wygląda optymistycznie na najbliższe lata. Można nawet stwierdzić, że najgorsze co czeka polski basket dopiero nastąpi, gdy kariery skończą wszyscy urodzeni w pierwszej połowie lat 80. Ci, którzy przyszli na świat w 1993 roku sami niczego nie załatwią, tym bardziej, że już teraz widać, że grono do poważnej reprezentacyjnej kariery z tego rocznika kurczy się coraz bardziej.

Coraz mniejsza liczba trenujących nie jest jedynym problemem. Patrząc na obowiązujące trendy wydaje się, że w Polsce nie zwraca się uwagi na nowinki, a jedynie stawia się na niemodyfikowane schematy z podręczników szkoleniowych pamiętających czasy PRL. Koszykówka poszła wyraźnie do przodu, jest grą odchodzącą od sztywnego podziału na pozycje, liczy się bardziej wymienność i wszechstronność. Dziś rozgrywający nie stanowiący rzutowego zagrożenia, środkowi ściśle przywiązani do "trumny", obwodowi straszący tylko rzutem z dystansu to klasyczne przejawy archaicznego basketu. Inny problem to wzrost - jeśli na pozycję centra jest przymierzany zawodnik o wzroście 205 cm, to ma podwójnie utrudnione zadanie w Europie. Z racji wzrostu jest niższy od innych na tej pozycji, a repertuar zagrań i technika, którą posiada jest klasyczna dla polskich centrów, czyli mizerna. 

Szybkie szufladkowanie do poszczególnych pozycji na wczesnym etapie zabija jakąkolwiek wszechstronność. Jeśli ktoś przez prawie cały czas z racji wzrostu grał pod koszem, przestał rosnąć, to jedynym jego ratunkiem na poważną grę jest przestawienie na "jedynkę". Kończy się to klapą, bo kuleje najbardziej podstawowy element jakim jest kozłowanie. Tymczasem standardem na świecie jest koszykarz w okolicach 207-210 cm wzrostu, który potrafi i świetnie obsłużyć kolegę z zespołu asystą, zagrać z dystansu, spod kosza. Te wszystkie cechy rzadko kiedy posiada polski  i nawet w miarę mobilny gracz obwodowy. Nie jest to wina tylko zawodnika, ale tego mitycznego "systemu", który jeśli istnieje, nie jest przystosowany do realiów współczesnej koszykówki.

Zmodyfikowanie pewnych problemów powinno następować od dołu. Dyskusje w kontekście kwestii limitów w PLK, wyboru selekcjonera to jest już etap finalny, który nie sprawia, że nagle ktoś będzie lepiej grał o 50% swoich możliwości. Pierwszej reprezentacji się nie buduje, tylko selekcjonuje i wybiera się to co najlepsze z wcześniejszych ponad 10 lat pracy. I teraz w ligach oraz następnie w kadrze są rezultaty jak pracowano 10-15 lat temu. Patrząc na obecną kondycję koszykówki, obawy co do tego jak to wszystko będzie wyglądać w kolejnej dekadzie, są jak najbardziej uzasadnione.

sobota, 14 września 2013

Rok przed mundialem.


Na Słowenii trwa EuroBasket, który jednocześnie jest ostatnią eliminacyjną drogą do mistrzostw świata w 2014 roku rozgrywaną na parkiecie, a nie przy zielonym stoliku. Na pozostałych kontynentach zapadły już rozstrzygnięcia, więc na równo rok przed meczem finałowym MŚ 2014 znamy już czternastu uczestników koszykarskiego mundialu.

Dostać się do mistrzostw świata dla zespołów z Europy jest nieporównywalnie trudniej niż nawet do starej szesnastki na EuroBaskecie. Swoistym kuriozum jest fakt, iż liczba uczestników ME jest równa ilości zespołów, które zagrają o miano najlepszej drużyny na świecie na hiszpańskich parkietach. Poza Europą kontynentalne mistrzostwa dobiegły już końca. Poznaliśmy więc czternastu uczestników - czterech z Ameryki, po trzech z Azji i Afryki, dwóch z Oceanii i pewnych startu Hiszpanów jako gospodarzy oraz USA jako mistrzów olimpijskich. 

Już wiadomo, że w Hiszpanii będzie można podpatrzeć kilka zespołów, które dawno nie pojawiały się na horyzoncie światowej koszykówki. Po wielu latach nieobecności w mistrzostwach świata wystąpi triumfator tegorocznego turnieju FIBA Americas - Meksyk (ostatni udział w MŚ w 1974) oraz Dominikana i Filipiny (obie reprezentacje ostatni raz na MŚ grały w 1978). Ciekawy jest przypadek Filipin, które w kilkadziesiąt lat temu posiadały całkiem silną reprezentację, nawet do tego stopnia, że w 1954 roku udało się zdobyć brązowy medal. Dziś Filipiny mogą kojarzyć się głównie z wizytami gwiazd NBA w przerwie letniej, kiedy promują produkty swoich sponsorów. Jesienią NBA zagości tam także w poważniejszej formie, ponieważ zostanie rozegrany przedsezonowy mecz pomiędzy Houston Rockets a Indiana Pacers. W obecnej kadrze tego kraju wszyscy grają w miejscowej lidze i trudno doszukać się tu wielkich gwiazd. Fanom NBA może coś mówić Marcus Douthit, przed laty wybrany w drafcie przez Los Angeles Lakers, ale w L.A. kariery nie zrobił.

Meksyk z kolei nieco sensacyjnie, ale zasłużenie triumfował w mistrzostwach Ameryk, pozostawiając w pokonanym polu takie potęgi jak Argentyna, czy coraz silniejsza Kanada. Dziś najbardziej znanym koszykarzem z kraju Azteków jest Gustavo Ayon, który sezon 2012/2013 kończył w Milwaukee Bucks. Zawodnikiem z NBA może pochwalić się też Dominikana, gdzie reprezentantem jest Francisco Garcia. Oprócz Argentyny najbardziej znanym zespołem z FIBA Americas jest bez wątpienia Portoryko. Zespół, który potrafił rozbić Stany Zjednoczone na igrzyskach w Atenach od lat jest solidną siłą, która potrafi zaskoczyć. Nie jest to zespół, który może włączyć się o wysokie miejsca, ale pojedyncze triumfy są jak najbardziej w zasięgu Portorykańczyków. Reprezentacja, w której niegdyś grali lub grają doskonale znani zawodnicy z PLK (Andres Rodriguez gra nadal, wcześniej był Rick Apodaca) i dziś ma zawodników, których zna wielu fanów koszykówki na całym świecie. Dotyczy to szczególnie J.J. Barei, mistrza NBA z Dallas Mavericks oraz Carlosa Arroyo, który przez wiele lat występował w NBA i czołowych ligach Europy. A są jeszcze Renaldo Balkman czy Daniel Santiago, którzy swego czasu też występowali w NBA.

Kraje takie jak Egipt (powrót na MŚ po dwudziestu latach), Senegal będą pewnie tłem dla rywali, ale taka też jest specyfika mistrzostw świata, by o udziale decydował klucz geograficzny. Jest to też doskonała okazja, by zobaczyć też chociaż raz na cztery lata trochę folkloru. W historii koszykówki Egiptu lekceważyć jednak nie można, ponieważ swego czasu zapisał się na kartach EuroBasketu, kiedy w 1949 sięgnął po... mistrzostwo Europy. Dziś ciężko nawet o mistrzostwo Afryki, ale miejsce wywalczone w trójce dało Egipcjanom awans na mundial. 

Takiej konkurencji jak w Afryce nie mają Australia i Nowa Zelandia, które właściwie za każdym razem są pewne awansu na MŚ po groteskowych "eliminacjach". Nowa Zelandia, która jedenaście lat temu znalazła się w strefie medalowej prędko tego wyniku nie powtórzy. Dziś Nowozelandczycy to przeciętny zespół bez wyróżniających się graczy i bez choćby głośniejszych nazwisk. Kiedyś taką postacią był Pero Cameron, a Polakom Nowa Zelandia może kojarzyć się z byłym środkowym Śląska Wrocław i mistrzem NBA z San Antonio Spurs, Seanem Marksem

Rozkład sił w koszykówce na świecie jest taki, że z jednej strony mamy silną Europę, a z drugiej USA, długo nic i potem Argentynę, Brazylię, Australię. Reprezentacje tych trzech państw na ostatnich igrzyskach awansowały do ćwierćfinałów. Póki co awansu na turniej w Hiszpanii nie wywalczyli Canarinhos, ale też skład, który brał udział w Mistrzostwach Ameryk sporo różnił się od tego, który grał w Londynie. Zresztą wydaje się dość prawdopodobne, że to Brazylijczycy otrzymają jedną z czterech dzikich kart. Brazylia to bardzo ważny teraz teren dla FIBA i NBA - za trzy lata odbędzie się tam turniej olimpijski, a o wzmożonej ekspansji NBA świadczy organizacja w tym kraju jesienią jednego z meczów przedsezonowych. 

Argentyna i Australia są już pewne udziału w mistrzostwach świata. Wielkich wyników na miarę awansu do strefy medalowej nie należy się jednak spodziewać. Australijczycy to solidny zespół z kilkoma bardzo dobrymi zawodnikami, ale pewnego pułapu nie są w stanie przeskoczyć. Za rok oczy koszykarskiego świata będą pewnie zwrócone na 18-letniego obecnie Dante Exuma, który jest już teraz jednym z głównych kandydatów do najwyższych pozycji w przyszłorocznym drafcie, o ile do niego przystąpi. Argentyńczycy takich młodych talentów nie mają, a o jej sile w dużym stopniu stanowią też weterani znani od lat na czele z Luisem Scolą. Nie inaczej powinno być za rok, ale po zakończeniu karier przez "złota generację" wydaje się, że Argentyna na jakiś czas znajdzie się w cieniu swojego odwiecznego kontynentalnego rywala, Brazylii.

Koszykarski mundial w 2014 roku ma stać przede wszystkim pod znakiem rywalizacji hiszpańsko-amerykańskiej i taki finał jest uważany za zdecydowanie najbardziej prawdopodobny. Hiszpanie są już pewni udziału, czego nie można powiedzieć o wielu czołowych zespołach Europy, a jednocześnie także świata. Oprócz kraju z Półwyspu Iberyjskiego Europa otrzyma tylko sześć miejsc. To bardzo mało, zważywszy na liczbę reprezentacji mogących zawojować MŚ, które występują na Starym Kontynencie. 
Tym, którzy się nie zakwalifikują poprzez sportową rywalizację, pozostaje liczyć jeszcze na łaskawość FIBA. W odwodzie są jeszcze cztery dzikie karty przyznawane przez międzynarodową federację. Znając politykę pieniądza przypadną one pewnie reprezentacjom Chin, Brazylii, Rosji. O nas przy zielonym stoliku nikt pamiętać nie będzie. Jeśli plany FIBA wejdą w życie i następny turniej odbędzie się w 2019 roku nieobecność polskiej kadry na MŚ wydłuży się aż do 52 lat.

sobota, 7 września 2013

Życie po Słowenii.


Wbrew apokaliptycznym wizjom po EuroBaskecie 2013 będzie istnieć jeszcze życie dla polskiej reprezentacji i nie musi być wcale to tylko wegetacja. W przypadku awansu do turnieju, który odbędzie się za dwa lata na Ukrainie, kadra po spełnieniu kilku istotnych warunków może prosperować całkiem nieźle, oczywiście jak na nasze skromne warunki. 

Maciej Lampe i Marcin Gortat wspólnie grali wcześniej w kadrze tylko w latach 2009-2010. Najbardziej uznany z graczy obwodowych Thomas Kelati w meczach o punkty z Gortatem i Lampe grał tylko trzy lata temu. Gortat, Lampe i Kelati przebywając razem na parkiecie w meczach o punkty poza Polską grali sześciokrotnie. Bilans jest tragiczny: 0 zwycięstw, 6 porażek z co najwyżej europejskimi przeciętniakami: dwa razy z Gruzją, Bułgarią, Portugalią, Belgią oraz Czechami. Być może premierowe zwycięstwo trójki liderów nastąpi jeszcze na tegorocznym EuroBaskecie (mniejsze prawdopodobieństwo), a być może już nigdy (większe prawdopodobieństwo). 

Słoweński EuroBasket nie jest ostatnią szansą dla pokolenia graczy urodzonych w pierwszej połowie lat 80. Jeśli awansujemy do następnej edycji to skład wcale nie musi być gorszy od tego z tego roku. Można zakładać, że po turnieju w kadrze nie zobaczymy już Michała Ignerskiego ze względu na już zaawansowany wiek. Thomas Kelati w roli gracza naturalizowanego tak naprawdę sprawdził się tylko na EuroBaskecie 2011, poza tym nie robił różnicy takiej jakiej od niego oczekiwano. Zawodnik o takiej charakterystyce nie będzie nam tak potrzebny jak rozgrywający a'la Walter Hodge. On jednak w kadrze Polski grać nigdy nie będzie mógł, więc trzeba będzie szukać gdzie indziej. Tu trochę zaczyna się problem. Do PLK nie są już sprowadzani zawodnicy, którzy byliby w stanie robić sporą różnicę na wysokim europejskim poziomie. Jeżeli naturalizować to kogoś, kto byłby wzmocnieniem, a nie tylko jednym z wielu, bo taką obecnie rolę pełni Kelati. Przed PZKosz. w tym temacie na pewno spore wyzwanie, bo też nie jesteśmy Gruzją i nikt paszportu za piękne oczy nie da.

Konieczność naturalizacji na pozycji rozgrywającego jest oczywista. W kraju nie ma nikogo i prędko nie będzie kogoś, kto powinien pełnić tę rolę jako starter nawet średniej europejskiej reprezentacji. Łukasz Koszarek, zresztą zapowiadający powoli odejście lub przerwę w grze w kadrze, do tego Krzysztof Szubarga, mogą jeszcze pograć kilka lat na niezłym poziomie, ale to w lidze, nie w Europie. Dobitnie to potwierdza nie tylko EuroBasket, ale całe tegoroczne lato. Jeszcze gorzej, że poza nimi nie widać nikogo. Grzegorz Grochowski ma już 20 lat, a nie wychylił nosa poza pierwszą ligę, do tego jego wzrost jest zaprzeczeniem trendu, który panuje teraz w Europie na pozycji playmakera. To musi być atletyczny zawodnik z odpowiednim wzrostem, najlepiej powyżej 190 cm Zakładając jednak, że mamy naturalizowaną i wartościową "jedynkę" można zacząć w końcu coś zbudować. Naturalizacja jest to opcja oczywiście jedynie doraźna i na dłuższą metę nie załatwi niczego, ale wyjścia w najbliższym czasie z tej sytuacji nie ma.

Pozycje 2-3, czyli gdzie z jednej strony jest kłopot "bogactwa", a z drugiej kłopot braku odpowiedniej jakości. W ciągu dwóch lat najbardziej powinien rozwinąć się Mateusz Ponitka, coraz lepszy z sezonu na sezon staje się też Adam Waczyński. Ponitka będzie miał 22, Waczyński 26 lat, też ich rola w zespole powinna tylko wzrastać. W PLK jest tylko jeden kandydat, który musi w końcu odpalić na całego. To kolejny wicemistrz świata z 2010 roku - Michał Michalak, klasyczna dwójka i ktoś, kto rzutowo już jest nieźle predysponowany. Jeśli w ciągu dwóch lat rozwinie się mentalnie, fizycznie i sportowo, a wszystko na to wskazuje, że będzie starterem w Treflu Sopot, powinien spokojnie znaleźć swoje miejsce w reprezentacji. Obecni teraz w kadrze Przemysław Zamojski i Michał Chyliński pewnego poziomu nie przeskoczą nigdy. Zamojski, który z powodów zdrowotnych dość późno wskoczył w pełni na ten reprezentacyjny poziom będzie za dwa lata bardziej doświadczonym zawodnikiem niż jest teraz. W 2015 roku jako już ograny w Eurolidze 29-latek w rezerwie by się pewnie przydał, a też.lepszych od niego wielu w kraju nie ma. Jest jeszcze Dardan Berisha, ale po swoich decyzjach dotyczących rozwoju kariery na dziś jest zawodnikiem, dla którego nie ma miejsca w kadrze. Jeśli w końcu znajdzie poważny klub, na pewno też powinien być na radarze ludzi w PZKosz.

Pozycja niskiego skrzydłowego to jest problem równy temu co mamy na rozegraniu. Próbowano różnych koncepcji przez lata, ale nie ulega wątpliwości, że najlepszy i tak był na tej pozycji Ignerski. W ciągu dwóch lat można jedynie spoglądać na NCAA i Tomasza Gielo, ale tutaj jest też sporo wątpliwości. Grający w słabej uczelni (nawet mimo wygrania swojej równie słabej konferencji) i nie robiący tam furory Gielo miałby być zbawieniem na naszą newralgiczną pozycję, to trochę hurraoptymistyczne podejście. Za dwa lata skończy ligę akademicką, być może w ciągu tych najbliższych sezonów udowodni, że warto bardziej odważnie postawić na niego w kadrze. Póki co nie wygląda na kogoś, kto byłby w stanie zrobić różnicę jakościową w naszej drużynie. Jest jeszcze Olek Czyż, ale tutaj 23-latka po NCAA chyba będzie trzeba bardziej traktować jako silnego skrzydłowego. Na tej pozycji głównie grał w wicemistrzu Włoch, Virtusie Rzym i miewał przebłyski dobrej gry. Problem w tym, że Czyż nie był jeszcze nigdy nawet na zgrupowaniu kadry. Na pewno jest to gracz warty wnikliwej obserwacji, bo zawodnika w tak w miarę młodym wieku i pełniącego pewną rolę w silnej lidze poza Czyżem nie mamy.

Pod koszem jesteśmy zabezpieczeni na najbliższe kilka lat, przynajmniej tak się wydaje. Gortat i Lampe mają przed sobą spokojnie jeszcze kilka sezonów gry na najwyższym poziomie. Zwłaszcza na pozycjach podkoszowych, gdzie można nadrabiać doświadczeniem, obecni 28-29 latkowie nadal powinni grać w tej kadrze i tam jest ich miejsce. Na "czwórce" jest Czyż, na centrze jeszcze Przemysław Karnowski, który będzie jeszcze tylko lepszy. Nie ma co dramatyzować ze względu na wiek, w wielu reprezentacjach grają 32-33 latkowie i radzą sobie bardzo dobrze. Szymon Szewczyk też może jeszcze pograć sezony na wysokim poziomie. Najcenniejszy jest Karnowski, bo poza nim na pozycji centra wśród zawodników do 25 lat jest kompletna pustynia.

Po spełnieniu następujących warunków: a) chęć gry w kadrze wszystkich najlepszych, b) szybszy rozwój zawodników z rocznika '93, c) naturalizowanie rozgrywającego, który robiłby różnicę na skostniałym obecnie obwodzie, reprezentacja Polski w 2015 roku może być ciekawą mieszanką rutyny z młodością. Prawdopodobnie wtedy też zawodnicy tacy jak Koszarek, Szewczyk, Lampe, Gortat będą mieli już naprawdę ostatnią szansę na pokazanie się z dobrej strony w kadrze. Zjazd w dół reprezentacji rozpocznie się pewnie dopiero jak zakończą oni reprezentacyjne kariery. Można narzekać na tych liderów, ale lepszych nie ma. I w ciągu najbliższych lat pewnie nie będzie.

Subiektywny skład na (w przypadku awansu na EuroBasket) reprezentacji Polski w 2015 roku:

gracz naturalizowany       ???
Łukasz Koszarek            31 lat
Przemysław Zamojski      29 lat
Mateusz Ponitka             22 lata
Adam Waczyński            26 lat
Michał Michalak              22 lata
Tomasz Gielo                  22 lata
Olek Czyż                       25 lat
Maciej Lampe                 30 lat
Szymon Szewczyk          33 lata
Marcin Gortat                  31 lat
Przemysław Karnowski    22 lata         

czwartek, 5 września 2013

Kończ waść, EuroBasketu oszczędź!


EuroBasket dla Polski właśnie się skończył. Mamienie opinii publicznej o jakichś szansach, przełamaniu, agresji w grze, "potencjale" skończyły się tak naprawdę wraz z rozpoczęciem drugiej kwarty meczu z Czechami. Ten zespół przegrywa kolejny mecz z rzędu nie ze względu na psychikę, tylko na sportowe umiejętności. Drugi mecz z zespołem, który powinien być wzięty z marszu i druga jeszcze bardziej brzemienna w skutkach klęska.

Dwa mecze i można zacząć w piątkowym dniu przerwy zacząć pakować walizki. Jesteśmy najsłabszym zespołem w grupie C - przegraliśmy dwa mecze, każde punkty zdobywamy z wielkim trudem, a obrona, która miała być znakiem firmowym, poza małymi wyjątkami praktycznie nie istnieje. To, że zapisywano sobie zwycięstwa z Gruzją i Czechami, to nie było lekceważenie przeciwnika, tylko realna ocena siły zespołu, który zapowiadał awans do chociaż drugiej rundy. Dwa zespoły losowane z niższych koszyków powinny być wciągnięte za jednym zamachem. Teraz pewnie wiele osób pisze, że "w Europie nie ma słabych drużyn". Jest takich wiele z nami w tym momencie na czele. Gdyby EuroBasket okroić do szesnastu zespołów jak to było niedawno, z taką gra nie mielibyśmy tam prawa czego szukać.

Sytuacja z EuroBasketu w dużym stopniu przypomina to co działo się w meczach wyjazdowych w czasie nieszczęsnych eliminacji do EuroBasketu na Litwie w 2010 roku. Duet Marcin Gortat - Maciej Lampe miał w cuglach wygrać eliminacje, a już w pierwszym meczu Gortata nakrył "czapką" Zaza Pachulia. "Dwie Wieże" grają na EuroBaskecie 2013 fatalnie, zresztą jak cały zespół. To co miało być nową jakością szlifowaną pod okiem Dirka Bauermanna okazało się archaicznym basketem opartym na książkowych schematach, które nie mają racji bytu w warunkach meczowych. W każdej akcji w ofensywie nie zdobywaliśmy punktów prostymi środkami, je trzeba było solidnie wyszarpać tracąc przy tym sporo sił. I to w meczu tylko z Czechami! A Marcin Gortat napominał coś o chęci zbicia Marca Gasola...

Nie da się przejść do porządku dziennego nad tym co się stało. Porażka w tak druzgocących okolicznościach nie jest nikomu na rękę - zawodnikom, Bauermannowi, PZKosz., PLK, Polsatowi. Przegraliśmy z przeciętniakami w Europie, a nie żadnymi tuzami. Teraz przyczyn porażki będzie pewnie wiele i nagle się być może okaże, że zawodnicy ćwiczyli za mało rzutów wolnych. Cały zespół rzucał dziś wolne na skuteczności 57%! Nie przegraliśmy tego turnieju nawet w obronie, ale tam gdzie wszyscy się obawiali najbardziej, czyli w ataku. Na tym poziomie z czystych pozycji, których w całym meczu jest bardzo mało, trzeba trafiać, tymczasem główna gwiazda i podkoszowy trafia zaledwie dwa rzuty na siedem prób. Inna sprawa, że pod kosz nie dostarczano dobrych piłek. Od tego jest obwód, a doskonale wiadomo, że basket idący w kierunku szybkiej i kombinacyjnej gry to jest przyszłość. Polska jest na słoweńskim turnieju jednym z nielicznych zespołów, które chciały tej tezie zaprzeczyć. Dlatego między innymi polegliśmy z kretesem z europejską drugą ligą, która szybkością, sprytem i cechami mentalnymi biła nas na głowę.

Nie ma się co łudzić, że nagle odmieniony zespół zwycięży w trzech pozostałych spotkaniach. Najgorszy w tym wszystkim jest fakt, że nie ma się do czego przyczepić w selekcji, sztabie trenerskim, przygotowaniach. Jeśli wszystko zostało wykonane planowo jak głosiła propaganda PZKosz., to zapewne takie jest obecnie miejsce reprezentacji w hierarchii europejskiego basketu jak zaprezentowany poziom w dwóch ostatnich meczach. Forma w sparingach przyszła za szybko? A może jej w ogóle nie było? Trochę to wyglądało przez ostatni ponad miesiąc tak jakby to co powie Bauermann, ciemny lud gotowy był wszystko kupić. 

Niemiecki szkoleniowiec po meczu z Ukrainą opowiadał, że podobna końcówka miała się nie powtórzyć przez następne dziesięć lat. W luźniej wersji, ale na końcu i tak bardziej brutalnej powtórka z lubelskiej rozrywki nastąpiła ledwie po trzynastu dniach. Z końcówką ze spotkania z Ukrainą jest zresztą tak samo jak z tym co nastąpiło w ciągu ostatnich dwóch dni na Słowenii - EuroBasket przegraliśmy w równie frajerski sposób.

środa, 4 września 2013

EuroWstyd.


4 września 2011 roku sensacyjnie pokonaliśmy w rezerwowym składzie wicemistrzów świata. 4 września 2013 roku rezultat 67:84 z Gruzją to jest wynik katastrofalny, poniżej wszelkiej krytyki. Kompromitacja, która sprawia, że z dużym prawdopodobieństwem dla nas EuroBasket skończy się szybciej niż się zaczął. Co najgorsze w tym wszystkim, wynik jest i tak o wiele lepszy niż gra. 

Takiej kompromitacji polski basket nie doznał dawno. Porażka z ogórkami z Portugalii w 2010 roku, sromotne eliminacyjne klęski w okresie 1999-2005 łącznie to jest nic przy tym co stało się dziś w słoweńskim Celje. Tego nie dało się po prostu oglądać. Jak zwykle forma miała być przygotowana na pierwszy mecz i umiarkowanie wydawało się, że tak jest. Umiarkowanie, bo okazało się, że zaplanowane dziesięć sparingów nie dały jednoznacznej oceny na temat zespołu. W jednym z tych dziesięciu sparingów graliśmy z Gruzją, którą pewnie zwyciężyliśmy grając bez Marcina Gortata i Thomasa Kelatiego. I Gruzini grali w niepełnym składzie, ale to wszystko nie ma dziś znaczenia. Bardziej miarodajna w całych przygotowaniach była trzecia kwarta spotkania z Turcją niż pozostałe wszystkie sparingi. Turniej w Lublinie? Sympatyczne poklepanie się po plecach, że wszystko jest pod kontrolą. Nie do końca nawet to się udało, bo Ukraińcy zakłócili w końcówce ustalony scenariusz. Porażka z Turcją? Przeważały opinie, że wyciągną wnioski, a nawet dobrze, że przegrali, teraz trochę zejdą na ziemię. Na ziemię pewnie zeszli, ale wniosków nie wyciągnęli żadnych.

Mecz z Gruzją to najgorsze co mogło się przydarzyć w tej chwili polskiej koszykówce. Wzmożone ostatnio zainteresowanie kadrą sprawiło, że ten mecz oglądało także pewnie sporo osób spoza kręgu stricte koszykarskiego - po tym co widzieli dziś, prędko do oglądania koszykówki w wykonaniu reprezentacyjnym nie wrócą. Fatalna reklama polskiego basketu, która będzie dziś widnieć na wszystkich portalach, bardziej oddziałuje na świadomość społeczną niż campy Gortata i transfer Macieja Lampego do Barcelony razem wzięte. Dziś koszykówka w Polsce ma swoje pięć minut zainteresowania i to jak się okazuje, dosłownie. Tyle czasu poświęci maksymalnie "przeciętny Kowalski" po spoglądnięciu na to co się dziś stało w Celje. A stało się i to bardzo źle.

Nie wykorzystaliśmy świetnego kalendarza na tym turnieju, który wydawał się idealny. Zwycięstwa nad Gruzją i Czechami to jest OBOWIĄZEK zespołu, który chce awansować do drugiej fazy. Grupa C nie jest żadną grupą śmierci, nie ma co fałszować rzeczywistości. Nie jest na pewno najsłabsza, ale na tle grup B i D wcale nie wygląda na tak silną jak mogłoby się wydawać. Gruzja to zespół notowany niżej od nas i nie można przejść do porządku dziennego po takiej klęsce. Inaczej porażki siedemnastoma punktami nazwać nie można. I tak wynik był lepszy niż gra - w pewnych momentach przewaga Gruzinów oscylowała około 25 punktów, pod koniec z uwagi na rozluźnienie nieco zmalała. Pojawią się głosy, ze to presja, stres. To co dopiero będzie w meczach z Chorwacją i Słowenią? 5500 kibiców tworzących bałkański kocioł w hali już totalnie zdeprymuje podopiecznych Dirka Bauermanna. Właśnie, trener. Wywyższony do granic możliwości świetny trener, ale na końcu przecież trenerzy nie grają

Dzisiejsza porażka nie była "pechowa", wynikała wyłącznie ze słabości czysto koszykarskich. Fatalna skuteczność z rzutów osobistych na poziomie 63% oraz rzutów za trzy (niecałe 19%!) nie daje ŻADNYCH argumentów, by taki zespól mógł wygrać mecz, nawet defensywą i zatrzymaniem na planowanych 70 punktach. Nie było zarówno obrony jak i w zdecydowanie większym stopniu ataku. Irytujące rzuty o przednią obręcz z czystych pozycji, niecelne wolne, przeciętna obrona - nie da się grać płynnie na tym poziomie z takimi mankamentami. Niedawno było inaczej, ale teraz piękne podania, dzielenie się piłką na obwodzie ze spotkania z Wielką Brytanią dziś można już tylko wyrzucić na śmietnik historii.

Ostatnio Adam Waczyński robił furorę w internecie trafiając nietypowe rzuty. Dziś trafiał na poziomie 25% z linii rzutów wolnych, 50% za dwa oraz 0% za trzy. Po takim meczu należałoby zadać pytanie: czy zawodnik chciał być gwiazdą YouTube czy shooterem na EuroBaskecie? Rzuty u wszystkich szwankowały niemiłosiernie i było to trudne do strawienia oglądając z każdą minutę coraz większą degrengoladę. Już samo budowanie akcji w ofensywie było siermiężne, z wielkim trudem udawało się zagrać akcje, gdzie zawodnik mógł rzucić z czystej pozycji. Nie trafiał nikt, nawet Thomas Kelati, do którego teraz pasują słowa Andrzeja Kostyry o jednym z bokserów - "wolny jak ketchup". Kelati był mijany w obronie w każdej akcji w pierwszej połowie i generalnie wyglądał na kogoś kto gra w zwolnionym tempie.

Doświadczony zespół, gdzie główne role pełnią 28-33 latkowie nie ma prawa mówić o jakimś paraliżu w zawodowym sporcie. Sami zawodnicy skomplikowali sobie maksymalnie sytuację. Teraz można wygrać z Czechami, nawet Chorwacją, a i tak może to w końcowym rozrachunku nic nie dać. O czym tylko tu dziś dyskutować, o jakiej Chorwacji, jeśli dziś nie było żadnych sportowych argumentów ani przez moment. Brak rzutu, brak defensywy, brak ofensywy, brak czegokolwiek, nawet brak jakiejkolwiek uniesionej głowy do góry. To pewnie pytanie nie na dziś, ale jeśli ta forma się utrzyma do końca, pewien temat jeszcze wróci: koszykarze dostawali ostatnio sporo wolnego od Bauermanna i nikt w mediach nie protestował. Może tych kilku dni na poprawę skuteczności zabrakło, a może to i tak by wiele już nie zmieniło. 

Potencjał tej kadry jest na pewno większy niż pokazał to dzisiejszy mecz i cos gorszego przydarzyć się już nie powinno. I to jedyny pozytyw. Tylko, że gra nie odbywa się na papierze, tylko na parkiecie. Możemy mieć świetnych podkoszowych, ale co po tym, jeśli nie będą docierać do nich podania w optymalnym sektorze boiska. Koszykówka nieprzypadkowo idzie w stronę graczy obwodowych i to oni przejmują główne role w zespole. W Europie każdy ma gracza pod koszem w miarę wysokiej klasy o równie wysokim wzroście i tą różnicę da się jeszcze jakoś zniwelować. Na rozegraniu lub przy typowych strzelcach zza łuku to już nie przejdzie. Tu potrzebne są umiejętności, kozioł, szybkość, rzut, czyli cechy, których nie miał dziś nikt w polskiej drużynie.

wtorek, 3 września 2013

Bez legendy o 1997 roku.


EuroBasket na Słowenii startuje już jutro. Warto przypomnieć sobie o tych, którzy jako ostatni awansowali do ćwierćfinału i jednocześnie później się w reprezentacji tylko kompromitowali. Przed EuroBasketem przypomnienie tekstu (lekko zmodyfikowanego), który ukazał się na łamach 2TAKTY.COM już 20 kwietnia 2013 roku.

Pokolenie Mistrzostw Europy '97, tak wywyższane do granic możliwości przez lata w polskim baskecie, zostało bardzo szybko sprowadzone na ziemię. A skutki owego sukcesu polska koszykówka płaciła przez lata i w mniejszym stopniu płaci do dziś. Gdy w 1997 roku reprezentacja Polski zajęła na EuroBaskecie siódme miejsce po bardzo dobrzej grze, w kraju zapanowała całkiem spora euforia. Dyskutowano, że przecież byliśmy dosłownie o krok od półfinału, udziału w mistrzostwach świata. To miało zostać nadrobione z nawiązką w kolejnych latach.
Prężnie rozwijająca się liga i coraz większe pieniądze, które były skutkiem występów reprezentacji, bardzo szybko zaszkodziły sztandarowej drużynie PZKosz. Reprezentanci z kadry Eugeniusza Kijewskiego byli w czasie hiszpańskiego turnieju w najlepszym wieku, by jeszcze przez kilka lat stanowić o sile polskiej koszykówki na wielkich turniejach. Najstarszy był ledwie 28-letni wówczas Robert Kościuk, a rola świeżaka przypadła 21-letniemu olbrzymowi z NCAA, Rafałowi BigusowiMaciej ZielińskiAdam WójcikDominik TomczykAndrzej PlutaTomasz JankowskiMariusz Bacik i pozostali mieli na dobre zaatakować w kolejnych latach koszykarską Europę. Jak się później okazało, jedyne na co owe pokolenie przypuściło atak, to na klubowe kasy, gdzie strumieniem wpływały pieniądze od szczodrych sponsorów. Pewne idealizowanie i tęsknota za "chłopcami Kijka" nie jest racjonalnie wytłumaczone - może poza Wójcikiem (występy w Eurolidze), była to ekipa koszykarzy na dorobku (w skali międzynarodowej), których na szerszą skalę mało kto w Europie znał.
Po turnieju dla wielu uczestników EuroBasketu nastąpiło prawdziwe eldorado, kiedy klubowi prezesi bez opamiętania godzili się na każdą propozycję zawodników i podpisywali co bardziej lukratywne kontrakty. Słynne opowieści, jak to kolejni reprezentanci lądowali w kajetach skautów NBA albo klubach typu FC Barcelona, już jesienią tego samego roku mogły być powodem do drwin, kiedy dochodziło do jawnych kompromitacji, bo porażki z takimi Węgrami inaczej nazwać nie można. O ile jeden czy dwa mecze miały stanowić jedynie zimny prysznic, o tyle "wypadki przy pracypokolenia '97 trwały raptem około pięciu lat. Przegrane z kretesem eliminacje '99, '01, '03 nie były przypadkowe, a raczej to rezultat z hiszpańskiego EuroBasketu był wynikiem zdecydowanie ponad stan, na który nikt w polskiej koszykówce nie był wówczas przygotowany. Potwierdzają to dalsze kariery członków naszego zespołu - Jankowski, Bacik, Piotr Szybilski czy Krzysztof Dryja byli zawodnikami szytymi na miarę PLK, wyróżniającymi się w kraju, ale nie takimi, na których można byłoby oprzeć liczącą się reprezentację na Starym Kontynencie. Najwięcej do czynienia z poważnym europejskim graniem miała oczywiście trójka z euroligowego Śląska Wrocław, co Wójcika, Zielińskiego i Tomczyka stawia jako jedynych, poza Plutą, którzy jakoś zdyskontowali niezły rezultat z Hiszpanii nie tylko finansowo, ale też sportowo.
Dziś, gdyby Polska zajęła siódme miejsce na Słowenii, nie zmieniło by to podejścia do tego sportu tak drastycznie jak w 1997 roku. A popularnością do Macieja Zielińskiego i Dominika Tomczyka, taki Maciej Lampe czy Michał Ignerski nie dorównają nigdy. Nie grali przez lata w Polsce, nie bili tutaj ligowych rekordów, więc mimowolnie mówi się o nich mniej. Po zmianach w PZKosz. zamierzano czerpać wzorce od najlepszych. O dziwo, w pewnych elementach w ostatnich latach jesteśmy lepsi niż amerykański Dream Team. Tam na trzech ostatnich wielkich turniejach przez zespół przewinęło się "tylko" dwudziestu sześciu graczy przy jednym trenerze. A u nas? Trzy EuroBaskety, trzech trenerów, dwudziestu dziewięciu koszykarzy i kilkanaście zmian koncepcji budowy zespołu.
Zmieniło się to dopiero w tym roku. Dawno nie było takiego pompowania balonu przed dużym turniejem jak obecnie. Nawet przed EuroBasketem 2009 mimo buńczucznych zapowiedzi nie mówiono tyle dobrego, ile teraz. Jednak po wydarzeniach w Hiszpanii z klasowym rywalem wygraliśmy tylko dwukrotnie. Z kolei na samym turnieju sprzed szesnastu lat wygraliśmy arcyważny mecz z Chorwacją i to zaledwie jednym punktem. Aby powtórzyć na słoweńskich parkietach siódme miejsce z ME w Hiszpanii historia musi się powtórzyć - wygrana nad Chorwatami w najbliższą sobotą 7. września jest po prostu konieczna.

poniedziałek, 2 września 2013

Mało elitarny EuroBasket.


Decyzja z 2010 roku, aby powiększyć grono uczestników EuroBasketu do 24 drużyn u nas została przyjęta z dużym entuzjazmem, ale głównie z uwagi, że tylko dzięki tej decyzji nasz udział w turnieju na Litwie był możliwy. Patrząc szerzej - powiększenie liczby drużyn o 1/3 odebrało pojęcie jakiejkolwiek elitarności i sprawiło, że na mistrzowskich turniejach grają zespoły nieprzystające do siły europejskiej koszykówki.

Liczba reprezentacji na mistrzostwach Europy bardzo zmieniała się na przestrzeni rozgrywania turniejów od początku, czyli 1935 roku. Najbardziej stały format występował w latach 1969-1987 z 12 zespołami, następnie w dwóch turniejach grało po 8 ekip, a od 1993 roku obowiązywał system z 16 drużynami narodowymi. Radykalne powiększenie na początku lat 90. było konieczne i jasne do wytłumaczenia - pojawienie się wielu państw na mapie Europy rozszerzało kolejkę chętnych, by na owych mistrzostwach zagrać. Rozpad Związku Radzieckiego i podział Jugosławii sprawił, że nagle zamiast dwóch głównych faworytów do tytułu na Starym Kontynencie pojawiły się cztery potęgi: Rosja, Litwa, Jugosławia, Chorwacja oraz stojąca wówczas półkę niżej Słowenia. I "szesnastka" była bardzo dobrym rozwiązaniem, które na Eurobaskecie się sprawdziło. Zawsze będą słabsi, nie inaczej bywało w koszykówce, ale dotyczyło to maksymalnie raptem dwóch-trzech zespołów, które przegrywały wszystkie mecze.

Jak ciężko było przebić się przez eliminacyjne sito, doskonale wiedzą Polacy, którzy w latach 1999-2005 byli nieobecni w grze na wysokim europejskim poziomie. Tej sytuacji, a nawet eliminacji z roku 2010 nie można porównywać do tego co ma miejsce obecnie. Ubiegłoroczne eliminacje do turnieju na Słowenii to była jedna wielka farsa pozbawiona jakiejkolwiek dramaturgii. Wystarczy napisać, że awansowała większość startujących reprezentacji. Zresztą dziś, żeby nie awansować na EuroBasket trzeba się o to wyjątkowo postarać lub być po prostu kontynentalnym kopciuszkiem. Na Słowenii praktycznie zabraknie tylko Bułgarii, która potrafiła przecież w 2009 roku awansować do mistrzostw, gdy były nieco okrojone w porównaniu do obecnej wersji.

EuroBasket 2013 podobnie jak ten przed dwoma laty, elitarny na pewno nie będzie. Obecność Wielkiej Brytanii oraz Szwecji w normalnych warunkach nie miałyby prawa mieć miejsca. Świetny jest przykład Finlandii i Gruzji, które skrzętnie skorzystały na rozszerzeniu. Przed 2011 rokiem Gruzja nigdy nie grała w mistrzostwach, natomiast Finlandia właśnie zakwalifikowała się po raz drugi z rzędu. Wcześniejsze dwa starty tej ekipy miały miejsce w 1995 i 1977 roku. Nie przeszkodziło to co prawda do zaprezentowania się z bardzo dobrej gry na litewskich parkietach, ale pokazuje, że obecnie na ME występuje sporo przeciętniactwa, które ma się nijak do wyrównanej stawki jeszcze w całkiem niedawnych latach. 

W Europie jest około 16-18 zespołów bardzo mocnych i tych co można nazywać najwyżej europejskimi średniakami. Liczba szesnastu uczestników była bardzo optymalna, ale z uwagi na pieniądze, prawa telewizyjne, większą ilość spotkań nikt nie zawróci z drogi, którą obrano w 2010 roku. Nie przypadkowo potem pojawiają się teorie, że prawdziwe mistrzostwa, które pokazują jaką siłą dysponuje koszykówka w Europie, zaczynają się od drugiej rundy. Wtedy między sobą walczy elita, która tylko czasami wpuści do siebie maluczkich typu Finlandia.

Dla Polski rozszerzenie do 24 drużyn ma plusy i minusy. Plusem jest oczywiście fakt, że jeśli będziemy w miarę reprezentować poziom podobny do tego z ostatnich lat, to zapewnimy sobie miejsce na każdym kolejnym EuroBaskecie. Sukcesów nie będzie, ale stały udział już tak. Minusem jest trudniejsza droga do tego, by powtórzyć chociaż wyczyn z 2009 roku, gdy zajęliśmy 9. miejsce. Wówczas, żeby awansować do czołowej dwunastki wystarczyła jedna wygrana. Dziś do tego potrzebne są trzy, przy korzystnych rozwiązaniach chociaż dwa zwycięstwa. Przy szesnastu zespołach mielibyśmy w grupie Hiszpanię, Słowenię i Chorwację. Jedno zwycięstwo nad Chorwacją powinno wystarczyć do awansu. Teraz trzeba wygrać i z Chorwacją i z teoretycznie słabszymi - Gruzją i Czechami. Plusem dla kibiców jest większa ilość spotkań, ale jednak awansować do drugiej fazy jest trudniej i co gorsza, nigdzie nie można się potknąć.

Mistrzostwa Europy są teraz trochę w podobnej sytuacji jak mistrzostwa świata. Tam w gronie również 24 zespołów zawsze znajduje się kilka, które wyraźnie odstają od stawki. Jest to jednak specyfika mundiali w każdej dyscyplinie, gdzie o przydziale miejsc decyduje klucz geograficzny. FIBA Europe swoją decyzją sprzed trzech lat pokazała, że eliminacje do EuroBasketu też mogą mieć w sobie wiele z groteski i parodii. Na szczęście jednak jeszcze nie tyle co mistrzostwa całej Oceanii, czyli tylko... dwumecz między Australią a Nową Zelandią.