sobota, 16 marca 2013

Poziom spada, emocje rosną.


Rozpoczęła się druga faza sezonu Polskiej Ligi Koszykówki. Podział na dwie szóstki oznacza, że do decydujących rozstrzygnięć przed play-off coraz bliżej. Patrząc na sytuację w tabeli propagandowo można ogłosić regułkę "ależ emocje, takiego sezonu dawno nie było!".

Rywalizacja w górnej szóstce na pierwszy rzut oka wydaje się pasjonująca, w końcu, jak pokazuje tabela, nic nie jest rozstrzygnięte, a po takich wynikach jak środowa porażka u siebie Stelmetu z Anwilem w stosunku 59:90 wydaje się, że też przewidywalne. Trwa żarliwa dyskusja na temat wyboru transmisji, bo w końcu przy tak wyrównanej stawce w każdej kolejce szykuje się jakiś potencjalny "hit". Mało jest koszykarskich lig w Europie, gdzie byłoby tylu faworytów do mistrzostwa. Sytuacja ta jest podobna do wyścigu żółwi w piłkarskiej T-Mobile Ekstraklasie, gdzie emocje są do końca, tylko ten mistrz jakimś dziwnym trafem zdobywa co roku mniej punktów. Fani PLK przyzwyczajeni do dominacji jednego zespołu w końcu doczekali się sezonu, w którym kwestia mistrzostwa nie będzie dawno rozstrzygnięta. Już finały w ostatnich dwóch latach zakończone dopiero po siedmiu meczach wskazywały na rzekome wyrównywanie poziomu. W obecnym sezonie wiele meczów w fazie zasadniczej to były widowiska trzymające w napięciu, kończące się nawet buzzer-beaterami. Patrząc na taką polską ligę w piłce ręcznej, to PLK kładzie ją pod względem emocji na łopatki. U nas faworytów do tytułu jest więcej niż nawet w NBA. "Takiego sezonu nam było potrzeba!", można by powiedzieć używając języka propagandy sukcesu.


Tak zacięta rywalizacja w lidze nie jest jednak wynikiem równania w górę, tylko w dół. Asseco Prokom po problemach, których w ostatnim półroczu było tam więcej niż od wszystkich sezonów razem wziętych w XXI wieku, nadal (stan na 16.03.2013) jest jednym z głównych faworytów do tytułu. Potrzeba było ogromnego załamania finansowego i fatalnej polityki kadrowej w zespole z Gdyni, żeby mistrz Polski nie był znany już w październiku. Z kolei zespoły takie jak Trefl, Anwil, Turów czy Czarni nie stają się z sezonu na sezon lepsze, tylko dzieje się wręcz odwrotnie. Malejące budżety robią swoje, co widać po zawodnikach zagranicznych ściąganych do tych zespołów. Jedynie Stelmet próbuje iść do przodu, czego dowodem są wyniki w tegorocznych rozgrywkach EuroCup klubu z Zielonej Góry. Kwestia rywalizacji w Europie to też może być wstydliwy temat dla włodarzy polskich klubów. Wyznacznikiem kondycji sportowej ligi powinny być występy eksportowych zespołów w europejskich pucharach. W ostatnich latach na dobrą sprawę wybił się tylko Asseco Prokom, dokonując historycznego awansu do ćwierćfinału Euroligi w sezonie 2009/2010. Po tamtym sukcesie jednak już dawno nie ma śladu, a w trzech ostatnich sezonach Euroligi do policzenia sumy zwycięstw gdynian wystarczy jedna para rąk. W kontekście tych wyników wszelkie dyskusje o licencji A na występy w Eurolidze w kolejnych latach sopockiego klubu mogą wzbudzać obecnie tylko wielki rechot nie tylko w Polsce, ale i w całej koszykarskiej Europie.
Spadek poziomu widać po obcokrajowcach jacy odgrywają obecnie kluczową rolę w lidze. Poza Walterem Hodge'm i Quintonem Hosleyem oraz kilkoma pojedynczymi wyjątkami przyjeżdża do Polski głównie trzecia liga w skali europejskiej. Zdecydowanie większą renomę miały "spady" z NBA niż obcokrajowcy pokroju Aarona Cela, Johna Turka czy Ivana Zigeranovicia. Nazwiska tej trójki nie są wymienione przypadkowo - Turek powracając w ubiegłym sezonie grał znacznie lepiej i legitymował się dużo lepszymi statystykami niż w swojej pierwszej przygodzie z polską ligą, podobnie jak w obecnym sezonie powracający po rocznej przerwie Zigeranovic. Spory progres w stosunku do poprzednich rozgrywek zanotował także Cel. Takich przypadków jest dużo więcej, a owe "postępy" wynikają w dużej mierze ze stale malejących ligowych wymagań. Znamienne są tez takie przypadki jak Jerela Blassingame'a - w Polsce MVP finałów, a w Eurolidze głównie kompletnie zawodził. Zawodnicy wyżej wymienieni nie kilkanaście, ale nawet kilka lat temu byliby tylko jednymi z wielu, a teraz Cel czy J-Blass (w czasie przeszłym) to sztandarowe persony swoich zespołów. Kurczące się finanse klubów, poziom większości obcokrajowców i sztuczne limity, dały szansę Polakom na odgrywanie istotnych ról. Przez to liga stała się bardziej swojska, ale na pewno też słabsza niż jeszcze kilka lat temu.

Kierownictwo Polskiej Ligi Koszykówki ma tendencję do delikatnego koloryzowania rzeczywistości, dlatego po sezonie zapewne pojawi się oficjalne vel cukierkowe podsumowanie np. Adama Romańskiego uznające sezon za pasjonujący z uwagi na emocjonujące i wyrównane spotkania oraz kolejny przełomowy ze względu na coraz większą rolę Polaków. Pozornie wszystko się zgadza: telewizja transmituje spotkanie, w których często zwycięzca jest znany dopiero w ostatnich minutach czy sekundach, kibice mają więcej meczów, bo też w play-offach wątpliwe, żeby rywalizacja w kolejnych parach kończyła się po trzech meczach, prezesi, bo jest mniej meczów o nic i łatwiej przyciągnąć kibiców. O realnej wartości ligi nikt oficjalnie nie wspomni, a dyskusje o spadającym poziomie pozostaną tak samo bez echa jak pewnie występy klubów w europejskich pucharach w następnym sezonie.

1 komentarz: