piątek, 28 lutego 2014

Robota na śmieciówkach.


Zawód trenera na najwyższym poziomie dla polskich szkoleniowców to bardzo często za wysokie progi. Mimo to cały czas w środowisku są te same nazwiska, choć nawet i dla nich pracy jest coraz mniej. A jak już jest, to często nic dobrego z niej nie wynika. 

Mike Taylor pod koniec stycznia został selekcjonerem reprezentacji Polski. Jest jednocześnie siódmym z rzędu zagranicznym trenerem, który pełni tak zaszczytną funkcję. Taylor, mimo, że tak naprawdę w europejskich realiach to klasyczny no name, i tak doświadczeniem zdobytym w dość młodym wieku bije na głowę wszystkich lokalnych bohaterów trenerskiego rzemiosła.

Ostatni mecz reprezentacja Polski pod wodzą polskiego szkoleniowca (Andrzej Kowalczyk) rozegrała w 2004 roku. Wtedy w Los Angeles Lakers występowali jeszcze wspólnie Kobe Bryant i Shaquille O’Neal, w kadrze Stanów Zjednoczonych na igrzyskach grali Allen Iverson i Stephon Marbury, a Łukasz Koszarek i Krzysztof Szubarga mieli po dwadzieścia lat. To była wręcz inna epoka.

Poszukiwanie jakości

Zanim nastała moda lub później wręcz konieczność na nominowanie zagranicznych trenerów na stanowisko selekcjonera kadry, podobny trend był przerabiany wcześniej już w klubach.

Już pod koniec lat 90. w poszukiwaniu trenerskiej jakości i innowacyjności oraz przede wszystkim lepszych rezultatów, w dobrym tonie stało się zatrudnianie szczególnie trenerów z Bałkanów (np. Vladislav Lucic, Bosko „Pepsi” Bozic), a nawet z USA (Mike McCollow).

Większość tych eksperymentów szybko kończyła się fiaskiem, ale nikogo to wśród prezesów nie zrażało do poszukiwania dalszych kandydatów. Oczywiście na początku zawsze mówiło się i mówi do tej pory o "długotrwałym projekcie", o drużynie, która będzie sukcesywnie wzmacniana i o trenerze, który ma spory kredyt zaufania. Liczby pokazują jednak co innego.

Zjawisko sporej liczby trenerów z zagranicy nasiliło się w ostatnich kilkunastu latach, a trend ten ostatnio nabrał niespotykanemu wcześniej przyspieszeniu. Na początku obecnego stulecia obcokrajowcy na ławkach stanowili spory odsetek około 35% wszystkich trenerów w lidze. Poprawa pozycji polskich szkoleniowców nastąpiła w latach 2002-2006, wówczas przyjezdni ani razu nie stanowili 30% trenerskiej siły w danym sezonie.

Niestety po 2006 roku trend jest już dość nieprzyjemny dla polskiej myśli szkoleniowej. Zagraniczni trenerzy w każdym z ostatnich ośmiu sezonów stanowili co najmniej 40% ligowych coachów, a w obecnych i poprzednich rozgrywkach odsetek ten zwiększył się aż do ponad 60%.

1. Trenerzy w polskich klubach w latach 1999-2014.




Praca na śmieciówkach
Nie można mówić jednak jeszcze , że dla polskich szkoleniowców pracy nie ma. Ona w PLK jest, ale byle jaka i z reguły na chwilę. "Byle jaka", czyli głównie w zespołach z nizin tabeli, gdzie przepracowanie całego sezonu graniczy często z cudem. Na pewno wie coś o tym Mariusz Karol, który ma już na swoim koncie kilka sezonów, w których prowadził dwa różne kluby i jest pod względem niechlubnym rekordzistą. 
Co niektórym w naszych realiach się poszczęści, jak choćby Wojciechowi Kamińskiemu, który ma możliwość w Radomiu wręcz już "pracy długofalowej" jak na standardy polskiej ligi. Wyżej klubowi prezesi polskim trenerom podskoczyć już nie dają - im wyższe miejsce w tabeli, tym bardziej trenerski stołek zarezerwowany dla obcokrajowca. 
Odsetek polskich szkoleniowców prowadzących zespoły w PLK może być i tak nieco mylący. Prowadzą słabsze zespoły, a co za tym idzie, są częściej zwalniani i zastępowani innym strażakiem, który ma ugasić pożar. Przez to krajowych trenerów pracujących jest niby więcej, ale ów "etat" bardziej przypomina umowę śmieciową (ale nieźle płatną) podpisaną z agencją pracy tymczasowej niż poważne zatrudnienie na poważnych warunkach.
Brak kadr
Gdy rozpisano konkurs na selekcjonera kadry, od razu było do przewidzenia, że nie zostanie nim Polak. Tak jest już od lat. Od czasów końca kadencji Andrzeja Kowalczyka nie wychowano (jeśli można o czymś takim w ogóle mówić) żadnego nawet kandydata na... kandydata selekcjonera. 
Nazwisko i renomę można wyrobić sobie dobrymi wynikami, a ich w Starogardzie Gdańskim, Kołobrzegu, czy Tarnobrzegu można ze świecą szukać. Nie masz wyników, zapomnij o prowadzeniu walczącego o wysokie cele zespołu. Albo pracuje się najwyżej do pierwszego błędu, co oznacza najczęściej kilka kolejek, w najlepszym razie kilka miesięcy. I tak koło się zamyka, a szkoleniowej świeżej krwi jest coraz mniej. 
Dziś zatrudnienie zagranicznego selekcjonera nie jest jakimś kaprysem kogoś z PZKosz., ale wręcz koniecznością. Na tą konieczność złożyła się jednak postawa przez lata właśnie PZKosz, PLK, klubów, które w żaden sposób nie stworzyły warunków, by przygotować szkoleniowców gotowych poradzić sobie z prowadzeniem zespołów na najwyższym ligowym szczeblu.
Trudno wyobrazić sobie, żeby reprezentację w najbliższym czasie prowadził np. Wojciech Kamiński, Mariusz Karol, Andrzej Adamek, Jacek Winnicki lub ponownie Dariusz Szczubiał. Czy chcemy tego czy nie, na obecną chwilę to jest (o zgrozo!) trenerski top z Polski. Żeby zobaczyć ich następców, trzeba schylić się głęboko - do pierwszej ligi i jeszcze niżej. 
Zaniedbania z przeszłości 
Obecna sytuacja jest skutkiem tego jak koszykarskie środowisko podchodziło do szkoleniowych problemów przez ostatnie kilkanaście lat. W tym czasie rozpoczął się pęd za wynikiem, najlepiej po najmniejszej linii oporu, co mógł zapewnić tylko najemny trener-cudotwórca najczęściej z Bałkanów
To czy teraz trenerem jest Taylor czy byłby Dirk Bauermann lub ktoś inny, dla przyszłości szkolenia zawodników i trenerów nie ma większego znaczenia. Pierwszy trener kadry nie jest od pisania żadnych planów szkolenia na kilkanaście lat, bo gdy sam program zostanie wdrożony, jego w Polsce już pewnie dawno nie będzie. 
Jak dość trafnie zauważył były piłkarski trener Janusz Wójcik, selekcjonera zawsze bronią wyniki, a zamiast kadry może on budować sobie co najwyżej szałas na działce.
Mike Taylor niech spokojnie pracuje, oby jak najdłużej, aby w polskim baskecie w tym czasie objawił się coach gotowy do podjęcia wyzwania jakim jest prowadzenie drużyny narodowej. Bo aktualnie patrząc nawet przez najlepszą lornetkę na horyzoncie nie widać absolutnie nikogo.
Tekst ten ukazał się 17 lutego w serwisie 2TAKTY.COM, dokładnie pod tym adresem.  

środa, 26 lutego 2014

Basket o "medialnym" zabarwieniu.


Koszykówka w Polsce nie należy do najbardziej "gorących" tematów w prasie, telewizji czy internecie. Od czasu do czasu przebija się jednak do największych polskich mediów, niestety głównie w tabloidalnym charakterze.

Przeglądając prasę, przeczesując internet z ostatnich kilkunastu dni, najpopularniejszym medialnie polskim zawodnikiem w tym czasie był Aleksander Krauze, bardziej znany jako syn biznesmena Ryszarda Krauzego niż ze sportowych umiejętności. Nagle koszykówką zainteresowały się tabloidy - "Fakt" oraz "Super Express" oraz nawet "Newsweek", który do artykułu o zawodniku z Trójmiasta dołączył fotografię z czasów Prokomu Trefla Sopot. Widocznie musiało dojść prawie do śmierci tak naprawdę anonimowego gracza, żeby basket mógł zaistnieć w mediach. Innym chodliwym wydarzeniem jest ojcostwo Michaela Jordana, któremu urodziły się bliźniaki. Christian Eyenga mimo przebywania w Polsce ledwie od kilku miesięcy gościł w tabloidach już częściej niż cała reszta graczy PLK razem wzięta. Wszystko "dzięki" związkowi z Patrycją Kazadi. Z kolei kilka lat temu nazwa PZKosz. w mediach została rozsławiona dzięki "taśmą prawdy" Romana Ludwiczuka, które miały tyle wspólnego z koszykówką, co Warsaw Shore z dobrym wychowaniem.

Takie momenty jak zwycięstwo Stelmetu Zielona Góra nad Valencią Basket lub walka do ostatniej sekundy o zwycięstwo z najlepszym zespołem Europy ostatnich dwóch lat - Olympiacosem Pierus, mas społeczeństwa nie obchodzą. To się nie sprzeda, dlatego lepiej pokazywać sprawy co najwyżej luźno nawiązujące do rywalizacji sportowej. Szczyt głupoty polskich polskich mediów na początku 2014 roku osiągnął już chyba apogeum. Żeby polski basket znalazł się w czołówce, koszykarską przeszłość musiałby mieć Trybson lub jeszcze gorętszy "towar" ostatnich tygodni, czyli Mariusz Trynkiewicz. Tylko wtedy koszykówka mogłaby przebić się do masowego odbiorcy. Dobrym przykładem jest magazyn "Uwaga!" w stacji TVN, w którym ostatnio pojawił się basket, jednak po raz kolejny z domieszką sensacji. Z kolei od kilku dni medialnym tematem jest kolejna afera ze Zgorzelca, tym razem o zabarwieniu dopingowym. Nazwisko Damiana Kuliga zostało odmienione chyba przez wszystkie przypadki, a materiał ze Zgorzelca opublikowała także strona internetowa TVN24. Niedozwolone wspomaganie pojawiło się też w sprawie jednego z liderów AZS Koszalin (Sek Henry).

Nie jest dziś przypadkiem, że kamery wypatrzą na meczach prędzej Kazadi niż Grzegorza Bachańskiego. Dlatego niech ta Kazadi bywa na meczach i przeprowadzają z nią wywiady. A niech tak już będzie! Jej zdanie, że bardzo kibicuje Stelmetowi jest zdecydowanie bardziej słyszalne przez przeciętnego Kowalskiego niż gdy wypowie to koszykarski ekspert rozkładający taktykę rywala na łopatki. Niestety taka jest prawda. Analogicznie tekst czy reportaż o triumfalnym zwycięstwie nad renomowanym rywalem "nie sprzeda" się tak dobrze jak coś z pograniczu plotek, sensacji i żenady. Nie tyczy się to tylko koszykówki, ale mediów generalnie. Pod polskim koszem o sukcesy i tak bardzo trudno, więc dzięki tym tabloidalnym doniesieniom basket jeszcze jakoś od wielkiego dzwonu funkcjonuje w "mainstreamowych" mediach. Tutaj jednak zasada nie ważne jak mówią, ważne by mówili, absolutnie nie przynosi żadnych korzyści.

Na koniec trochę pozytywów. Należy oddać mediom, że w dużym stopniu informowały o chorobie Kacpra Piekarskiego (też magazyn "Uwaga!" nadawał materiał w tej sprawie), który dzięki temu mógł liczyć na większe wsparcie finansowe. Junior AKM Włocławek zmaga się z poważną chorobą i gdyby nie internet, telewizja, prasa, pewnie mało kto by wiedział, że należy mu pomóc. Ponadto w poniedziałkowym "Przeglądzie Sportowym" w pozytywnym kontekście napisał Przemysław Rudzki, który jest zastępcą redaktora naczelnego sportowego dziennika i specjalistą głównie w brytyjskiej piłce. Napisał on, żeby piłkarze ligi angielskiej najlepiej oglądali... koszykówkę. Pep Guardiola robi to od dawna i ponoć dlatego ma takie sukcesy obecnie z Bayernem Monachium, a wcześniej z Barceloną. Więc warto odłożyć sprawy tabloidowe na bok i zająć się oglądaniem po prostu meczów. Znów nawiązanie do ligi angielskiej w futbolu rodem z Canal + Sport, czyli słynne zdanie wypowiedziane przez redaktorów stacji - "siadamy głęboko w fotelach, zapinamy pasy i startujemy" . Tylko czy z PLK to możliwe?

środa, 12 lutego 2014

PLK - Prowincjonalna Liga Koszykówki.


Liga potrzebuje nie tylko większych pieniędzy, ale i większych miast. Od lat niestety w Polskiej Lidze Koszykówki robi się coraz bardziej powiatowo. Nie tak dawno było jednak jeszcze całkiem inaczej.

Niecały rok temu władze PLK chciały wymóc na klubach posiadanie obiektu na minimum 3000 osób, co jednak spotkało się ze zrozumiałym sprzeciwem prawie wszystkich zorientowanych w temacie.

Często marudzi się na zainteresowanie ligą, frekwencję, ale gdyby przenieść na chwilę nazewnictwo z NBA do PLK, to w krajowym baskecie mamy głównie do czynienia, jak to się mówi w Stanach, z „prowincjonalnymi rynkami”.

Bardziej Milwaukee niż Nowy Jork

Ligowa koszykówka znajduje się na peryferiach nie tylko zainteresowania największych mediów, ale też na geograficznej mapie. Od kilku lat stale brakuje dużych wojewódzkich ośrodków, które mogłyby podnieść trochę frekwencję. Szkoda, że pozytywów w postaci wysokiej frekwencji trzeba czasami szukać aż w drugiej lidze, gdzie ostatnio derby Warszawy miały taką oprawę i widownię jakiej próżno obecnie szukać w PLK.

Warszawy na najwyższym szczeblu obecnie nie ma, podobnie jak Krakowa, Poznania, Szczecina, Lublina i kilku innych większych polskich miast. Dziś połowa ligi może robić za „polskie Milwaukee”, ośrodki dla sportowca, zwłaszcza zagranicznego, nieatrakcyjne do życia.

Trudniej jednak przekonać kogoś do życia w Starogardzie, Tarnobrzegu lub nawet w Słupsku niż do Warszawy czy Poznania.

Janusz Jasiński ze Stelmetu Zielona Góra ostatnio w wywiadzie wspominał, że pewnego potencjału ludzkiego południowa stolica województwa lubuskiego nie przeskoczy. To dość mały rynek, około 120 tysięcy mieszkańców, ale jednak w obecnych realiach polskiej ligi to jedna z większych miejscowości.

Jeśli trudno pozyskiwać sponsorów i widzów nawet w mieście mistrza Polski, tym trudniej o to w miastach powiatowych, w których potencjał sportowy, ekonomiczny i demograficzny jest jeszcze mniejszy. A takie miasta są dziś podstawą Polskiej Ligi Koszykówki.

PLK vs. inne ligi

Czy to znak czasów, że duże miasta skazane są tylko na piłkę nożną? Porównując dwie inne dyscypliny halowe - siatkówkę i piłkę ręczną, wyłania się pewien obraz. W obecnym sezonie na tle dwóch pozostałych dyscyplin basket wyraźnie ustępuje siatkówce pod względem wielkości ośrodków oraz rozproszeniu klubów po całej Polsce. 

W PlusLidze aż 75% klubów pochodzi z miast, w których liczba mieszkańców przekracza 100 tysięcy, przy czym w PLK ten odsetek wynosi 50%. Jeszcze gorzej jest pod względem posiadania klubów w miastach wojewódzkich, tu różnica jest jeszcze większa. 

W porównaniu do innej popularnej dyscypliny halowej, czyli piłki ręcznej, koszykówka nie wypada już najgorzej. To mecze PLK odbywają się w nieznacznie większych miastach, ale popularnością na chwilę obecną przegrywamy. Wynika to z dobrych rezultatów osiąganych przez reprezentację na dużych imprezach oraz gry w lidze dwóch klubów, które należą do czołówki europejskiej (szczególnie Vive Targi Kielce).

1. Siedziby klubów w sezonie 2013/2014 w wybranych dyscyplinach halowych. (liczba mieszkańców w tys.).


Duże ośrodki do lamusa
Trend, który zepchnął basket do mniejszych ośrodków, jest cały czas dość świeży. Próbowano go na moment odwrócić w sezonie 2011/2012, ale życie pokazało, że bez poważnych wizji i pieniędzy odbudowa w dużych aglomeracjach może zakończyć się tylko katastrofą. Sztuka zbudowania drużyny na trwałe nie udała się w Łodzi, Poznaniu, wcześniej także w Krakowie. 
Miejska oraz sponsorska kasa w największych polskich ośrodkach, jeśli chodzi o sport, w pierwszej kolejności jest wydawana na kluby piłkarskie, dopiero później można uszczknąć coś z lokalnego tortu. Nic dziwnego, że koszykówka najlepiej stoi w miastach „niepiłkarskich”, to znaczy takich, które nie posiadają drużyny w T-Mobile Ekstraklasie i I lidze. Takich miast w PLK jest aż jedenaście, jedynie Wrocław stanowi tutaj wyjątek.
Tak jednak nie było zawsze. Koszykarska mapa Polski bardzo się zmieniła na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat. W sezonie 1993/1994 tylko dwa kluby miały siedziby w miastach poniżej 100 tysięcy mieszkańców, a większość była usytuowana w największych miastach od Szczecina, przez Warszawę, po Lublin. Stopniowo ten trend zaczął się odwracać.
Pięć lat później większą rolę pełniły już miasta mniejsze, ale z większymi ambicjami jak Sopot, Ostrów Wielkopolski. Silną reprezentację posiadała też aglomeracja śląska na czele z Sosnowcem. Dziś niestety ten zasłużony ośrodek zamiast z meczów PLK, bardziej kojarzony jest jako rodzinne miasto Trybsona z WarsawShore.
Jeszcze przed dziesięcioma laty była zachowana pewna równowaga – silne kluby posiadały Warszawa, Wrocław oraz zdecydowanie mniejszy Sopot oraz będący gdzieś pomiędzy Włocławek. Dziś, przy całym szacunku dla Wrocławia, ale sporo pewnie jeszcze rzeki w Odrze upłynie, zanim Śląsk będzie można nazwać jednym z najlepszych klubów w Polsce.
2. Siedziby klubów PLK w wybranych sezonach w ostatnich dwudziestu latach (została przyjęta liczba mieszkańców w miastach wg stanu możliwie najbliższemu obecnie, podobnie przyjęto aktualną mapę administracyjną i liczbę 16 województw – przed 1 stycznia 1999 było ich aż 49).

Zmiany na horyzoncie
Paradoksalnie są dobre widoki na przyszłość. W dość niedługim czasie w PLK można spodziewać się Torunia, który w pierwszej lidze radzi sobie bardzo dobrze, a także niebawem będzie dysponował nowoczesną halą. 
Do przodu ruszyła po wielu latach posuchy także koszykówka w Szczecinie, gdzie także niebawem zostanie oddana do użytku nowoczesna hala. Plany powrotu najlepszej krajowej koszykówki pojawiają się też w głowach zarządzających Legią Warszawa i warto także mieć na uwadze ten będący na początku drogi projekt.
Wszystkie te trzy miasta działały i działają oddolnie, stopniowo rosnąc w siłę. Dopiero mając potencjał sportowy, finansowy i kibicowski można myśleć o atakowaniu PLK. Bazowanie tylko na samym terminie „dużego ośrodka” nie wystarczy, o czym doskonale przekonali się między innymi w Łodzi.

wtorek, 4 lutego 2014

Mundialowa "grupa śmierci".


Po losowaniu grup mistrzostw świata, które odbędą się między 30 sierpnia a 14 września tego roku w Hiszpanii, bardzo łatwo ustalić, który zestaw jest "grupą śmierci". Świadczą o tym nie tylko aktualne notowania poszczególnych reprezentacji, ale też wielkie osiągnięcia z przeszłości w mistrzostwach świata.

W czasie wielu losowań w przeróżnych dyscyplinach dzieje się tak, że gospodarze imprezy trafiają na najłatwiejszych rywali w grupie, a potem mają łatwą drogę aż do finału. Znane sa praktyki jakie stosowali choćby organizatorzy wcześniejszych mistrzostw świata w siatkówce, gdzie nie tylko gospodarzom pomagało losowanie, ale też sam system rozgrywania turnieju. Losowanie grup koszykarskiego mundialu, które odbyło się 3 lutego pokazało, że Hiszpanie, zanim zmierzą się ze Stanami Zjednoczonymi, będą mieli piekielnie trudną drogę już na starcie. Oczywiście jako gospodarze, wicemistrzowie olimpijscy, to cały czas gracze z Półwyspu Iberyjskiego muszą być stawiani w roli faworyta grupy, ale nie ma co ukrywać, że na tym etapie mogli trafić lepiej, choćby jak wspomniane już Stany Zjednoczone. Reprezentacja Mike'a Krzyzewskiego zagra w grupie C, która według różnych opinii uchodzi za, obok grupy A, najciekawszy zestaw mundialu. Oprócz USA w grupie są jeszcze reprezentacji Turcji, Ukrainy, Finlandii, Nowej Zelandii i Dominikany. Porównując to jednak do zestawu w grupie A, wielkiego wrażenia nie powinno to robić, podobnie jak grupa B oraz D - swoista "grupa życia", czyli Litwa, Słowenia, Australia oraz Angola, Meksyk i Korea Południowa.

Grupa A, czyli kto tam będzie grał? Aktualni wicemistrzowie olimpijscy i najlepszy zespół Europy w XXI wieku - Hiszpania, aktualni mistrzowie Europy - Francja, wielka koszykarska firma i czwarty zespół ostatnich MŚ - Serbia, ćwierćfinalista ostatnich igrzysk olimpijskich i zespół, który powinien w najbliższych latach zbliżyć się do czołówki na świecie - Brazylia, oraz będące dopełnieniem reprezentacje Iranu i Egiptu. Z grupy dalej przejdą cztery zespoły i zapewne będą to wymienione pierwsze cztery reprezentacje. Pojedynki między tymi zespołami już w fazie grupowej mogą być znakomitym przedsmakiem tego co będzie się działo podczas mundialu w okolicach ćwierćfinału i dalej. Bo reprezentacje Hiszpanii, Francji, Serbii i Brazylii równie dobrze mogłyby jak jeden mąż zagrać w czołowej ósemce. Żadna inna grupa nie ma tak mocnych czterech zespołów - ekipy z grup C (poza USA) i D są może i trochę wyrównane, ale sportowo na nieco niższym poziomie. Zostaje jeszcze grupa B, czyli drużyny, które w drugiej rundzie skrzyżują się z opisaną tutaj grupą A. I już na poziomie 1/8 finału zespoły będą się wykrwawiać, wszak z B najmocniejsze wydają się drużyny Grecji, Argentyny, Chorwacji i Portoryko. Mieszając to z Hiszpanią, Francją, Serbią i Brazylią, powstaje istny etniczny kocioł, który sprawi, że w pierwszej finałowej rundzie z mistrzostwami pożegna się już kilka znaczących reprezentacji.

Grupa A powinna być najatrakcyjniesza też ze względów historycznych. W przeszłości sukcesy odnosiły też zespoły z innych grup, ale nie były one tak liczne (grupy B i D) albo były prawie w całości wynikiem działania jednego zespołu (grupa C). Natomiast wśród ekip z grupy A zagrają aż trzy reprezentacje, które mają na swoim koncie mistrzostwo świata, czyli Brazylia i Serbia (dwukrotnie) oraz Hiszpania (jeden tytuł). Ponadto Brazylijczycy, którzy byli mocni szczególnie w początkowyh latach rozgrywania MŚ, zdobyli także jeszcze po dwa srebrne i brązowe medale, jednak ostatni z nich zdążył się pewnie solidnie zakurzyć, pochodzi przecież z 1978 roku. W tej grupie dorobek medalowy byłby jeszcze bardziej okazały, gdyby zaliczać tutaj medale dawnej Jugosławii, jednak obecna reprezentacja Serbii ma niewiele już wspólnego z federacyjnym państwem, które święciło triumfy na miedzynarodowych parkietach do początku lat 90-tych. Warto też zauważyć, że do tej pory Francja, która potrafiła niejednokrotnie zdobywać medale na EuroBaskecie i igrzyskach olimpijskich, na mistrzostwach świata pozostaje jeszcze bez żadnego sukcesu. Tony Parker i spółka są jednak na pewno zespołem, który jest w stanie zmienić to podczas turnieju w Hiszpanii.


Aktualna forma oraz historyczne sukcesy wskazują, że w pierwszej kolejności koszykarski kibic podczas mistrzostw świata powinien zawiesić oko na zespołach, które będą swoje spotkania rozgrywać w Granadzie. Warto szczególnie kierować swoją uwagę na Hiszpanów, którzy juz dawno obrali na 2014 rok jeden cel - zdetronizować Amerykanów. Pojawiają się opinie, że dla Pau Gasola, Juana Carlosa Navarro i kolegów to było korzystne losowanie, bo starcie z USA możliwe będzie dopiero w wielkim finale. By jednak tam dojść, a przede wszystkim w pierwszej kolejności wygrać grupę, potrzeba będzie wylać sporo litrów potu. Z drugiej strony, jesli cokolwiek ma być dla podopiecznych Juana Antonio Orengi sprawdzianem przed ewentualnym meczem z USA, lepszego zestawu rywali (przynajmniej tych w postaci Serbii, Francji i Brazylii) w fazie grupowej koszykarze z Półwyspu Iberyjskiego nie mogli sobie wyobrazić.

poniedziałek, 3 lutego 2014

Karykatura rywalizacji.


Dziś rozlosowano grupy eliminacyjne do EuroBasketu 2015, który zostanie rozegrany na Ukrainie. Zanim to nastąpi, reprezentacja Polski rozegra mecze z Niemcami, Austrią oraz Luksemburgiem. I sztuką będzie nie awansować z takiej grupy.

Po decyzji FIBA z września 2010 roku, gdy rozszerzono grono uczestników EuroBasketu do 24 zespołów, eliminacje do truniejów tej rangi przypominają i pewnie będą jeszcze długo przypominać karykaturalną rywalizację. W Europie nie ma tylu silnych zespołów, które zasługują na udział w ME, a co dopiero myśleć o wyrównanych kwalifikacjach. Skutkiem decyzji międzynarodowej federacji jest dziś sytuacja, w której z eliminacji na EuroBasket awansuje 50% drużyn. To spory odsetek, tym bardziej zważywszy na fakt, że część najlepszych europejskich zespołów ma już dawno zapewniony udział na Ukrainie. Tym samym w sierpniu kibice koszykówki na Starym Kontynencie przed mistrzostwami świata będą mogli pasjonować się pojedynkami typu Macedonia - Dania, Rosja - Szwajcaria czy Bośnia i Hercegowina - Islandia. Typowa kadłubowa rywalizacja, w której wynik jest dla wszystkich dawno znany przed pierwszym gwizdkiem.

Jeśli na ostatnim EuroBaskecie była spora grupa koszykarzy nieobecnych z różnych powodów, nasili się to jeszcze bardziej przed letnimi kwalifikacjami. Rosjanie nie będą potrzebować całego zaciągu CSKA Moskwa  lub kogokolwiek z NBA, Włosi swojego zaciągu z NBA, by wysoko ograć Szwajcarię. Tak samo Niemcy, u których już dziś można być pewnym, że zabraknie z NBA nie tylko Dirka Nowitzkiego. Dobrą decyzją więc jest sam fakt, iż postanowiono skrócic eliminacje i zamiast dziesięciu, każdy zespół rozegra tylko sześć spotkań. Stosując metodę kwalifikacji z piłki ręcznej lub siatkówki, równie dobrze można było pomyśleć o rozegraniu jednego turnieju kwalifikacyjnego i z niego wyłonić finalistów. Z uwagi na to, że kwalifikacje to jedyna okazja w roku, by oglądać reprezentację w swoim kraju, to raczej nie byłaby jednak dobra decyzja. Ciekawe tylko ile widzów będą w stanie przyciągnąć mecze w Polsce. Juz wiadomo, że premierowe spotkanie rozegramy z Niemcami i tu o frekwencję można być na pewno spokojnym. Odwrotnie niż w potyczkach z Luksemburgiem i Austrią, które zostaną rozegrane jako ostatnie spotkania w eliminacjach. Tutaj jedyną atrakcją może być tylko okazja do obejrzenia w akcji Rasida Mahalbasicia, byłego zawodnika Asseco Prokomu Gdynia.

To będą dopiero drugie kwalifikacje rozgrywane według nowej formuły. Dziś "grupę śmierci" tworzą Czarnogóra, Izrael, Bułgaria i Holandia i z dużym prawdopodobieństwem awansują z tej czwórki dwa zespoły. Natomiast jeszcze w kwalifikacjach do EuroBasketu 2009 swoistą "grupę śmierci" stanowiły następujace zespoły: Serbia, Bułgaria, Włochy, Finlandia i Węgry. I też nie zawsze wychodziły dwa zespoły. Skala trudności była jednak zdecydowanie większa. Dość powiedzieć, że aktualni mistrzowie Europy, Francuzi przegrali kwalifikacje do ME w Polsce, a o ich awansie na turniej przesądził dopiero ostatni turniej barażowy na kilka tygodni przed imprezą. Dziś natomiast awans Szwecji, Wielkiej Brytanii lub Portugalii zbytnio już nie dziwi. Zwrot "wygrać kwalifikacje" uległ totalnej dewaluacji i nie jest dziś żadnym sukcesem. Dziś będąc europejskim średniakiem trzeba się mocno postarać, by na EuroBasket się nie zakwalifikować. Warto o tym pamiętać jak koszykarska centrala lub osoby związane z drużyną będą przypominały polskim kibicom o "sukcesie", czyli awansie do Mistrzostw Europy w 2015 roku. Może dlatego, że jeszcze nie tak dawno nie potrafiliśmy przebrnąć kwalifikacji aż cztery razy z rzędu. Awans jednak w obecnych warunkach, które tylko pozornie można nazywać rywalizacją, jest absolutnym obowiązkiem. Wystarczy napisać, że aby go osiągnąć, zapewne wystarczy wygrać po dwa mecze z Austrią i Luksemburgiem.

FIBA ze względów głównie finansowych nie odejdzie już od formuły 24-zespołowego EuroBasketu. Jeśli prędko w wielu krajach Europy poziom koszykówki drastycznie się nie podniesie, będziemy świadkami kolejnych kadłubowych kwalifikacji za dwa lata i dalej. Może w takim razie skończyć z farsą i od razu rozszerzyć EuroBasket do 32 zespołów? Byłaby w końcu szansa na to, by reprezentacja Polski wygrała po latach na ME trzy spotkania.