czwartek, 30 maja 2013

Nudziarz, dinozaur i legenda.


Przeczekał budowę "wielkiej trójki" w Bostonie. Przetrwał drugi atak na szczyt Lakers z Philem Jacksonem na ławce. Poskromił Phoenix Suns z połowy pierwszej dekady XXI wieku. W czasie jego kariery było wiele sezonowych gwiazdek, które oglądało się chętniej niż rzekomo nudnych San Antonio Spurs. Mimo 37 lat i niezmiennego stylu gry, nadal jest jednym z tych, którzy pokazują młodym miejsce w szeregu i dowodem, że stara gwardia ma się całkiem nieźle. Oto Tim Duncan.

A więc słyszeliście o Timie Duncanie czy nie? Wkrótce usłyszycie, kiedy zadebiutuje w NBA na początku sezonu 1997/1998. Duncan jest obecnie cenną własnością koszykówki uniwersyteckiej i jest prawie pewne, że będzie pierwszym wyborem w przyszłorocznym drafcie. Szczęśliwy klub, który weźmie go w posiadanie, powinien szybko zmienić się z outsidera, biorącego udział w loterii na kandydata do play-offs. Tak, on jest na tyle dobry. - tak o Duncanie pisał Pro Basket Magazyn w 1996 roku, na rok przed tym, jak został wybrany z numerem pierwszym w drafcie. Wybór, który był już dawno przesądzony, gdy Duncan grał w barwach uczelni Wake Forest na parkietach NCAA. Z czasów akademickich Duncan pozostawił po sobie świetny wynik w łącznej ilości bloków, śrubując licznik do 481. W całej historii NCAA lepszy wynik osiągnęło tylko trzech graczy, w tym nasz Wojciech Myrda.

Kariera Duncana szybko nabrała tempa, a zdobycie mistrzostwa NBA i nagrody MVP Finałów już w drugim sezonie potwierdziło, że całkiem niedawno do ligi wszedł gracz, który powinien rządzić na swojej pozycji przez lata. W zasadzie trudno o Duncanie powiedzieć, że był kiedyś młody - jego styl gry i boiskowa dojrzałość znacznie różniła się od popisów różnych "jeźdźców bez głowy", którzy zasilali NBA każdego sezonu. Duncan od początku pasował idealnie do San Antonio, miejsca, które znajduje się nieco na uboczu wielkich rynków NBA. Gdy przed każdym sezonem można spotkać się z buńczucznymi zapowiedziami z Los Angeles, Nowego Jorku, San Antonio, mimo, że w ciągu trzynastu lat zdobyło cztery tytuły, jest nieco w cieniu innych ekip. Modne tylko stało się sprowadzanie Spurs do trójki Duncan, Tony Parker i Manu Ginobili, co obecnie jest już anachronicznym stereotypem. 

"TiDi", jak lubi mówić Wojciech Michałowicz, jest symbolem organizacji, która od 1997 roku nieprzerwanie wygrywa co najmniej 50 spotkań w sezonie regularnym. Jedynie nie udało się to w 1999 roku, ale wówczas drużyny rozgrywały przez cały sezon właśnie 50 meczów. Przez te wszystkie lata Duncan tylko trzykrotnie kończył swój udział w play-off na pierwszej rundzie. Jest, obok Kobe Bryanta, największą grającą legendą ligi, z tym nie można dyskutować. W czasie jego teksańskiej kariery grał z każdym od Davida Robinsona i Avery Johnsona po Tiago Splittera. Jak długi to okres, wystarczy popatrzeć na Tracy McGradego. McGrady młodszy o trzy lata i wybrany w tym samym drafcie z 1997 roku, jest obecnie wyłącznie od zapełniania ławki rezerwowych... Spurs i od paru lat kompletnie wypalony, tak jak Allen Iverson, jeden z kiedyś wielkich rywali Duncana do statuetek MVP. Z czasów końcówki lat 90. i ery tamtych gwiazd, obecnie to Duncan, obok Bryanta trzyma się zdecydowanie najlepiej. Można jeszcze wspomnieć o Kevinie Garnecie i na tym koniec. Wystarczy zresztą spojrzeć w draft '97 i na nazwiska wybranych za podkoszowym Spurs - Keith Van Horn, Tim Thomas, Austin Croshere, Ron Mercer i wielu innych, którzy już dawno nie są na poziomie NBA. Jedynie z tej grupy Chauncey Billups jeszcze utrzymuje się nieźle na powierzchni, ale do osiągnięć Duncana z całej kariery i tak mu bardzo daleko. Mimo swojej niesamowitości Duncan nie jest jednak szczególnym ulubieńcem kibiców, mediów. Swoje jednak robi na boisku, nabierając kolejne już pokolenie na te same zwody. Oglądając go w telewizji, wygląda czasami na nieco nieporadnego dużego gościa, który nie grzeszy błyskiem i szybkością. Nieźle jak na sportowca, który ma w kolekcji dwa tytuły MVP, trzy MVP Finałów i czternaście występów w Meczach Gwiazd.


Cała kariera Tima Duncana to nie było tylko pasmo sukcesów. Do wieszczenia końca trójki z San Antonio można się już przyzwyczaić. Koniec Duncana przepowiadano zwłaszcza po najsłabszym w karierze sezonie 2010/2011. Średnia na poziomie ponad 13 punktów i malejący wpływ na postawę Spurs nasiliły krytyczne głosy w stronę żywej legendy tego klubu. To między innymi na niego spadła krytyka po przegranej już w pierwszej rundzie play-offs z Memphis Grizzlies, która bolała tym bardziej, że San Antonio startowało z pierwszej pozycji. Przedłużający się impas w rozmowach na linii zawodnicy-właściciele i lokaut miał również negatywnie wpłynąć na zespoły weteranów, czyli także Spurs. Gregg Popovich stopniowo dokonywał jednak liftingu w swoim zespole i dziś jest to maszyna nie do zatrzymania, która nie ma już wiele wspólnego  z trójką weteranów. Dziś San Antonio Spurs to zespół z jednym z najgłębszych składów w lidze, który pozwala także Duncanowi efektywnie wykorzystać swój czas na boisku. Gdyby spojrzeć na obecny sezon regularny to okazuje się, że Duncan według PER-36 rozegrał swój najlepszy sezon od 2004/2005. Zdecydowanie jest to zasługą coacha Popovicha, który inteligentnie znalazł sposób na budowę zespołu. Spurs AD 2013 to nie tylko Duncan, Parker i Ginobili, ale w dużej mierze stworzone zaplecze, które dziś przekłada się na kolejnych trzech zawodników rzucających dwucyfrową liczbę punktów i kilku następnych, którzy są w stanie tego dokonać.


Cieniem i niespełnieniem w karierze na pewno pozostanie przygoda Duncana z reprezentacją USA i udział w kampanii "Nightmare Team" w Atenach na Igrzyskach Olimpijskich w 2004 roku. Nic nie może usprawiedliwić tego zespołu, który przywiózł z Grecji ledwie brązowy medal. Do nieszczęścia na greckich parkietach przyczynił się zresztą w bardzo dużym stopniu... kolega z drużyny - kapitalny występ Ginobiliego w półfinale przeciwko USA zamknął Duncanowi drogę do zdobycia złota. Poza igrzyskami, w reprezentacji USA Duncan grał jeszcze dwukrotnie, w 1999 i 2003 roku, zdobywając dwukrotnie mistrzostwa Ameryk. Kariera reprezentacyjna jest tym bardziej trochę niespełniona, że od wyjazdu do Sydney w 2000 roku powstrzymała go tylko kontuzja kolana, która sprawiła, że złoty medal przeszedł koło nosa. Później już po Atenach budowano nowy zespół i Duncana więcej nie powoływano. I w ten oto sposób Duncan znajduje się na liście dwunastki, która jest symbolem jednego z największych blamażów w historii tego sportu.


Tim Duncan to legenda, żywy pomnik NBA i jeden z najlepszych w historii na swojej pozycji, nie podlega to najmniejszej wątpliwości. Dziś mówi się o szczęściu jakie spotyka Cleveland Cavaliers, które po raz drugi w ciągu trzech lat wygrało draftową loterię. Tylko, że i to może być za mało, by stworzyć klasowy zespół. W przypadku Spurs wystarczył jeden fatalny sezon na dwadzieścia lat i wygranie szóstki w totka vel wybranie Duncana. Dlatego po erze Chicago Bulls, obok Los Angeles Lakers, to San Antonio Spurs są zdecydowanie najlepszym zespołem ligi. Ewentualne zdobycie teraz w czerwcu tytułu przez Spurs sprawi, że wyrównają oni bilans Lakers, podobnie jak Duncan wynik Bryanta. Nie wydaje się też, że dla San Antonio tegoroczny finał będzie łabędzim śpiewem jak dwa lata temu dla Dirka Nowitzkiego i Dallas Mavericks. Żadnej innej drużynie nie wieszczy się tak często końca jak Spurs. Żaden inny team nie jest jednocześnie tak regularny w kwestii awansów do play-off. Ale w Teksasie mają Gregga Popovicha i Tima Duncana. Nierozłączny duet już od szesnastu lat.

piątek, 24 maja 2013

Prasa z przeszłości.


Lata 90 - brak internetu, league pass, (re)transmisje z opóźnieniem, telegazeta. I periodyki, na które czekało się cały miesiąc. Magic Basketball i Pro Basket były najlepszym źródłem informacji i jak pokazały późniejsze lata, czasopisma te wyprzedziły swoją epokę.

Gdy w październiku 1994 roku na rynek wyszedł pierwszy numer Magic Basketball nikt pewnie nie przypuszczał, że prawie dwadzieścia lat później gazeta będzie otoczona takim kultem, symbolem merytorycznego podejścia do NBA i niedoścignionym wzorem dla następnych próbujących  podbić polski rynek wydawniczy. Pierwszy numer może być tym bardziej szczególny dla polskiego kibica, bo przecież na okładce znajduje się sam Richard Dumas. "Rysiek" kilka lat później przyjechał do Polski grać w Pekaesie Pruszków, budząc z miejsca ogromne zainteresowanie. Gdyby jednak był tylko uzależniony od koszykówki to na pewno nigdy by w Polsce nie zagrał. Od początku, mimo wysokiej jak na tamte czasy ceny (ok. 6 zł), miesięcznik znajdował coraz więcej nabywców. Papier, zapach, okładka, strony w środku mimo upływu lat nie zestarzały się ani trochę. Wizualnie nie ma się do czego przyczepić, do treści tym bardziej. Można jedynie  przyczepić się do formy, która nie zaskakiwała - praktycznie każdy numer miał ten sam układ: dłuższe teksty poświęcone zawodnikom, drużynom, potem wyniki i na końcu garść newsów. Dziś może to wydawać się śmieszne, ale wtedy podawanie takich informacji nawet z miesięcznym opóźnieniem miało rację bytu. Magic Basketball towarzyszył w czasie szczytowej popularności NBA w Polsce i stał się też pośrednio jednym z symboli spadku zainteresowania tą ligą w naszym kraju. Ostatni numer wyszedł w lutym 2000 roku, a okładkę zdobił mający wtedy sprężyny w nogach Air Canada, czyli po prostu Vince Carter.

Magic Basketball nie był jedynym czasopismem poświęconym NBA, które wychodziło w Polsce. Pro Basket Magazyn pełnił rolę godnego konkurenta dla MB. Podobnie jak "rywal" na rynku, Pro Basket cechował się doskonałym papierem, znakomitymi plakatami i dość obfitą ilością stron. Różniła się nieco zawartość. Mimo, że oba miesięczniki dotykały tematyki NBA, to Pro Basket podchodził do tematyki mniej merytorycznie, skupiając się często na fotografiach zajmujących pół strony. Koncepcja bardziej "rozrywkowa" tego czasopisma jednak sprawdziła się, czego dowodem było także dość długie utrzymanie się na krajowym rynku. Podobnie jak Magic Basketball, gazeta przestała być wydawana w momencie spadku popularności NBA i koszykówki w ogóle. Od tamtej pory aż do 2009 roku NBA w naszym kraju zniknęła z salonów, nie tylko zresztą prasowych.

Magic Basketball i Pro Basket to nie jedyne czasopisma poświęcone koszykówce, które były wydawane w Polsce. Wraz ze wzrostem popularności całej dyscypliny, także polskiej ligi, wydawano także Basket, poświęcony krajowej koszykówce. Różnica w formie wyglądu między Basketem a Magic Basketball była taka jak między NBA a polską ligą - przy "wypasionym" MB Basket wyglądał, zwłaszcza w okresie początkowym, jaki ubogi krewny, mimo, że pojawił się na rynku już w 1993 roku. Później rolę Basketu w kwestii popularyzacji głównie krajowej koszykówki pełnił Super Basket. Początkowy tygodnik, od marca 1999 roku miesięcznik był istotną odskocznią od świata NBA prezentowanego w Magic Basketball i Pro Basket, choć i po pewnym czasie wydzielono osobne strony o najlepszej lidze świata, o której pisał między innymi Wojciech Michałowicz. Poza nim swoje teksty prezentowali np. Adam Romański (często krytyczne o PLK), Piotr Sobczyński czy Marcin Harasimowicz. Super Basket miał jednak też jedną wadę, z czasem dało się wyczuć forowanie Śląska Wrocław. Nic być może dziwnego, skoro za gazetę odpowiadali ludzie związani z Grzegorzem Schetyną... 

Trzeba jednak oddać, że to właśnie Super Basket stworzył nietuzinkowe wydawnictwo dostępne tylko na zamówienie. Specjalnie wydany Skarb Kibica, w którym każdy zawodnik PLK był szczegółowo opisany i z którego można było się dowiedzieć między innymi o chóralnej przeszłości Szymona Szewczyka, nawet po latach stanowi ciekawą pozycję w kolekcji. Z czasem, kiedy malało zainteresowanie PLK, malała też objętość Super Basketu, by po raz ostatni w maju 2003 roku pojawić się w kiosku. Bezpośrednią konkurencję dla tego czasopismo stanowił też przez pewien czas miesięcznik Za Trzy. Poruszający podobną tematykę, ale w większym stopniu poświęcony także kobiecej koszykówce również nie wytrzymał jednak ciężkich czasów dla basketu, upadając jeszcze wcześniej niż Super Basket. Jeszcze wcześniej swój żywot zakończył magazyn FIBA Basketball, który był dobry i dla wszystkich i dla nikogo. Osoby chcące poznać NBA wybierały Magic Basketball lub Pro Basket, ligę polską Basket, Super Basket lub Za Trzy, unikalna była tylko treść poświęcona szeroko pojętej koszykarskiej Europie, która w tamtym czasie nie była jednak też zbyt popularna w Polsce.

Nowsza historia to trudniejsze czasy dla koszykówki i ogólnie prasy. Mimo to, jeszcze w tym samym roku, w którym upadł Super Basket, podjęto próbę wydawania Tygodnika Basket. Skupiony głównie na PLK cieszył się w środowisku popularnością, ale też nie był już dostępny dosłownie w każdym kiosku jak poprzednie tytuły. Utrzymywał się jednak też dość długo na rynku, gdyż ostatni numer ukazał się latem 2011 roku. Od tamtej pory po cichu zniknął z mapy sportowych czasopism. Obecnie honoru koszykówki na półkach samodzielnie broni MVP Magazyn, miesięcznik wydawany od października 2009 roku. Plusem MVP jest na pewno samodzielna twórczość polskich autorów, minusem niespecjalnie duża ilość stron w stosunku do dość znacznej ceny. Trzeba jednak oddać honor wydawcy, że w czasie bez ograniczonego niczym dostępu do NBA podjął wyzwanie, które wydawało się na starcie karkołomne. Mimo to, czasopismo jest dostępne już czwarty rok i prezentuje solidny poziom. Szkoda tylko, że brakuje konkurencji. Jednorazowo pojawił się niedawno jeszcze jeden miesięcznik, nawet całkiem niezły, ale przeglądając półki z czasopismami sportowymi i brakiem na nich owego miesięcznika, można stwierdzić, że podzielił on los wcześniejszych koszykarskich pism.

Przez dwadzieścia lat od wydania pierwszego numera Basketu wiele się zmieniło w koszykówce, czasopismach, ogólnym rynku wydawniczym. Pojawienie się internetu sprawiło, że wydawanie nawet dzienników przestaje mieć sens, a co tu dopiero mówić o miesięcznikach. Jak mawia Krzysztof Stanowski z Weszło!, gazety będą niedługo służyć wyłącznie do zawijania śledzi. Na pewno już przegrywają z czasem. Przykład to przedostatni numer MVP, gdzie jest podsumowanie sezonu zasadniczego, ale na dobrą sprawę gazetę oddano do druku po 80 meczach sezonu i w momencie, gdy nie było do końca wiadomo kto awansuje do play-offów z Western Conference. Ograniczenia wynikające z oddania do druku nie są w stanie przeskoczyć newsowych bombardowań z Twittera i innych narzędzi. Mimo wszystko, zdecydowanie lepiej prezentuje się obfita kolekcja kultowego Magic Basketball i spółki na półce niż tylko bezduszne wklepywanie adresów stron w internecie. Tym bardziej takich, które przerabiają cyferki z box-score na teksty i każą sobie jeszcze za to płacić.

środa, 22 maja 2013

Szczęście sprzyja Cavs.


Od samego draftu często ważniejsza jest sama loteria i rozstawienie. Jeśli draftowa jedynka znana jest już w połowie sezonu, albo nawet przed grą w NCAA, to dużo większe znaczenie ma samo rozstawienie niż oficjalny draft w czerwcu, będący później w dużej części tylko formalnością.

PONOWNIE numer jeden przypadł Cleveland, które jak nikt inny, otrzymało szansę odbudowy drużyny w trybie mocno przyspieszonym. Kiedy odchodził latem 2010 roku LeBron James, nikt w Cleveland pewnie nie przypuszczał, że w ciągu ledwie kolejnych trzech draftów skupią u siebie aż dwie jedynki. Dziś po wynikach loterii, w Cleveland mogą myśleć o budowie zespołu, który za kilka lat może znów być czołową siłą w Eastern Conference jak za czasów LBJ. Zespół skupiony wokół lidera Kyrie Irvinga i dobrze obudowany młodymi - Tristanem Thompsonem, Dionem Waitersem, Tylerem Zellerem, tegoroczną jedynką (Nerlens Noel?), to może być wschodnia odpowiedź na Oklahomę City Thunder czy ostatnio Golden State Warriors. A dodatkowo w tegorocznym drafcie Cavs będą mieli jeszcze wybór w pierwszej rundzie (19. numer) od Los Angeles Lakers. Oczywiście budowa silnego zespołu poprzez picki w drafcie to bardzo mglista perspektywa, ale dla takiego niezbyt atrakcyjnego rynku jak Cleveland jedyna słuszna. Już posiadają prawdziwego lidera, który powinien być tylko lepszy. Irving wie już jak zdobywać powyżej 20 punktów, teraz pewnie chciałby jeszcze wiedzieć, jak się gra po 20 kwietnia. 

Po raz kolejny wysoko w drafcie będą wybierać także Washington Wizards. Po bardzo trafnych decyzjach w 2010 roku - John Wall i 2012 - Bradley Beal, przy umiejętnym tegorocznym wyborze Wizards również mogą w perspektywie kilku najbliższych lat stworzyć ciekawy zespół oparty na graczach z wysokimi pickami. By tak się działo, muszą jednak ustrzec się wyborów takich jak dwa lata temu. Jan Vesely póki co nie daje żadnych podstaw, by decyzji o jego wyborze z szóstym numerem skwitować innym słowem niż pomyłka. Jeśli będą zdarzać się takie pomyłki częściej, Wizards prędko nie zakończą trwającej już pięć lat passy bez 30 wygranych w sezonie.

Tak częste określenie "przebudowy zespołu" w NBA trwa jednak niejednokrotnie wiele sezonów. A budowa silnego teamu poprzez zbieranie picków też nie daje żadnych gwarancji na sukces, jest tylko pewnym ładnie opakowanym planem. Wizję miało Houston, a wystarczył jeden offseason, by wszystkie wcześniejsze koncepcje wzięły w łeb po zatrudnieniu Jamesa Hardena, Omera Asika i Jeremy Lina. Tworzenie nowego zespołu bywa też niezwykle mozolne i bardziej przypomina syzyfową pracę. Doskonałym przykładem mogą być tutaj Sacramento Kings, którzy od lat wybierają z wysokimi numerami, ale kompletnie nie przekłada się to potem na wyniki. Przyzwyczajeni już do wyborów w pierwszej dziesiątce, mimo trafnych rekrutacji, bo do Sacramento zawitali przecież Tyreke Evans, DeMarcus Cousins (nawet z drugiej rundy Isaiah Thomas), ciągle dryfują w odmętach końca stawki NBA. Podobnie jest z Minnesotą Timberwolves, gdzie za przebłysk uznaje się sezon, w którym drużyna nie wygrała nawet 40% spotkań. 

Wybieranie w drafcie to często zresztą istne wróżenie z fusów, zwłaszcza przy okazji loterii, która z góry nie jest uznawana za nadzwyczajną jak te w 2003 czy 1996 roku. Ryzyko pomyłki jest spore, wystarczy tylko spojrzeć na ostatni sezon i numery z pierwszej piątki. Wydawało się, że w 100% gotowy na NBA jest Thomas Robinson, a niczym nie zapadł w pamięć w swoim pierwszym sezonie poza zmianą klubu. Z kolei Dion Waiters, który nie był nawet pewniakiem w swojej drużynie uniwersyteckiej, bardzo dobrze odnalazł się w systemie Cavs. Albo wracając jeszcze do Jana Vesely, to szesnaście miejsc niżej od Czecha wybrany został niejaki Kenneth Faried...

Samymi tylko wysokimi numerami w drafcie daleko się nie zajedzie. Chyba, że ktoś ma ambicję, aby określano jego ekipę "zespołem League Pass". W tej konkurencji, w przeciwieństwie do play-off, prym wiodą młodzi, atletyczni z fantazją i gorącą głową. Koszykówka to jednak nie łyżwiarstwo figurowe i tu nikt nie będzie przyznawał dodatkowych punktów za dunki czy asysty a'la Ricky Rubio. Wyjątkiem od tej reguły ostatnio może być Golden State Warriors. Irving, Wall pewnie chcieliby stać na czele swoich ekip jak Stephen Curry w Oakland. Warriors wybierali ostatnio chyba najumiejętniej, bo pomimo nie najwyższych numerów w 2009 (nr 7), 2011 (nr 11) i 2012 (nr 7) wyciągnęli swojego obecnego lidera, Klaya Thompsona i Harrisona Barnesa. Dziś te wybory przekładają się na prawie 50 punktów w meczu. Cavs i Wizards przy dobrych decyzjach w czerwcu, mogą być na dobrej drodze, by zbliżyć się do tej liczby. Resztę muszą uzupełnić wartościowi gracze z doświadczeniem, których jak na razie w Cleveland i w stolicy USA wielu nie ma.

wtorek, 21 maja 2013

Szeroka kadra życzeń.


Ogłoszona tydzień temu szeroka kadra reprezentacji Polski może robić wrażenie. Dirk Bauermann ogłosił prawie wszystko co najlepsze polski basket ma w tym momencie do zaoferowania. Jednocześnie szeroka lista dwudziestu jeden koszykarzy pokazała jak wąskie jest zaplecze graczy mogących rywalizować na międzynarodowym poziomie.

Powoływanie szerokiej kadry w polskich realiach ma raczej wymiar symboliczny. Przed EuroBasketem 2011 w takiej kadrze znalazło się miejsce dla Macieja Lampego, Marcina Gortata, Krzysztofa Szubargi czy Michała Ignerskiego. Gdy jednak doszło do prawdziwych, a nie życzeniowych powołań, zabrakło w niej miejsca dla każdego z wymienionej czwórki. Ales Pipan, a może bardziej Walter Jeklin, powołali wówczas Jarosława Mokrosa, Michała Gabińskiego, a także Piotra Niedźwiedzkiego. Można odnieść wrażenie, że powoływanie wstępnej kadry jest też w pewnym stopniu ukłonem w środowisko wszelkiej maści "lobbystów", którzy optują za odmłodzeniem i powoływaniem do kadry co rusz nowych młodych koszykarzy, nawet jeśli ich jedynym atutem jest tylko wiek. Kto wie zresztą, czy w ogóle zespół, który ostatecznie powołał Pipan wygrałby mecz z tymi, którzy na Litwę nie pojechali.

Bauermann od początku zapowiadał, że chciałby mieć w składzie wszystkich możliwie najlepszych. Ewentualnie można dopytywać się jeszcze o Davida Logana i Dardana Berishę, ale poprzez swoje postawy i sposób budowania kariery zdyskwalifikowali się niejako sami. Można spojrzeć na rozesłane powołania dwutorowo. Z jednej strony z ogłoszonej szerokiej kadry należy się cieszyć, bo prezentuje się naprawdę imponująco jak na ogólną mizerię polskiego basketu. Jest i doświadczenie z NBA, Euroligi, silnych lig europejskich, koszykarze w najlepszym wieku, młode wilczki z rocznika '93, względnie młodzi, a już doświadczeni ligowcy jak Adam Waczyński. Wyselekcjonowanie ostatecznego zespołu, który pojedzie do Słowenii może przyprawić nawet o lekki ból głowy Bauermanna. Na obwodzie powinno być luźniej, ale generalnie słuszna wydaje się teza, że takiego bogactwa nie mieliśmy od lat. Oczywiście wszystkie przewidywania co do składu przypominają teraz wróżenie z fusów, tym bardziej w polskich realiach, gdzie zmieniamy ostatnio składy na EuroBasket bardziej niż Amerykanie na wielkie turnieje.


Jedna strona medalu to kłopoty bogactwa jakie polskiej koszykówce były kompletnie obce przez ostatnie kilkanaście lat, ale też jest ta druga, kiedy, jak się zobaczy na chłodno, okaże się, że nie mamy nawet dwudziestu w miarę równorzędnych zawodników na ten moment godnych reprezentowania kraju. Z wyselekcjonowaniem 15-16 koszykarzy problemu nie byłoby żadnego, ale przy większej liczbie już zaczynają się schody. Przyjęło się, że do reprezentacji w dobrym tonie jest powoływać "młodych, zdolnych, dobrze rokujących", którzy z czasem będą stanowić o sile kadry. Tylko takie kryterium mogło służyć wysłaniu powołania dla Jakuba Wojciechowskiego (poziom rozgrywek, na którym występuje już na starcie powinien go dyskwalifikować, mimo, że latem 2012 zaprezentował się nawet momentami całkiem korzystnie), oraz tym bardziej dla Piotra Pamuły. Powoływanie zawodnika, nawet do szerokiej reprezentacji, który w lidze średnio spędzał ledwie 12 minut i rzucał tylko ponad 3 punkty na mecz, jest policzkiem wymierzonym w kondycję kadr w krajowym baskecie. Pamuła, choć pewnego talentu rzutowego odmówić mu nie można, zmarnował kompletnie cały sezon i nadal jest bohaterem jednego rzutu, a mimo to teoretycznie cały czas ma szansę na uczestnictwo w EuroBaskecie. Podobnie jest z powoływaniem młodych z rocznika '93. Przemysław Karnowski, który jeśli dużo grał w NCAA to tylko ze słabeuszami, a i rok temu potwierdził, że reprezentacja to za wysokie progi, dziś również jest potencjalnym kadrowiczem. Powołania dla Tomasza Gielo, Michała Michalaka na tą chwilę należy rozpatrywać w kategorii pewnego rodzaju zachęty do ciężkiej pracy. Niestety ciężko znaleźć też zawodników relatywnie lepszych od tych, którzy już znaleźli się na liście - Flip Dylewicz, ewentualnie Kamil Chanas, Paweł Leończyk i to chyba wszystko.

Wstępna lista Bauermanna wydaje się naprawdę sensowna, ale jednocześnie pokazuje jak niewielu mamy graczy z zaplecza pierwszego składu gotowych do gry na takim turnieju jak EuroBasket. Równie dobrze Niemiec mógł ogłosić teraz kadrę szesnastoosobową i wiele by to nie zmieniło. Nie mamy potencjału Hiszpanii, Rosji czy Litwy, żeby przebierać i dokonywać skrupulatnej selekcji. Na kilku pozycjach karty są dawno rozdane, jeśli nie nastąpią kontuzje i odmowy gry. Rozgrywający i gracze wysocy już dziś mogliby być spakowani i gotowi na Słowenię. Ładnie to wygląda na papierze, ta mieszanka rutyny z młodością, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że część powołań musiała być wysłana z braku laku. Wybieranie kogoś, kto gra ogony w PLK to jawna dewaluacja statusu reprezentanta Polski. A cały czas mówimy o kłopocie bogactwa jakiego przez ostatnie lata nie miał żaden trener.
Można mieć pewne zastrzeżenia też do postawy wicemistrzów świata z 2010 roku, którzy nie rozwijają się na pewno tak jak przystało na ich wcześniejszą pozycję w młodzieżowej koszykówce. Dziś jako 20-latkowie grają w drugiej lidze w tej kategorii wiekowej i najpierw tam muszą potwierdzić swoją wartość. Nie mamy swojego Siergieja Karasiewa, który w bardzo silnej lidze rosyjskiej w wieku 20 lat rzuca ponad 18 punktów na mecz i jest najlepszym strzelcem tych rozgrywek. Nawet Mateuszowi Ponitce, jeszcze cały czas notowanego wysoko w rankingach swojego rocznika, dystans do najlepszych 20-latków na świecie coraz bardziej się zwiększa. Dla porównania, w obecnym wieku "chłopców Szambelana" Dominik Tomczyk czy Adrian Małecki byli już przecież czołowymi zawodnikami polskiej ligi rzucając sporo powyżej 10 punktów w meczu, czyli progu, którego nie osiągnął żaden z obecnych przedstawicieli rocznika '93. 

Powołań do szerokiej kadry reprezentacji Polski nie ma co lekceważyć, ale też tym bardziej przeceniać. Jest ciekawym wydarzeniem i powoduje pewne zainteresowanie medialne tą drużyną, która, mając swoje pięć minut tylko przez chwilę w okresie letnim, takiego zainteresowania bardzo potrzebuje. Ale o ich faktycznej wartości przekonać się będzie można dopiero sprawdzając obecność na treningu w pierwszym dniu prawdziwych przygotowań. Do tego czasu pełnią tylko funkcję życzeniową trenera, PZKosz. i całego środowiska.

niedziela, 19 maja 2013

Nowojorski serial bez happy endu.



Nie ma w NBA bardziej przereklamowanego klubu niż New York Knicks, jeśli popatrzy się na wyniki i zainteresowanie w XXI wieku. W tym roku już naprawdę miał nastąpić przełom. Za sukcesem marketingowym miał dołączyć również sportowy. Na końcu wszystko rozegrało się jednak według starego scenariusza, do którego Spike Lee nigdy nie nakręciłby filmu.

Knicks to fenomen: z uwagi na wielki nowojorski rynek każdy chce tam grać, ich mecze stale lecą w telewizji w najlepszych porach, jeszcze tym bardziej, gdy grają u siebie w słynnej Madison Square Garden. Od ostatniego mistrzostwa w 1973 roku nowojorczycy tylko dwukrotnie uczestniczyli w Finałach NBA, w 1994 i 1999 roku. Do 2010 roku w XXI wieku Knicks tylko dwa razy znaleźli się w play-offach, będąc zresztą jednym z najgorszych zespołów dekady. Wszystko miało zmienić się wraz z dniem 1 lipca 2010 roku, kiedy było sporo pieniędzy w puli na zakontraktowanie wolnych agentów. Oczywiście liczono na LeBrona Jamesa, Chrisa Bosha, ale musiano zadowolić się "tylko" przejęciem Amar'e Stoudemire'a. Oczekiwania były większe i liczono, że po offseason 2010 Knicks z marszu dołączą do najlepszych zespołów nie tylko swojej konferencji. Ostatecznie trzeba było zrewidować plany i liczyć co najwyżej na sam awans do play-off. 

W trakcie sezonu dokonano jednak jeszcze wymiany, która początkowo wydawała się dość niekorzystna dla Nowego Jorku, gdyż ceną za Carmelo Anthony byli Danilo Gallinari, Wilson Chandler i Raymond Felton, czyli wtedy trójka podstawowych graczy rzucająca średnio prawie 50 punktów na mecz. Po czasie można stwierdzić, że była to korzystna wymiana dla obu stron. Anthony, Stoudemire i dołączony w pakiecie wymiany z Nuggets Chauncey Billups mieli zaprowadzić Knicks do dobrego wyniku w play-off. Gra jednak długo się nie kleiła, do tego doszły kontuzje i 0-4 w pierwszej rundzie z Bostonem. W następnym roku miało być już lepiej, ale nastąpił niespodziewany regres. O NYK głośno było w kontekście stworzenia swojej własnej Wielkiej Trójki - Melo, STAT i świeżo upieczony wówczas mistrz NBA, Tyson Chandler, to miała być nowojorska odpowiedź na Miami i innych potentatów. Tymczasem zawirowania z trenerem, początek końca Stoudemire'a, ponownie różne kontuzje sprawiły, że Knicks już w pierwszej rundzie trafili na Miami, gdzie nie mieli wiele do powiedzenia, przegrywając 1-4. Była to zresztą pierwsza wygrana w rozgrywkach posezonowych od 2001 roku! Pozytywy z ubiegłego sezonu były jeszcze dwa - zdjęcie klapek z oczu i zwolnienie Mike D'Antoniego i w sensie bardziej ogólnym dla całej NBA, "Linsanity".

2012/2013 to miał być już naprawdę TEN sezon przełomu, w którym za zapowiedziami pójdą czyny. Sezon regularny, który był najlepszy od szesnastu lat, jeszcze bardziej rozbudził oczekiwania. Jak na Knicks to nie było się nawet do czego przyczepić: Melo został królem strzelców, JR Smith najlepszym rezerwowym, w dużym stopniu wypalił nawet ryzykowny transfer Pablo Prigionego, 40-letni Jason Kidd robił swoje, a nawet zatrudnienie po dwóch latach niebytu Rasheeda Wallace'a, choć było szaleństwem, nie było złym posunięciem. Wszystkie plusy przyćmiły nawet coraz bardziej słabnącego Stoudemire'a. STAT, który miał być wielkim liderem tego zespołu, po trzech latach jest już praktycznie zbędny i jeśli nie nastąpi przełom, pięcioletni kontrakt warty prawie 100 milionów dolarów dołączy do wielkich pomyłek z czasów radosnych rządów Isiaha Thomasa.


Bardzo dobry sezon regularny stanowił świetną pozycję startową przed play-offami. Knicks jedynie w finale z Miami nie dysponowaliby przewagą własnego parkietu, który pełni ponoć tak wielką rolę, tym bardziej jeśli jest to Madison Square Garden. Zaczęło się nieźle, od planowych zwycięstw u siebie z Bostonem, ale potem już tak różowo nie było. Przedłużona seria z Celtics do sześciu spotkań, kiepski start rywalizacji z Indianą sprawił, że Knicks już mogą myśleć wyłącznie o wakacjach. I zapowiedziach, że już za rok to na pewno ekipa Mike'a Woodsona stawi czoła Miami. Czy jest to faktycznie możliwe? Obecny sezon mimo nieudanych play-offów i tak powinien być uznany na plus i pierwszy po latach posuchy, w którym Knicks faktycznie dołączyli do czołówki swojej konferencji. Wreszcie, bo według nowojorczyków miało nastąpić to już po transferze Anthonego. 

Nowojorczycy to w dużej mierze zespół weteranów, ale nie stanowi to wielkiego problemu. Pierwsze skrzypce i tak stanowią gracze w okolicach 28-31 roku życia, więc teorie jakoby wiek miałby być przeszkodą dla Knicks, można jeszcze obalić. Na rynku transferowym Knicks nie mogą zaszaleć, jednoczesne kontrakty Melo i STAT już wystarczająco obciążają salary cap. Można spodziewać się, że przed następnym sezonem dołączą kolejni przydatni weterani pokroju Antawna Jamisona (?). 

Kibice Knicks mogą przeżyć małe deja vu: tak jak w latach 90-tych problemem nie do przeskoczenia na wschodzie byli Chicago Bulls, tak teraz podobnie jest/będzie(?) z Miami Heat. A w odwodzie są jeszcze lokalni rywale na Brooklynie, wzmocnione Chicago, solidna do bólu Indiana, więc drugie miejsce w konferencji w następnym sezonie może nie być takie oczywiste. Każde inne połączone z odpadnięciem z play-off znów będzie oznaczało ocenę sezonu jako porażkę. W sumie w Nowym Jorku to nihil novi.

wtorek, 14 maja 2013

Koszykarski Mourinho.


Jose Mourinho jest tylko jeden. Zanim jednak pojawił się na dobre w Europie to w koszykówce na absolutnym topie był względnie młody Włoch, który czego się nie dotknął, zamieniał a to w złoto, a to w srebro. Cała dotychczasowa kariera pokazuje, że Ettore Messina to największa trenerska ikona spoza bałkańskiego kręgu od początku lat 90. Ostatnie niepowodzenie w Final Four, podobnie jak praca Mourinho, pokazuje, że Messina nie jest też taki nieskazitelny.

54-letni Włoch zaczynał bardzo szybką trenerską karierę, a tą bardzo poważną samodzielną pracę otrzymał już w wieku 30 lat. Był rok 1989, kiedy młodemu do tej pory asystentowi powierzono Virtus Bolonia. Messina szybko potwierdził trenerską smykałką, w ciągu czterech lat zdobywając mistrzostwo i puchar Włoch oraz dodatkowo Puchar Saporty. Nic dziwnego, że jako wschodząca gwiazda trenerki, Włoch został na kilka lat trenerem reprezentacji swojego kraju. I tu udało mu się zdobyć wicemistrzostwo Europy na pamiętnym dla nas EuroBaskecie '97. Sukces warty tym bardziej odnotowania, że w tamtych latach akurat przedstawicielom Europy zachodniej było niezwykle trudno przebić się do finałów wielkich turniejów, które był zarezerwowane dla krajów post-radzieckich i post-jugosłowiańskich. Gdy dobiegła końca przygoda z kadrą, Messina wrócił do Bolonii, gdzie zbudował jeden z najlepszych europejskich zespołów ostatniego piętnastolecia, Kinder Bolonia. Pięcioletni bilans przygody z Bolonią był imponujący: dwa mistrzostwa Euroligi, dwa mistrzostwa i trzy puchary Włoch sprawiły, że Kinder z tamtego okresu musi być uznawany za jeden z najlepszych w historii europejskiego basketu. 

Sukcesów byłoby więcej, gdyby jeszcze w 2002 roku na swoim parkiecie Kinder nie przegrał u siebie w finale Euroligi z Panathinaikosem. Był to wtedy początek końca Kinderu na najwyższym poziomie, a Messina znalazł niebawem nowy klub, prężnie wówczas rozwijający się Benetton Treviso. Kolejne trzy lata potwierdziły klasę Messiny, z kolejnym klubem został mistrzem Włoch i niejako uzyskał patent na zdobywanie krajowego pucharu, gdyż między 1999 a 2005 rokiem tylko raz jego zespół nie zdobył tego trofeum. W końcu nadchodzi rok 2005 i decyzja o pierwszych przenosinach poza ojczyznę, dokładnie do Rosji. Podpisując kontrakt, oczywiście na lukratywnych warunkach przez cztery lata, Messina ponownie prowadził jeden z najlepszych zespołów Europy. A osiągnięcia jeszcze lepsze niż w Kinderze - dwa mistrzostwa Euroligi, cztery mistrzostwa i dwa puchary Rosji potwierdziły, że czego Messina się nie dotknie, zamienia w złoto. Z uwagi na problemy finansowe moskiewska przygoda dobiegła końca i rozglądając się za pracą, teoretycznie Messina nie mógł trafić lepiej. Real Madryt stale zaliczany od lat do klasowych zespołów Europy już od wielu lat czekał (i nadal czeka) na triumf w Eurolidze, a wyniki stale były poniżej oczekiwań. Nikt nie pasowałby do spełnienia zbudowania wielkiego Realu bardziej niż Messina. Rzeczywistość okazała się jednak bardzo szara, a Messina po raz pierwszy podał się do dymisji w trakcie sezonu. Dwa lata zostały zmarnowane, bo do bogatej gabloty Realu w okresie rządów Messiny nie przybyło nic. Dodatkowo ubyło z kasy sporo pieniędzy przeznaczonych na uposażenie włoskiego szkoleniowca.


Po klapie z Realem, Messina, wydawało się wtedy, otworzył nowy, amerykański etap swojej kariery, kiedy wyruszył, by znaleźć się w sztabie szkoleniowym Mike'a Browna w Los Angeles Lakers. Kiedyś już spekulowano, że jeśli któryś z europejskich trenerów może samodzielnie prowadzić zespół NBA to wymieniano właśnie ze względu na osiągnięcia, warsztat, charyzmę właśnie Ettore Messinę. Wyjazd do Stanów okazał się jednak jak na razie tylko jednorocznym epizodem, a latem 2012 roku ogłoszono, że obecny 54-latek wraca do moskiewskiej armii, czyli CSKA. Klub o sile w europejskiej koszykówce porównywany do sił Armii Czerwonej w czasie II wojny światowej miał jasny cel - dokonać tego, co nie zostało dokończone w przegranym finale Euroligi z Olympiacosem w ubiegłym roku.
Messina, aby wypełnić swoje zadanie, dostał zespół personalnie najlepszy w Europie. Też został świetnie zbudowany, większość stanowią Rosjanie dodatkowo wzmocnieni gwiazdami europejskiej koszykówki, Milosem Teodosiciem, Nenadem Krsticiem i Sonny Weemsem. A jeszcze w składzie są przecież Wiktor Chriapa, Sasza Kaun oraz Aaron Jackson czy Vladimir Micov. Team, który, tym bardziej z tym trenerem, jest wręcz skazany na grę co roku wyłącznie o mistrzostwo Euroligi. Messina i całe CSKA nie podołało jednak zadaniu, dodatkowo kompromitując się w półfinale Final Four zdobywając ledwie 52 punkty. A pogromcą ponownie... Olympiacos.

Włoski szkoleniowiec, mimo wielu sukcesów, przez lata też był poddawany krytyce. Podobnie jak Mourinho, Messina preferuję głównie grę defensywną, której szczyt nastąpił w Kinderze i chyba w najbrzydszym finale Euroligi w 1998 roku, gdzie Kinder wygrał z AEK Ateny po wyniku bardziej znanym z lig szkolnych, 58-44. Zarzuty o przesadne preferowanie defensywy oraz umniejszanie wagi sukcesów co jakiś czas pojawiają się przy Włochu. Messina mając tak silną markę w Europie może przebierać w ofertach, więc logiczne, że wybiera te, które są najkorzystniejsze sportowo i finansowe. Sukcesy odnosił głównie z zespołami posiadającymi graczy wybitnych takich jak Manu Ginobili, Predrag Danilovic, Antonio Rigaudeau, Theodoras Papaloukas czy Trajan Langdon. Trudno by nie pojawiały się głosy o prowadzeniu swoistych "samograjów". Kto wie, czy nie największym sukcesem w karierze trenerskiej nie jest srebrny medal z Włochami z EuroBasketu, gdzie w pełni udowodnił swoją wartość z zespołem wcale nie wybitnym, choć oczywiście bardzo solidnym.

Kariera Messiny zawiera kilka wątków, o których pewnie sam chciałby zapomnieć. Poza przegranym Final Four w Bolonii w 2002 roku, tegorocznej sytuacji z Londynu, często będzie wracać czas pracy z Realem. Największy klub w historii europejskiego basketu pod wodzą Messiny nie zdobył przez prawie dwa sezony nic. Bez względu na madrycki blamaż, jest jednym z największych postaci koszykówki ostatnich dwudziestu lat, potwierdzał to w różnych klubach. Często klubach na tyle silnych, że każde miejsce inne niż pierwsze było uznawane za klęskę. Włoch zaczynał trenować jednak bardzo szybko, jest jeszcze względnie młody i może wyśrubować ilość swoich trofeów do niebotycznych rozmiarów. O ile nie powtórzy się sytuacja z Madrytu. Ale Mourinho też przecież swój najgorszy okres w karierze ma(miał)w Madrycie...

sobota, 11 maja 2013

Karciane szaleństwo.


W latach 90. NBA dzięki transmisjom w TVP była praktycznie w każdym domu. "Kosmiczny mecz" sprawił, że w każdym kinie. Natomiast dzięki kartom NBA najlepsza liga świata była obecna prawie w każdym osiedlowym kiosku.

Karty NBA to nie był oczywiście polski wymysł. Kolekcjonerzy już na wiele lat przed boomem lat 90. zbierali różne modele kart, a na podobiznach byli tacy koszykarze jak choćby Jerry West czy Wilt Chamberlain i wielu innych. Jeśli przyjąć, że pierwsze karty z wizerunkiem koszykarzy wydano w 1910 roku to historia tych gadżetów ma już ponad 100 lat. U nas ta historia jest zdecydowanie krótsza, a źródeł trzeba szukać w ogólnym koszykarskim boomie w latach 90. Tak się składa, że niewiele wcześniej od pojawienia się pierwszych kart w Polsce, w Stanach Zjednoczonych rosła w siłę firma Upper Deck. Produkty tej kultowej firmy były dostępne w każdym mieście w równym stopniu co ubrania firmy Starter. Dostępne u nas karty nie były wielkiej wartości, wręcz były najsłabszymi seriami, ale wtedy nie miało to większego znaczenia. Niezliczeni fani basketu wykupowali na pniu wszystko co wtedy pojawiało się na naszym rynku. Właśnie w takich warunkach rodziły się pierwsze kolekcjonerskie potęgi w Polsce.

Karty NBA były popularne wszędzie, nie miało tu znaczenia posiadanie tradycji koszykarskich i zespołu ligowego w danym mieście. Jedno miejsce może być jednak szczególne na kolekcjonerskiej mapie, mowa o Gorzowie Wielkopolskim. Nie jest żadną przesadą nazwanie tego miasta "karcianym zagłębiem". To tu od kilkunastu lat istnieje największy zbiór kart NBA w Polsce. Ryszard Dejniak, czyli człowiek posiadający największą kolekcję w naszym kraju, zbiera karty właśnie od lat 90., a jego kolekcja liczy obecnie około aż 200 000 woluminów! Dejniak zarażał swoją pasją innych, między innymi Romana Maruchę. Zaraził na tyle skutecznie, że przez kilka lat Marucha prowadził w centrum miasta sklep kolekcjonerski "Konik", w którym roiło się od koszykarskich gadżetów począwszy od kart po przedpotopowe numery "Pro Basketu" i "Magic Basketball". Dziś zresztą nadal kontynuuje swoje dzieło, prowadząc sklep w internecie, gdzie jest do kupienia prawie 8500 kart. Sam osobiście również aktywnie zbiera karty, a szczególnie te związane z Toronto Raptors. W kilkutysięcznej kolekcji "Dinozaurów" nie może oczywiście zabraknąć setek kart legend już kanadyjskiego rodzynka, Vince'a Cartera, Chrisa Bosha i Tracy McGradego. Dla poszukujących Charlesa Oakleya czy Olivera Millera w koszulkach z dinozaurem też na pewno coś się znajdzie.


To właśnie do Gorzowa odbywało się sporo "pielgrzymek" w celu kupienia tych jakże cennych gadżetów już z nieco innej epoki. W takich sprzyjających warunkach gorzowskie środowisko zbieraczy kart rosło w siłę, a dziś jest jednym z najbardziej aktywnych w kraju, o czym świadczy zawsze licząca się delegacja na zjazdach kolekcjonerów z całej Polski. Nie jest oczywiście też tak, że Gorzów jest karcianym pępkiem świata. Silne ośrodki kolekcjonerów to też te "typowe" koszykarskie miasta: Wrocław, Trójmiasto, Warszawa. To wyjątkowe hobby zasługuje na tym większy szacunek, że przez lata zostali przy nim tylko najwytrwalsi. Na zlotach przewija się około setki zbieraczy, a tych najaktywniejszych jest 40-50. Środowisko dzięki temu doskonale się zna, ale na pewno w Polsce są jeszcze jacyś "uśpieni" fani posiadający na strychach stosy kartonów zapełnione kultowymi produktami firmy Upper Deck. 


Zresztą bardzo pomocny w integracji środowiska i możliwości wzbogacania kolekcji okazał się internet, bo po tym jak NBA zniknęła z ekranów otwartej telewizji, Michael Jordan zakończył po raz drugi karierę karierę, także i zniknęła swobodna możliwość zakupywania kolejnych woluminów. Dziś dzięki serwisom i giełdom internetowym nie ma najmniejszego problemu z zakupem poszczególnych egzemplarzy. Problemem może być jedynie cena, bo nie jest to tanie hobby - niektóre karty to wydatek rzędu kilku tysięcy złotych lub przynajmniej kilkuset. Nie tylko sposób dystrybucji uległ zmianie. Od 2010 roku licencję NBA na produkcję kart posiadają... Włosi, a dokładnie firma Panini, która zastąpiła Upper Deck. Z czasem też same karty stały się zdecydowanie czymś więcej niż tylko miejscem wizerunku koszykarza ze statystykami. Dziś w cenie są np. oryginalne autografy i za to już trzeba słono płacić. Kiedyś karty pełniły też rolę edukacyjną: w dobie telegazety, strzępów informacji, bez internetu, trudno było znaleźć lepszą bazę statystyk z NBA czy nawet z czasów występów w NCAA. Do tej pory pamiętam jak poznałem niejakiego Erica Piatkowskiego. Ten zawodnik Clippers był doskonale znany mi głównie z karty zakupionej w osiedlowym kiosku. Podobnie jak Piatkowski, z takiego kiosku wystawał np. dwukrotny mistrz NBA z Houston, Carl HerreraTo był też naprawdę doskonały sposób na poznawanie zawodników i ich karier.

Wbrew pozorom odejście "sezonowych" kibiców wraz z upadkiem mody na NBA w Polsce dobrze zrobiło kolekcjonerom. Pozostali przy nim sami niekoniunkturalni pasjonaci. I jak widać po kolekcjach uczestników zlotów z każdego zakątku kraju, społeczność kolekcjonerów kart NBA ma się całkiem nieźle. Zresztą okazja, by się o tym przekonać, już niebawem, wszak na przełomie maja i czerwca w Krakowie odbędzie się już XIV Ogólnopolski Zjazd Kolekcjonerów Kart NBA.

piątek, 10 maja 2013

Piątka Euroligi.


12 maja finał największego corocznego święta klubowej europejskiej koszykówki - Final Four Euroligi. Londyńska O2 Arena gości nie tylko największe kluby Europy, ale także żywe już legendy basketu w XXI wieku.

Euroliga ogłosiła najlepszych graczy kończącego się sezonu, w której słusznie znaleźli się Vassilis Spanoulis (też MVP), Dimitrios Diamantidis, Rudy Fernandez, Nenad Krstic i Ante Tomic. Wybór nie dziwi, tym bardziej, że czwórka z wymienionej piątki reprezentuje finalistów londyńskiego turnieju. Gwarancją wielkiej jakości Final Four są uczestnicy: CSKA Moskwa i Olympiacos Pireus to ubiegłoroczni finaliści, a Real i Barcelona to kluby, których nie trzeba nikomu przedstawiać. W tych czterech ekipach jest tylu doświadczonych w bojach zawodników, że można wybierać różne piątki, najlepszych obrońców, Amerykanów, Greków, rzucających za trzy itd. Można też wybrać pierwszą piątkę ikon europejskiego basketu w XXI wieku, którzy mają kolejną okazję do powiększenia swojej ogromnej kolekcji.

Diamantidis, Sarunas Jasikevicius, Juan Carlos Navarro, Felipe Reyes i tegoroczny MVP Spanoulis to piątka, która w tej konfiguracji może już nie zdobyłaby wielu laurów na parkiecie, nie tylko dlatego, że brakuje w niej rasowego centra, ale wciąż działająca na wyobraźnie wszystkich, którzy śledzili czasy od mniej więcej "nowej" Euroligi. A nawet wcześniej, bo kiedy dochodziło do rozłamu w europejskiej FIBA na dwie grupy, wierną międzynarodowej federacji i grupę buntowników, Sarunas Jasikevicius o mały włos doprowadziłby do sensacji stulecia, eliminując z walki o finał igrzysk w Sydney Dream Team, zwany potocznie Drink Teamem. Litwin jest zresztą najstarszy z całej piątki, liczy sobie już 37 lat i jego letni powrót do Barcelony był zaskoczeniem. Zanim jednak do tego doszło, Jasikevicius stał się już dawno w czasie koszykarskiej kariery legendą za życia. Lista jego sukcesów jest ogromna na każdym polu: z Litwą mistrz Europy, brązowy medalista ME, a także igrzysk w Sydney, aż cztery mistrzostwa Euroligi z trzema różnymi klubami (Barcelona, Maccabi, Panathinaikos), mistrz w czterech różnych krajach, wiele nagród indywidualnych na czele z MVP szwedzkiego EuroBasketu w 2003 roku. W obecnym sezonie Litwin do i tak ogromnej kolekcji dołożył już Puchar Hiszpanii. Cokolwiek jeszcze zdobędzie w tym sezonie, będzie to znakomite ukoronowanie kariery, która już nieuchronnie zbliża się do końca.

Kolegą klubowym Jasikevciusa jest Juan Carlos Navarro, który dziś jest największym symbolem europejskiego basketu. Obecny na europejskich parkietach od piętnastu lat "La Bomba" uzbierał wszystkie najważniejsze trofea w fibowskiej koszykówce. A wszystko zaczęło się jeszcze w latach 90, kiedy triumfował w Mistrzostwach Europy i później Świata w 1999 roku do lat 18, gdzie zresztą był MVP całego turnieju zostawiając w tyle Amerykanów. Później cała europejska kariera spędzona w Barcelonie dostarczyła wielu dużo bardziej znaczących trofeów na czele z dwukrotnym mistrzostwem Euroligi i wielokrotnym mistrzostwem Hiszpanii. O kilkunastu wyróżnieniach indywidualnych nie ma nawet co wspominać. Największe sukcesy Navarro święcił jednak z reprezentacją swojego kraju, który reprezentowało i reprezentuje do dziś słynne "złote pokolenie", których najwybitniejszymi przedstawicielami są właśnie "La Bomba" i Pau Gasol. Mistrzostwo świata, dwa wicemistrzostwa olimpijskie i pięć medali na EuroBaskecie ( w tym dwa złote) stawiają Navarro jako jednego z najbardziej utytułowanych koszykarzy nie tylko w swojej epoce, ale także w całej historii. Kolegą najlepszego strzelca w historii Euroligi na szczeblu reprezentacyjnym, a wielkim rywalem na poziomie klubowym jest Felipe Reyes, koszykarz Realu Madryt i brat słynnego Alfonso Reyesa (z uwagi na swój wiek zdobył z Hiszpanią "tylko" trzy medale na ME). Reyes mający to wielkie szczęście jako kolejny przedstawiciel "złotego pokolenia" mocno zaznaczył się w koszykarskich annałach. Z reprezentacją osiągnął identyczne laury co Navarro, jednak na poziomie klubowym wyczynów Realu już nie powtórzył. Madrycki zespół w XXI wieku nie osiągał wielkich sukcesów, ale mistrzostwa i puchary kraju oraz zwycięstwo w EuroCupie też mają swoją sporą wartość, jednak na tle Navarro czy Jasikeviciusa wrażenia robić nie mogą. 

Drugą, obok Hiszpanii, nacją, która w ostatnich kilkunastu latach była obecna z reguły blisko szczytu lub nawet na samym szczycie, są Grecy. Przez lata można było się przyzwyczaić do sukcesów czy to Panathinaikosu czy Olympiacosu, jednak o samej reprezentacji Grecji od czasów Nikosa Galisa w kontekście medalowym nie można powiedzieć wiele, nawet mimo kilkukrotnego awansu w latach 90. do czołowej czwórki na wielkich turniejach. Tendencję te miały odwrócić igrzyska olimpijskie w Atenach w 2004 roku, gdzie Grecy jednak nie zakwalifikowali się do półfinału. Reprezentacyjny boom wybuchł jednak już rok później, gdzie na serbskiej ziemi Vassilis Spanoulis, Dimitris Diamantidis i reszta greckiej ekipy zdobyła złoty medal. Spanoulis, czyli popularny "Kill Bill" obecny na seniorskiej, międzynarodowej arenie stosunkowo krótko w porównaniu do Navarro, Jasikevciusa, bo ledwie dziewięć lat, ale to on obecnie jest w najlepszej formie z wszystkich wymienionych graczy. Zdobywając mistrzostwo Europy jako 23-latek był raczej uzupełnieniem składu, ale z czasem jego rola w kadrze rosła, co Polacy widzieli na własnych oczach w czasie EuroBasketu 2009, gdzie Grecja zdobyła zresztą brąz. Do medali na ME Spanoulis zdążył dorzucić też wicemistrzostwo świata z japońskich parkietów w 2006, gdzie Hellada pokonała LeBrona Jamesa i Mike'a Krzyżewskiego. Spanoulis występując wpierw w Panathinaikosie, a obecnie w lokalnym rywalu z Pireusu był i jest skazany na kolejne trofea w ilości iście hurtowej. Dwa mistrzostwa Euroligi, pięć Grecji, cztery puchary kraju, tytuły MVP Euroligi,  ligi greckiej, europejskiego gracza to kolejny wycinek bogatej kariery "Kill Billa". Jednym z najwybitniejszych, obok Spanoulisa, greckich koszykarzy w XXI wieku jest bez wątpienia Dimitris Diamantidis, który całą karierę spędził tylko w Panathinaikosie. 33-letni znakomity defensor w kraju zdobył wszystko co było do zdobycia - po siedem tytułów mistrza Grecji i krajowego pucharu, dodatkowo dołożył aż trzy zwycięstwa w Eurolidze. Podobnie jak wcześniej opisywani, ma na koncie hurtowo zdobywane nagrody MVP i to wielokrotnie, zarówno w lidze greckiej (pięć razy najlepszy gracz sezonu) jak i w rozgrywkach europejskich. Dorobek medalowy w reprezentacji jest nieco skromniejszy niż w przypadku Spanoulisa, a wynika to tylko z faktu, że Diamantidisa zabrakło na polskim EuroBaskecie.

Wielkie europejskie kariery wymienionej piątki są już bliżej końca niż początku. Maksymalnie kilka lat gry to świetna okazja by jeszcze bardziej wzbogacić swoją gablotę kolejnymi tytułami. Każdy z tych graczy występuje w tak silnym klubie, że wręcz niemożliwością będzie zakończenie kariery już bez żadnych triumfów. Przez lata kluczowi dla swoich ekip i absolutni liderzy, dziś, nawet po trzydziestce, nadal pełnią ważną rolę jak Navarro w Barcelonie, Diamantidis w Panathinaikosie i przede wszystkim człowiek-orkiestra Olympiacosu, Spanoulis. Reyes i tym bardziej Jasikevicius nie odgrywają dziś może najważniejszej roli w drużynie, to nie od nich rozpoczyna się ustalanie wyjściowej piątki, ale też ich brak w składzie to zawsze jest spore osłabienie kadr hiszpańskich gigantów. 
Poza sukcesami w koszykówce europejskiej zawodników łączy niespełnienie w karierze NBA. O ile Reyes i Diamantidis nie zagrali w najlepszej lidze świata, o tyle takowe epizody mają za sobą Spanoulis, Navarro i Jasikevicius. Żaden z nich nie podbił jednak Ameryki. Najlepiej prezentował się Navarro, ale jego kariera trwała w NBA ledwie rok, być może grając dłużej w USA pełniłby jeszcze większą rolę w Memphis. Na pewno cała trójka patrząc na wcześniejsze na dokonania w Europie to Ameryki nie podbiła, jednak po doświadczeniach z NBA ponownie znakomicie potrafili odnaleźć się na Starym Kontynencie. Znakomicie to ilustruje przypadek Spanoulisa, który w NBA z europejskich gwiazd zagrał lepiej chyba tylko od Aleksandara Djordevicia - "Kill Bill" swoje najlepsze lata ma właśnie teraz, w okolicach trzydziestki na karku.

Niezależnie od tego kto wygra Euroligę, te rozgrywki pod jednym względem zbliżają się coraz bardziej do NBA: wartościowi weterani i żywe legendy stanowią istotny element w każdej mistrzowskiej konfiguracji. Oprócz opisanej piątki jest jeszcze jeden, który ma jeszcze w Eurolidze coś do udowodnienia. Jest najbardziej utytułowanym obecnie grającym europejskim koszykarzem, ale nie ma w swojej karierze jednego trofeum, w Eurolidze właśnie. Być może zdąży jeszcze w niej zagrać na stare lata niczym Arvydas Sabonis. Albo nawet ją wygrać jak swego czasu najlepszy zawodnik NBA biegający do tej pory po euroligowych parkietach, Dominique Wilkins. O kim mowa? To oczywiście Pau Gasol.

niedziela, 5 maja 2013

Zmiana warty w Pacific Division.


Świat staje na głowie - zespołem, który jako jedyny reprezentuje Pacific Division w półfinale Konferencji Zachodniej jest Golden State Warriors. Sytuacja bez precedensu, ale w obliczu kryzysu potęg tej dywizji nie powinna dziwić. Jednoczesna nieobecność Los Angeles Lakers i Phoenix Suns w półfinale Western Conference zdarzyła się dopiero po raz piąty w historii i pierwszy od 1996 roku, kiedy Kobe Bryant brylował jeszcze w High School, a liderem Lakers był Cedric Ceballos.

Tak się utarło, że z Pacific Division niejako z urzędu kandydatem do play-off są Lakers, potem Phoenix Suns, dopiero w drugiej kolejności brano pod uwagę trzy pozostałe zespoły. Oczywiście był czas na przełomie wieków, kiedy wiele znaczyło Sacramento Kings, a także okres RUN TMC, gdy Golden State Warriors oprócz gry przyjemnej dla oka także potrafili przejść pierwszą rundę. Z reguły hierarchia była jednak znana, a na jej czele znajdowały się się Lakers i Suns. Tak się złożyło w ostatnich dwudziestu latach, gdy Lakers mieli słabsze momenty - po 1991 i 2004 roku, swoje najlepsze chwile miała wtedy ekipa z Arizony i to Suns godnie reprezentowali Pacific Division przynajmniej w półfinale Konferencji Zachodniej, a nawet w NBA Finals jak w 1993 roku. Sytuacja z obecnego sezonu wydarzyła się dopiero po raz piąty, po 1996, 1975, 1976 i 1978 roku. Tylko w tych latach na poziomie konferencyjnego półfinału nie było ani Lakers, ani Suns. Jeśli dodamy do tego fakt, że Golden State Warriors dopiero trzeci raz od 1991 roku zagrają na wyższym szczeblu niż pierwsza runda, aktualny sezon w Dywizji Pacyfiku jawi się jako jeden z najbardziej nieobliczalnych i zaskakujących w historii. 

Nic przed sezonem nie zapowiadało na taki scenariusz jaki nastąpił, poza tym, że Phoenix nikt już nie stawiał w roli drugiej siły. Prym wieść miały zespoły grające w Staples Center, ale między kluby z Los Angeles skutecznie wdarli się koszykarze z Oakland. Klub z zachodniego wybrzeża po latach posuchy ponownie zaznaczyli swoją obecność w NBA nie tylko efektowną, ale też w końcu efektywną grą. Zresztą tą dywizję przez lata wyróżniał czasami szaleńczy basket, gdzie, w przeciwieństwie do siermiężnej obrony znanej w Eastern Conference, ofensywa liczyła się na pierwszym miejscu i wyniki sięgające powyżej 110 punktów w meczu były standardem. Dodatkowo ładna dla oka gra często szła w parze z wynikami, bo nawet Phoenix Suns grający szaloną koszykówkę w połowie pierwszej dekady XXI wieku, mimo, że mistrzostwa wówczas nie zdobyli, to byli i tak jednym z najlepszych zespołów w lidze. Patrząc z kolei na tegoroczne męczarnie Suns i Lakers, nie tylko nie było ładnej gry, ale przede wszystkich wyników.

Jeszcze w sezonie 2009/2010 hierarchia była jasno ustalona: Lakers i Suns z rezultatami dobrze powyżej 50 zwycięstw w sezonie regularnym (później finaliści Western Conference), a na drugim biegunie Clippers, Warriors i Kings, gdzie nikt z tej trójki nie zdołał przekroczyć granicy 30 wygranych spotkań. Pierwsze oznaki tego co nastąpiło w obecnym sezonie, można było natomiast zauważyć już w 2011 roku przed lokautem. Początek słabnącej pozycji Lakers, stopniowe osuwanie się w cień Suns po transferze Amar'e Stoudemire'a oraz z drugiej strony lepsza gra Warriors i początek występów Blake'a Griffina, to wszystko było zapowiedzią zmian, które miały dopiero nadejść. Skrócony sezon z powodu lokautu już te zmiany urzeczywistnił: krytykowani przez długi czas Lakers, miejsce Phoenix w walce o prymat w dywizji zajęli mocno wzmocnieni lokalni rywale z Los Angeles, a Golden State akurat zaliczyli wówczas regres w porównaniu z poprzednim sezonem, ale też w trakcie rozgrywek w wyniku wymiany stracili jednego ze swoich liderów, Monte Ellisa, w zamian otrzymując między innymi i tak niezdolnego do gry Andrew Boguta.

Przed obecnym sezonem w kontekście walki o play-off role podzielono jasno - Lakers na czele Konferencji Zachodniej, Clippers w ścisłej czołówce, Suns przy sprzyjających okolicznościach walka o pozycję 8-10, Warriors i Kings wybiorą się na wcześniejsze wakacje. Jedyne co zachowało się zgodnego z tradycją Pacific Division to ofensywna gra większości organizacji. W pierwszej dziesiątce najlepszych drużyn NBA w ataku znalazły się aż cztery, które rzucały średnio powyżej 100 punktów na mecz. Jedynie Suns nie potrafili tego dokonać, ale patrząc na ogólną jakość składu i brak ładu grze nie powinno to dziwić. W całym sezonie, swoim najgorszym od 1969 roku, Phoenix mogło zwrócić uwagę kibiców chyba tylko grą w niektórych meczach w pamiętnych i świetnych koszulkach retro z czasów, kiedy biegali w nich Charles Barkley i jeszcze w miarę "trzymający wagę" Oliver Miller.


Największym zaskoczeniem na plus jest oczywiście postawa podopiecznych Marka Jacksona, który od początku swojej pracy zapowiedział wzmocnienie tego co kulało w Oakland od lat, czyli szczelnej defensywy. O ile w pierwszym sezonie wiele to nie zmieniło, bo Warriors mieli dopiero 28. obronę w lidze, ale w obecnym zmieścili się już w pierwszej dwudziestce. Dokładając do tego jeszcze lepszą grę Stepha Curry, dobrze spożytkowane ostatnie dwa drafty (Harrison Barnes, Festus Ezeli i przede wszystkim Klay Thompson), dojście Boguta i Jarretta Jacka, okazało się, że w zupełności to wystarczyło do zrobienia furory w bardzo silnej i wyrównanej Konferencji Zachodniej. Już sam wynik z regular season był rewelacyjny, a przejście Denver Nuggtes jest już wynikiem powyżej 100% normy, tego co Golden State mogło w tym sezonie wykonać. 

To co wydarzyło się w obecnym sezonie w Pacific Division, może na kilka lat zmienić oblicze w tej grupie zespołów. Cały czas względnie młodzi Warriors, silni Clippers (jeśli nie odejdzie Chris Paul) powinni na dłużej zakotwiczyć w play-offach. Patrząc na perypetie personalne Suns i Kings (w tym przypadku także te pozasportowe), trudno liczyć, by w najbliższym czasie wiele się tam zmieniło. Do sytuacji Sacramento można zresztą się już przyzwyczaić, przecież po zakończeniu ery Ricka Adelmana Kings dryfują na nizinach NBA już siódmy rok. Jak to po nieudanym sezonie, niewiadomą stanowią Lakers, ale wątpliwe, żeby znów nie przypuścili ataku nie tylko na play-offy, ale przede wszystkim dużo wyżej. Chyba, że w wyniku pewnych nieszczęśliwych okoliczności nastąpi powtórka z mrocznych czasów  sezonu 2004/2005. A jak mówił jeszcze jesienią Metta World Peace, miała być powtórka, a nawet pobicie Chicago Bulls i ich 72-10...

piątek, 3 maja 2013

Draft 2012 - spełnione oczekiwania?


Draft 2012 był uważany na starcie za jeden z najlepszych po pamiętnym 2003 roku, kiedy w jednej chwili do ligi weszli LeBron James, Dwyane Wade, Carmelo Anthony, Chris Bosh. Mimo, że debiutanci byli przez cały czas wyraźnie w cieniu i poza jednym przypadkiem rzadko znajdowali się na pierwszym planie, o faktycznej sile ubiegłorocznego draftu będzie można przekonać się za kilka lat. Po pierwszym sezonie i tak jest w lepszej sytuacji niż niejedna loteria po 2003 roku.

Nagrodę dla najlepszego debiutanta obecnego sezonu słusznie zdobył Damian Lillard, który od pierwszego meczu był jednym z motorów napędowych Portland Trail Blazers. Lillard był jednak wybrano dopiero z 6. numerem, a było to w dużej mierze spowodowane uczelnią, a dokładnie słabą uczelnią Weber State, w której na parkietach NCAA grał Lillard. Portland podjęło jednak ryzyko i ich zawodnik ponownie, po siedmiu latach od nagrody przyznanej Brandonowi Royowi, jest najlepszym debiutantem sezonu. Narybek 2012 roku to jednak oczywiście nie tylko Lillard, który i tak zaatakował z drugiego szeregu. Od występów jeszcze w barwach Kentucky Wildcats silnie lansowano na jedynkę Anthony Davisa, którą później w czerwcowym drafcie i tak się okazał. Po zdobyciu dodatkowo mistrzostwa olimpijskiego to Davis miał w cuglach zdobyć nagrodę Rookie Of The Year, ale przeszkodziły mu w tym kontuzje, jeszcze trochę surowy koszykarski warsztat i przede wszystkim klasa Lillarda. Davis nie zawiódł, ale również nie okazał się póki co drugim Kevinem Garnettem, ani żadnym ósmym cudem świata. Z czasem na pewno się rozwinie, ale na tą chwilę wymagania w stosunku do umiejętności czysto koszykarskich były wobec niego za duże. Świetny w defensywie już w NCAA (kończył uczelnię ze średnią 4,65 bloków na mecz!), w ofensywie z silniejszymi rywalami miewał problemy jak np. w wielkim finale z Kansas w 2012 roku. 


Z debiutantów dobre wrażenie po sobie pozostawili gracze z pozycji rzucającego obrońcy wybrani w drafcie po sobie: Bradley Beal (nr 3) i Dion Waiters (nr 4), którzy mimo wahań formy pierwszy sezon mogą uznać za udany. Z czasem powinni być jeszcze lepszymi strzelcami, a Beal ma na pewno potencjał by w niedalekiej przyszłości stać się uczestnikiem All-Star. Waiters, wybrany trochę sensacyjnie z bardzo wysokim numerem, nie zawiódł i w przyszłości duet Kyrie Irving - Waiters może siać postrach na obwodzie. Dobre wrażenie pozostawił po sobie Harrison Barnes, który jako jedyny z czołowych debiutantów ma okazję grać teraz w play-offach, będąc dodatkowo graczem pierwszej piątki Golden State Warriors. To był dobry wybór, a jedyne co można mu zarzucić to jeszcze bardzo nieustabilizowana forma, bardzo często przeplata mecze dobre ze słabszymi, ale to też z czasem powinno się zmienić. 

Z wysoko wybranych więcej można było oczekiwać po Thomasie Robinsonie, który po karierze w NCAA wydawał się gotowym produktem od razu do gry NBA, Michaelu Kiddzie-Gilchriście (w słabych Bobcats drugi numer draftu musi się wyróżniać). Swoje pięć minut w sezonie miał Terrence Ross, na razie mało jeszcze wykorzystywany przez Toronto, ale kiedy grał to pokazał, że może być z niego z czasem niezły zawodnik. Na razie Ross zabłysnął szczególnie w czasie Weekendu Gwiazd, gdzie wygrał konkurs wsadów. Andre Drummond wybrany przez Pistons to bardzo ciekawy podkoszowy, który na razie gra jeszcze stosunkowo niewiele minut, ale świetnie je wykorzystuje: gdyby wziąść pod uwagę wskaźnik PER-36 to Drummond notował w sezonie średnie 13,8 punktów i aż 13,2 zbiórek. Nieźle jak na ligowego żółtodzioba, który niebawem z Gregiem Monroe może stworzyć pod koszem duet nie do przejścia dla rywali. Poza w miarę trafnymi wyborami sporo było także rozczarowań i przejawów niedosytu, bo więcej należało oczekiwać od Austina Riversa, Royce'a White'a, Kendalla Marshalla i jeszcze kilku innych. Z dalszych numerów ciekawie zaprezentował się ten, który planowo zostałby wybrany dużo wyżej, czyli Jared Sullinger. Widać, że drzemie w nim nie tylko potencjał, ale także podatność na kontuzje. Ponadto póki co żaden zawodnik wybrany w drafcie 2012 z niższymi numerami poważniej nie zaistniał jeszcze w NBA ( ewentualnie Festus Ezeli?). Jak na razie zawodnicy z drugiej rundy pełnią głównie epizodyczne role i stanowią dla poszczególnych ekip najczęściej rzadko wykorzystywaną głęboką rotację. Być może dopiero z czasem ujawni się kolejna wersja Manu Ginobiliego.

Opinie jakoby ostatnia draftowa loteria powinna być jedną z lepszych w ostatnich latach podsycała zainteresowanie od początku sezonu. Każdego roku liga akademicka "produkuje" kilku koszykarzy o potencjale na miarę występów w Meczach Gwiazd. Warto przyjrzeć się jak prezentowały się poprzednie roczniki na starcie swoich zawodowych karier. Więc w latach 2004-2011 NBA zasiliło sporo zawodników, którzy zdążyli niejednokrotnie zagrać w All-Star. Zdarzało się, że eksplodowali dopiero z czasem, doskonały jest tutaj przykład Rajona Rondo, który nie od razu stał się nie tylko kluczowym rozgrywającym, ale też liczącym się debiutantem. Porównując draft 2012 do tych z lat 2004-2011 można wybrać z każdej loterii pięciu zawodników i zobaczyć ich osiągnięcia w debiutanckim sezonie. Na tej podstawie można porównać, czy ostatni nabór rozczarował, okazał się lepszy niż przewidywano czy po prostu w pełni odzwierciedla już na starcie pozycję tego naboru w historii. Oto pięciu wybranych zawodników z draftów 2004-2012 i ich średnie w sezonie regularnym:

2012: Damian Lillard 19,0 pkt; 3,1 zb; 6,5 as; Anthony Davis 13,5 pkt; 8,5 zb; 1,0 as; Dion Waiters 14,7 pkt; 2,4 zb; 3,0 as; Bradley Beal 13,9 pkt; 3,8 zb; 2,4 as; Harrison Barnes 9,2 pkt; 4,1 zb, 1,2 as;

2011: Kyrie Irving 18,5 pkt; 3,7 zb; 5,4 as; Brandon Knight 12,8 pkt; 3,2 zb; 3,8 as; Kemba Walker 12,1 pkt; 3,5 zb; 4,4 as; Klay Thompson 12,5 pkt; 2,4 zb; 2,0 as; Kenneth Faried 10,2 pkt; 7,7 zb; 0,8 as;

2010: John Wall 16,4 pkt; 4,6 zb; 8,3 as; DeMarcus Cousins 14,1 pkt; 8,6 zb; 2,5 as; Greg Monroe 9,4 pkt; 7,5 zb; 1,3 as; Wesley Johnson 9,0 pkt; 3,0 zb; 1,9 as; Paul George 7,8 pkt; 3,7 zb; 1,1 as;

2009: Tyreke Evans 20,1 pkt; 5,3 zb; 5,8 as; Stephen Curry 17,5 pkt; 4,5 zb; 5,9 as; Brandon Jennings 15,5 pkt; 3,4 zb; 5,7 as; Jonny Flynn 13,5 pkt; 2,4 zb; 4,4 as; James Harden 9,9 pkt; 3,2 zb; 1,8 as;

2008: Derrick Rose 16,8 pkt; 3,8 zb; 6,1 as; O.J. Mayo 18,5 pkt; 3,8 zb; 3,2 as; Eric Gordon 16,1 pkt; 2,6 zb; 2,8 as; Russell Westbrook 15,3 pkt; 4,9 zb; 5,3 as; Brook Lopez 13,0 pkt; 8,1 zb; 1,0 as;

2007: Kevin Durant 20,3 pkt; 4,4 zb; 2,4 as; Al Horford 10,1 pkt; 9,7 zb; 1,5 as; Jeff Green 10,5 pkt; 4,7 zb; 1,5 as; Mike Conley 9,4 pkt; 2,6 zb; 4,2 as; Thaddeus Young 8,2 pkt; 4,2 zb; 0,8 as;

2006: Brandon Roy 16,8 pkt; 4,4 zb; 4,0 as; Andrea Bargnani 11,6 pkt; 3,9 zb; 0,8 as; Adam Morrison 11,8 pkt; 2,9 zb; 2,1 as; Rudy Gay 10,8 pkt; 4,5 zb; 1,3 as; LaMarcus Aldridge 9,0 pkt; 5,0 zb; 0,4 as;

2005: Chris Paul 16,1 pkt; 5,1 zb; 7,8 as; Charles Villanueva 13,0 pkt; 6,4 zb; 1,1 as; Channing Frye 12,3 pkt; 5,8 zb; 0,8 as; Raymond Felton 11,9 pkt; 3,3 zb; 5,6 as; Deron Williams 10,8 pkt; 2,4 zb; 4,5 as;

2004: Dwight Howard 12,0 pkt; 10,0 zb; 0,9 as; Emeka Okafor 15,1 pkt; 10,9 zb; 0,9 as; Ben Gordon 15,1 pkt; 2,6 zb; 2,0 as; Luol Deng 11,7 pkt; 5,3 zb; 2,2 as; J.R. Smith 10,3 pkt; 2,0 zb; 1,9 as;

Wydaje się, że debiutanci z obecnego sezonu ustępują tylko rookies z roczników 2008 i 2009, tutaj nie ma co do tego wątpliwości. Rose, Gordon, Westbrook, Curry w swojej krótkiej przecież karierze bardzo szybko potwierdzili swoją klasę, dodatkowo poza występami w NBA, już w 2010 roku zdobyli mistrzostwo świata. W zupełności wzmocnili swoją wysoką pozycję, na którą pracowali i tak już od pierwszego sezonu, z czasem jeszcze bardziej się rozwijając. A trzeba pamiętać, że wtedy wybrani zostali także Kevin Love i Blake Grifiin, który nie był brany pod uwagę w zestawieniu z uwagi na brak gry w swoim teoretycznie pierwszym sezonie. Z pozostałymi draftami, choć jak się okazało - dostarczyły do NBA takie sławy jak Howard, Paul, Deron Williams, Durant, ostatni rocznik może już spokojnie konkurować. Oczywiście biorąc pod uwagę tylko wyniki z pierwszego sezonu.

Dopiero w ciągu najbliższych dwóch-trzech sezonów okaże się, czy ostatnie wybory pójdą śladem Adama Morrisona, czy jednak potwierdzą opinie jeszcze z czasów akademickich. Przyglądając się każdego roku na rookies nie ma tez przypadku, że najlepiej radzą sobie głównie rozgrywający i ogólnie gracze niewysocy. Zawodnicy z pozycji 4-5 często jeszcze surowi technicznie, bez odpowiedniej masy nie mają szans z weteranami pokroju Garnetta czy Tima Duncana. Łatwiej przystosować się rozgrywającym, a potwierdzeniem tego jest właśnie Damian Lillard, kontynuujący tradycję i będący czwartym w przeciągu ostatnich pięciu lat point guardem, który otrzymał nagrodę dla najlepszego debiutanta. Generalnie jeśli o talentach 2012 mówiono, że to może być jeden z lepszych draftów po słynnym 2003 roku, to na tą chwilą można w jakimś stopniu się z tym zgodzić. Aby zrobić to w pełni, potrzeba do tego kilku najbliższych lat i efektywnych eksplozji chociaż kilku talentów.

środa, 1 maja 2013

Bałkańskie potęgi w odwrocie.


Przez lata Półwysep Bałkański uchodził za główne źródło "produkcji" gwiazd europejskiego formatu. Symbolem była Jugosławia, która przez lata, nawet po powstaniu nowych państw, świetnie sobie radziła na wielkich turniejach. Dziś ani Serbowie, ani Chorwaci - dwie główne podpory dawnej Jugosławii, nie mają takiej siły rażenia jak jeszcze na początku XXI wieku.

Na początku lat 90. po rozpadzie dawnej Jugosławii na mapie Europy pojawiły się nowe państwa, a dla koszykówki największe znaczenie miało powstanie Chorwacji i "nowej" Jugosławii (Serbowie i Czarnogórcy). Dwie siły, których koszykarze jeszcze w 1991 roku zdobywali mistrzostwo Europy w Rzymie pod jednym sztandarem. Z uwagi na politykę serbscy gracze nie mogli zagrać na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie, a rolę głównej bałkańskiej siły przejęli Chorwaci. Wracając do Jugosławii, reprezentanci tego kraju pojawili się na wielkim turnieju dopiero w 1995 roku, kiedy od razu zdobyli mistrzostwo Europy. Jugosłowianie jako najlepsza drużyna Europy tamtej epoki wygrywała też w ME 1997, 2001, a latem 1999 roku przywiozła "tylko" brąz co było powszechnie uznawane za wypadek przy pracy. Jeszcze lepiej szło im na mistrzostwach świata, wszak wygrali je dwukrotnie z rzędu, w 1998 i 2002 roku, skrzętnie wykorzystując kryzys USA. Z kolei na igrzyskach olimpijskich w Atlancie Jugosławia zagrała w przegranym finale z Dream Teamem III, ale przez spory czas tego pamiętnego spotkania dotrzymywała kroku Amerykanom, którzy przez około trzydzieści minut nie mogli znaleźć sposobu na twardą bałkańską koszykówkę. Zresztą finał z Atlanty był tym, który powinien mieć miejsce już w Barcelonie, kiedy Jugosławia prawdopodobnie miała swój najlepszy zespół w historii. Po Atlancie, na kolejnych igrzyskach w Sydney przyszło rozczarowanie, bo inaczej nie można nazwać braku awansu do strefy medalowej, nawet mimo absencji w składzie Vlade Divaca i Predraga Danilovicia. Był to najsłabszy występ zamykający pełen triumfów XX wiek. A za tymi wszystkimi sukcesami do 2002 roku stały już wtedy trenerskie legendy: Dusan Ivkovic, Zelijko Obradovic i Svetislav Pesic.


Aż tak dobrze jak Serbom nie wiodło się po rozpadzie starej Jugosławii reprezentacji Chorwacji, ale kilkukrotnie bardzo mocno zaznaczyli swoją obecność na mistrzowskich turniejach. Oczywiście najbardziej pamiętna Chorwacja to ta z finału barcelońskich igrzysk, jeszcze z Drażenem Petroviciem w składzie, ale silną pozycję potwierdzili na Eurobasketach '93 i '95, skąd przywieźli brązowe medale. Niezwykle udany okazał się także debiut na mistrzostwach świata w Kanadzie, gdzie w 1994 roku Chorwaci także zajęli trzecie miejsce. Wszystkie wymienione medale w tych latach zdobywały takie legendy jak chociażby Toni Kukoc, Dino Radja czy znany później z występów w PLK, Vladan Alanovic. Zresztą nawiązując do PLK nie można zapominać o Żanie Tabaku, jednym z najważniejszych ogniw złotego bałkańskiego pokolenia i o Alanie Gregovie, który z Chorwacją zdobył medale w latach 1992-1993.

W momencie zakończenia karier przez wielu przedstawicieli złotej generacji oczywiste było, że o sukcesy będzie trudniej niż dotychczas, ale chyba nikt nie przewidywał, że sztandarowe reprezentacje z półwyspu bałkańskiego na tak długo stracą rolę hegemona europejskiego basketu. Wraz z odejściem od nazwy Jugosławia odeszły także triumfy na parkiecie - po złocie na MŚ w Indianapolis, gdzie drużyną świetnie dyrygował Dejan Bodiroga, od 2003 Serbów dotyka pasmo rozczarowań, tylko na chwilę przerwane w trakcie polskiego EuroBasketu. W pięciu ME tylko jeden srebrny medal to dorobek dużo poniżej oczekiwań całej serbskiej społeczności, rozkochanej w koszykówce. Odzyskać tytułu nie pomogła nawet organizacja turnieju w Belgradzie, gdzie doszło do klęski, bo dziewiątego miejsca inaczej nazwać nie można. Podobne rozczarowanie przeżyto rok później, kiedy na MŚ 2006 Serbia nie zmieściła się nawet w dziesiątce. Wydawało się, że lepsze czasy nadeszły wraz z ponownym objęciem selekcjonerskiego stołka przez Ivkovicia i rzeczywiście początek pracy napawał sporym optymizmem: srebro po przegranym finale Hiszpanią w Spodku i po fantastycznym półfinałowym meczu ze Słowenią oraz czwarte miejsce na MŚ rok później. I póki co są to ostanie dobry wyniki, bo przeciętny wynik na ostatnim EuroBaskecie, brak kwalifikacji do Londynu, podobnie zresztą jak cztery lata wcześniej do Pekinu, sprawia, że Serbii pociąg z resztą światowej czołówki nieco odjechał. Jeszcze bardziej odjeżdża on jednak Chorwacji, która po 1995 roku nie zaliczyła już żadnego turnieju, w którym potrafiłaby awansować do strefy medalowej. Od 1997 roku najwyższe miejsce w EuroBaskecie to szósta lokata, a od tego czasu w turniejach olimpijskich i mistrzostw świata łącznie uczestniczyli zaledwie dwa razy. Ostatni mistrzowski turniej, ME na Litwie, też zakończył się klapą, czyli miejscami 17-20. Okazją do rehabilitacji, zarówno dla Serbii i Chorwacji, będzie wrześniowy EuroBasket rozgrywany na słoweńskich parkietach, a więc na terenie dawnej zjednoczonej Jugosławii. Słoweńcy zresztą przejęli pałeczkę po Chorwatach i to oni są najlepszym zespołem obok Serbii na Bałkanach w ostatnich latach. A jeszcze na Litwie rewelacją byli przecież Macedończycy, awansujący po raz pierwszy do półfinału ME.

Tak jak kiedyś Serbowie wygrywali w cuglach mistrzostwa Europy, tak dziś niezmiernie trudno byłoby to powtórzyć w wewnętrznych mistrzostwach Półwyspu Bałkańskiego, gdyby takowe były rozgrywane, o Chorwatach już nawet nie wspominając. Rozpoczęty proces przebudowy przez Ivkovicia w celu stawiania na młodzież ma sens, wszak w Serbii nadal rodzi się całkiem dużo talentów, w kategorii U-20 byli przecież mistrzami Europy w 2007 i 2008 roku, ale nie przekłada się to później specjalnie na seniorską reprezentację. Oczywiście nie brakuje indywidualności jak Milos Teodosic, Nenad Krstic czy Nemanja Bjelica, ale już zebrać całą dwunastkę, która mogłaby walczyć o prymat w Europie, dziś byłoby o to trudno. Ponadto nie słychać dziś o znaczących serbskich graczy w NBA, przecież porównania Sashy Pavlovicia do jeszcze niedawno grającego Peji Stojakovicia nie mają najmniejszego sensu. Jest wielu koszykarzy porozsiewanych po całej Europie, solidnych, ale by stworzyć choćby kadrę zbliżoną do tej z 2002 roku w najbliższym czasie raczej nie ma co liczyć. Serbia i tak jest w dużo lepszej sytuacji niż nasz grupowy rywal na wrześniowym EuroBaskecie, któremu ciężko będzie po raz kolejny zagrać o coś więcej niż tylko co najwyżej awans do ćwierćfinału. Najwięcej nadziei wiąże się z 19-letnim Dario Sariciem, który ma być najlepszym chorwackim koszykarzem od czasu Toni Kukoca. Na razie zdążył poprowadzić swoją młodzieżową reprezentację do Mistrzostwa Europy do lat 18. Być może dopiero ten zespół za dobrych kilka lat na czele z Sariciem pozwoli przypomnieć Chorwatom sukcesy z pierwszej połowy lat 90. Na dziś jednak Hrvatska to trochę taki zespół bez błysku, nawet mimo posiadania graczy tej klasy co Roko-Leni Ukic, Bojan Bogdanovic, Marko Popovic, Zoran Planinic, Ante Tomic, Polska wcale nie stoi na straconej pozycji na najbliższym EuroBaskecie.

O medale Serbii i Chorwacji będzie bardzo trudno nie tylko ze względu na słabszy niż kiedyś koszykarski narybek. W ostatnich dwudziestu latach zmienił się też układ sił w europejskiej koszykówce. W latach 1992-1998 na siedmiu wielkich turniejach prym wiodła dawna Jugosławia oraz kraje dawnego Związku Radzieckiego. W tym czasie na MŚ, ME i IO z krajów szeroko pojętej Europy Zachodniej po jednym medalu zdobywały tylko sensacyjnie Niemcy oraz Włochy, resztę podzielili między sobą Jugosłowianie, Chorwaci, Rosjanie i Litwini. Dziś patrząc na wielkie turnieje i rozgrywki juniorskie widać wyraźnie, że główne europejskie siły stanowią Hiszpanie, Francuzi, którzy także stale dostarczają kolejne talenty na parkiety NBA, rozbudowując i tak już spore siatki swoich przedstawicieli w najlepszej lidze świata. Na jeszcze wyższym poziomie niż kiedyś są także Grecy, a ze starych potęg najlepiej radzi sobie obecnie Rosja. Zresztą koszykarska Europa zrobiła się na tyle wyrównana, że jest spora grupa reprezentacji, która w każdych kolejnych mistrzostwach może stanąć na podium. Z automatu przed każdym turniejem wymienia się w tym gronie także Serbów i Chorwatów, ale na końcu gdzieś giną w peletonie. Najbliższa okazja, by to zmienić już we wrześniu na terenie dawnej Jugosławii, gdzie tuż za rogiem Serbii i Chorwacji wyrośli rywale już nie do zlekceważenia. Słoweńcy, Macedończycy, Czarnogórcy, Bośniacy - każdy z tych krajów posiada koszykarzy, którzy mogliby spokojnie znaleźć się w dzisiejszej kadrze Serbów. Patrząc na liczbę reprezentacji mogących namieszać w tym regionie, zapożyczenie do koszykówki politycznego pojęcia "bałkański kocioł" jest jak najbardziej na czasie.