niedziela, 5 maja 2013

Zmiana warty w Pacific Division.


Świat staje na głowie - zespołem, który jako jedyny reprezentuje Pacific Division w półfinale Konferencji Zachodniej jest Golden State Warriors. Sytuacja bez precedensu, ale w obliczu kryzysu potęg tej dywizji nie powinna dziwić. Jednoczesna nieobecność Los Angeles Lakers i Phoenix Suns w półfinale Western Conference zdarzyła się dopiero po raz piąty w historii i pierwszy od 1996 roku, kiedy Kobe Bryant brylował jeszcze w High School, a liderem Lakers był Cedric Ceballos.

Tak się utarło, że z Pacific Division niejako z urzędu kandydatem do play-off są Lakers, potem Phoenix Suns, dopiero w drugiej kolejności brano pod uwagę trzy pozostałe zespoły. Oczywiście był czas na przełomie wieków, kiedy wiele znaczyło Sacramento Kings, a także okres RUN TMC, gdy Golden State Warriors oprócz gry przyjemnej dla oka także potrafili przejść pierwszą rundę. Z reguły hierarchia była jednak znana, a na jej czele znajdowały się się Lakers i Suns. Tak się złożyło w ostatnich dwudziestu latach, gdy Lakers mieli słabsze momenty - po 1991 i 2004 roku, swoje najlepsze chwile miała wtedy ekipa z Arizony i to Suns godnie reprezentowali Pacific Division przynajmniej w półfinale Konferencji Zachodniej, a nawet w NBA Finals jak w 1993 roku. Sytuacja z obecnego sezonu wydarzyła się dopiero po raz piąty, po 1996, 1975, 1976 i 1978 roku. Tylko w tych latach na poziomie konferencyjnego półfinału nie było ani Lakers, ani Suns. Jeśli dodamy do tego fakt, że Golden State Warriors dopiero trzeci raz od 1991 roku zagrają na wyższym szczeblu niż pierwsza runda, aktualny sezon w Dywizji Pacyfiku jawi się jako jeden z najbardziej nieobliczalnych i zaskakujących w historii. 

Nic przed sezonem nie zapowiadało na taki scenariusz jaki nastąpił, poza tym, że Phoenix nikt już nie stawiał w roli drugiej siły. Prym wieść miały zespoły grające w Staples Center, ale między kluby z Los Angeles skutecznie wdarli się koszykarze z Oakland. Klub z zachodniego wybrzeża po latach posuchy ponownie zaznaczyli swoją obecność w NBA nie tylko efektowną, ale też w końcu efektywną grą. Zresztą tą dywizję przez lata wyróżniał czasami szaleńczy basket, gdzie, w przeciwieństwie do siermiężnej obrony znanej w Eastern Conference, ofensywa liczyła się na pierwszym miejscu i wyniki sięgające powyżej 110 punktów w meczu były standardem. Dodatkowo ładna dla oka gra często szła w parze z wynikami, bo nawet Phoenix Suns grający szaloną koszykówkę w połowie pierwszej dekady XXI wieku, mimo, że mistrzostwa wówczas nie zdobyli, to byli i tak jednym z najlepszych zespołów w lidze. Patrząc z kolei na tegoroczne męczarnie Suns i Lakers, nie tylko nie było ładnej gry, ale przede wszystkich wyników.

Jeszcze w sezonie 2009/2010 hierarchia była jasno ustalona: Lakers i Suns z rezultatami dobrze powyżej 50 zwycięstw w sezonie regularnym (później finaliści Western Conference), a na drugim biegunie Clippers, Warriors i Kings, gdzie nikt z tej trójki nie zdołał przekroczyć granicy 30 wygranych spotkań. Pierwsze oznaki tego co nastąpiło w obecnym sezonie, można było natomiast zauważyć już w 2011 roku przed lokautem. Początek słabnącej pozycji Lakers, stopniowe osuwanie się w cień Suns po transferze Amar'e Stoudemire'a oraz z drugiej strony lepsza gra Warriors i początek występów Blake'a Griffina, to wszystko było zapowiedzią zmian, które miały dopiero nadejść. Skrócony sezon z powodu lokautu już te zmiany urzeczywistnił: krytykowani przez długi czas Lakers, miejsce Phoenix w walce o prymat w dywizji zajęli mocno wzmocnieni lokalni rywale z Los Angeles, a Golden State akurat zaliczyli wówczas regres w porównaniu z poprzednim sezonem, ale też w trakcie rozgrywek w wyniku wymiany stracili jednego ze swoich liderów, Monte Ellisa, w zamian otrzymując między innymi i tak niezdolnego do gry Andrew Boguta.

Przed obecnym sezonem w kontekście walki o play-off role podzielono jasno - Lakers na czele Konferencji Zachodniej, Clippers w ścisłej czołówce, Suns przy sprzyjających okolicznościach walka o pozycję 8-10, Warriors i Kings wybiorą się na wcześniejsze wakacje. Jedyne co zachowało się zgodnego z tradycją Pacific Division to ofensywna gra większości organizacji. W pierwszej dziesiątce najlepszych drużyn NBA w ataku znalazły się aż cztery, które rzucały średnio powyżej 100 punktów na mecz. Jedynie Suns nie potrafili tego dokonać, ale patrząc na ogólną jakość składu i brak ładu grze nie powinno to dziwić. W całym sezonie, swoim najgorszym od 1969 roku, Phoenix mogło zwrócić uwagę kibiców chyba tylko grą w niektórych meczach w pamiętnych i świetnych koszulkach retro z czasów, kiedy biegali w nich Charles Barkley i jeszcze w miarę "trzymający wagę" Oliver Miller.


Największym zaskoczeniem na plus jest oczywiście postawa podopiecznych Marka Jacksona, który od początku swojej pracy zapowiedział wzmocnienie tego co kulało w Oakland od lat, czyli szczelnej defensywy. O ile w pierwszym sezonie wiele to nie zmieniło, bo Warriors mieli dopiero 28. obronę w lidze, ale w obecnym zmieścili się już w pierwszej dwudziestce. Dokładając do tego jeszcze lepszą grę Stepha Curry, dobrze spożytkowane ostatnie dwa drafty (Harrison Barnes, Festus Ezeli i przede wszystkim Klay Thompson), dojście Boguta i Jarretta Jacka, okazało się, że w zupełności to wystarczyło do zrobienia furory w bardzo silnej i wyrównanej Konferencji Zachodniej. Już sam wynik z regular season był rewelacyjny, a przejście Denver Nuggtes jest już wynikiem powyżej 100% normy, tego co Golden State mogło w tym sezonie wykonać. 

To co wydarzyło się w obecnym sezonie w Pacific Division, może na kilka lat zmienić oblicze w tej grupie zespołów. Cały czas względnie młodzi Warriors, silni Clippers (jeśli nie odejdzie Chris Paul) powinni na dłużej zakotwiczyć w play-offach. Patrząc na perypetie personalne Suns i Kings (w tym przypadku także te pozasportowe), trudno liczyć, by w najbliższym czasie wiele się tam zmieniło. Do sytuacji Sacramento można zresztą się już przyzwyczaić, przecież po zakończeniu ery Ricka Adelmana Kings dryfują na nizinach NBA już siódmy rok. Jak to po nieudanym sezonie, niewiadomą stanowią Lakers, ale wątpliwe, żeby znów nie przypuścili ataku nie tylko na play-offy, ale przede wszystkim dużo wyżej. Chyba, że w wyniku pewnych nieszczęśliwych okoliczności nastąpi powtórka z mrocznych czasów  sezonu 2004/2005. A jak mówił jeszcze jesienią Metta World Peace, miała być powtórka, a nawet pobicie Chicago Bulls i ich 72-10...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz