niedziela, 19 maja 2013

Nowojorski serial bez happy endu.



Nie ma w NBA bardziej przereklamowanego klubu niż New York Knicks, jeśli popatrzy się na wyniki i zainteresowanie w XXI wieku. W tym roku już naprawdę miał nastąpić przełom. Za sukcesem marketingowym miał dołączyć również sportowy. Na końcu wszystko rozegrało się jednak według starego scenariusza, do którego Spike Lee nigdy nie nakręciłby filmu.

Knicks to fenomen: z uwagi na wielki nowojorski rynek każdy chce tam grać, ich mecze stale lecą w telewizji w najlepszych porach, jeszcze tym bardziej, gdy grają u siebie w słynnej Madison Square Garden. Od ostatniego mistrzostwa w 1973 roku nowojorczycy tylko dwukrotnie uczestniczyli w Finałach NBA, w 1994 i 1999 roku. Do 2010 roku w XXI wieku Knicks tylko dwa razy znaleźli się w play-offach, będąc zresztą jednym z najgorszych zespołów dekady. Wszystko miało zmienić się wraz z dniem 1 lipca 2010 roku, kiedy było sporo pieniędzy w puli na zakontraktowanie wolnych agentów. Oczywiście liczono na LeBrona Jamesa, Chrisa Bosha, ale musiano zadowolić się "tylko" przejęciem Amar'e Stoudemire'a. Oczekiwania były większe i liczono, że po offseason 2010 Knicks z marszu dołączą do najlepszych zespołów nie tylko swojej konferencji. Ostatecznie trzeba było zrewidować plany i liczyć co najwyżej na sam awans do play-off. 

W trakcie sezonu dokonano jednak jeszcze wymiany, która początkowo wydawała się dość niekorzystna dla Nowego Jorku, gdyż ceną za Carmelo Anthony byli Danilo Gallinari, Wilson Chandler i Raymond Felton, czyli wtedy trójka podstawowych graczy rzucająca średnio prawie 50 punktów na mecz. Po czasie można stwierdzić, że była to korzystna wymiana dla obu stron. Anthony, Stoudemire i dołączony w pakiecie wymiany z Nuggets Chauncey Billups mieli zaprowadzić Knicks do dobrego wyniku w play-off. Gra jednak długo się nie kleiła, do tego doszły kontuzje i 0-4 w pierwszej rundzie z Bostonem. W następnym roku miało być już lepiej, ale nastąpił niespodziewany regres. O NYK głośno było w kontekście stworzenia swojej własnej Wielkiej Trójki - Melo, STAT i świeżo upieczony wówczas mistrz NBA, Tyson Chandler, to miała być nowojorska odpowiedź na Miami i innych potentatów. Tymczasem zawirowania z trenerem, początek końca Stoudemire'a, ponownie różne kontuzje sprawiły, że Knicks już w pierwszej rundzie trafili na Miami, gdzie nie mieli wiele do powiedzenia, przegrywając 1-4. Była to zresztą pierwsza wygrana w rozgrywkach posezonowych od 2001 roku! Pozytywy z ubiegłego sezonu były jeszcze dwa - zdjęcie klapek z oczu i zwolnienie Mike D'Antoniego i w sensie bardziej ogólnym dla całej NBA, "Linsanity".

2012/2013 to miał być już naprawdę TEN sezon przełomu, w którym za zapowiedziami pójdą czyny. Sezon regularny, który był najlepszy od szesnastu lat, jeszcze bardziej rozbudził oczekiwania. Jak na Knicks to nie było się nawet do czego przyczepić: Melo został królem strzelców, JR Smith najlepszym rezerwowym, w dużym stopniu wypalił nawet ryzykowny transfer Pablo Prigionego, 40-letni Jason Kidd robił swoje, a nawet zatrudnienie po dwóch latach niebytu Rasheeda Wallace'a, choć było szaleństwem, nie było złym posunięciem. Wszystkie plusy przyćmiły nawet coraz bardziej słabnącego Stoudemire'a. STAT, który miał być wielkim liderem tego zespołu, po trzech latach jest już praktycznie zbędny i jeśli nie nastąpi przełom, pięcioletni kontrakt warty prawie 100 milionów dolarów dołączy do wielkich pomyłek z czasów radosnych rządów Isiaha Thomasa.


Bardzo dobry sezon regularny stanowił świetną pozycję startową przed play-offami. Knicks jedynie w finale z Miami nie dysponowaliby przewagą własnego parkietu, który pełni ponoć tak wielką rolę, tym bardziej jeśli jest to Madison Square Garden. Zaczęło się nieźle, od planowych zwycięstw u siebie z Bostonem, ale potem już tak różowo nie było. Przedłużona seria z Celtics do sześciu spotkań, kiepski start rywalizacji z Indianą sprawił, że Knicks już mogą myśleć wyłącznie o wakacjach. I zapowiedziach, że już za rok to na pewno ekipa Mike'a Woodsona stawi czoła Miami. Czy jest to faktycznie możliwe? Obecny sezon mimo nieudanych play-offów i tak powinien być uznany na plus i pierwszy po latach posuchy, w którym Knicks faktycznie dołączyli do czołówki swojej konferencji. Wreszcie, bo według nowojorczyków miało nastąpić to już po transferze Anthonego. 

Nowojorczycy to w dużej mierze zespół weteranów, ale nie stanowi to wielkiego problemu. Pierwsze skrzypce i tak stanowią gracze w okolicach 28-31 roku życia, więc teorie jakoby wiek miałby być przeszkodą dla Knicks, można jeszcze obalić. Na rynku transferowym Knicks nie mogą zaszaleć, jednoczesne kontrakty Melo i STAT już wystarczająco obciążają salary cap. Można spodziewać się, że przed następnym sezonem dołączą kolejni przydatni weterani pokroju Antawna Jamisona (?). 

Kibice Knicks mogą przeżyć małe deja vu: tak jak w latach 90-tych problemem nie do przeskoczenia na wschodzie byli Chicago Bulls, tak teraz podobnie jest/będzie(?) z Miami Heat. A w odwodzie są jeszcze lokalni rywale na Brooklynie, wzmocnione Chicago, solidna do bólu Indiana, więc drugie miejsce w konferencji w następnym sezonie może nie być takie oczywiste. Każde inne połączone z odpadnięciem z play-off znów będzie oznaczało ocenę sezonu jako porażkę. W sumie w Nowym Jorku to nihil novi.

2 komentarze:

  1. jak oficjalna strona moze mylic nazwisko antawna jamisona to i ty mozesz =d fajny tekst pozdro

    OdpowiedzUsuń
  2. Heh, faktycznie to zauważyłeś. Nie wychwyciłem wcześniej. Już poprawione. Chyba żadnego imienia w NBA nie zdarzało mi się tak często pomylić/popełnić literówkę jak AJ. I pewnie nie jestem w tym jedyny, skoro piszesz, że oficjalka też myliła Jamisona... Nie wiedziałem o tym i jestem w szoku ;) Dzięki za komentarz, zapraszam też na 'FanPage' - https://www.facebook.com/PgrBlogspotcom?fref=ts

    OdpowiedzUsuń