piątek, 23 maja 2014

Jak trudno wygrać Euroligę.


Tegoroczne Final Four Euroligi zgromadziło - jeśli chodzi o koszykarską Europę - uczestników wyłącznie (nawiązując do boksu) wagi ciężkiej. FC Barcelona, Maccabi Tel Awiw, CSKA Moskwa i Real Madryt to jedne z największych klubów na Starym Kontynencie. Po raz trzeci z rzędu jednak nie zwyciężył stawiany na pierwszym miejscu faworyt, tylko atakujący z cienia "czarny koń".

W Final Four zawsze grają najlepsze zespoły i nikt przypadkiem się tam nie dostanie. Mimo to zawsze można znaleźć zespół, który uchodzi za faworyta. W zasadzie jakąkolwiek przypadkowość wyklucza sam system rozgrywek, który do bólu faworyzuje te drużyny, które nie schodzą poniżej poziomu przez dobre pół roku. To nie piłkarska Liga Mistrzów, gdy czasami można wygrać nieoczekiwanie jeden dwumecz i już jest się w ćwierćfinale. By znaleźć się w Top 8 Euroligi trzeba pokazać klasę w morderczych czternastu spotkaniach. Formuła rozgrywek jest niezwykle sprawiedliwa i właściwie bardzo rzadko można znaleźć w czołowej czwórce kopciuszka, słabeusza odstającego zdecydowanie od pozostałych. W zakończonym w niedzielę turnieju w Mediolanie wystąpiły zespoły, które od momentu utworzenia "nowej" Euroligi (od sezonu 2001/2002) do 2013 roku wystąpiły łącznie w finale tych rozgrywek aż 13 razy. Dodatkowo w latach 2002-2013 tylko raz zdarzyło się, że w Final Four nie zagrały co najmniej dwa zespoły z tegorocznego składu. Miało to miejsce w 2007 roku, kiedy do tego etapu rozgrywek awansowało tylko CSKA Moskwa, natomiast zabrakło kogokolwiek z trójki - Barcelona, Real i Maccabi.

Szczególne są trzy ostatnie edycje Final Four, bo mimo wyrównanej stawki i tak szybko namaszczono głównych faworytów. Tylko za każdym razem wygrywał kto inny: w 2012 roku nie fenomenalne wówczas CSKA Moskwa, tylko sensacyjnie Olympiacos Pireus, rok później nie faworyzowany Real Madryt, tylko ponownie zespół z Pireusu, a w niedzielę miano najlepszego zespołu Europy przypadło niespodziewanie Maccabi Tel Awiw i to kosztem wielkiego w tym sezonie Realowi Madryt. Wyżej było o niezwykle sprawiedlwiej formule rozgrywek, ale trzeba przyznać, że w Final Four decyduje dyspozycja dnia. Tu nie gra się pięciomeczowej serii, tu nie ma miejsca na jakikolwiek margines błędu. Jeśli taki błąd się przytrafi, na straty można spisać cały sezon. Bo w Europie są kluby, które awansu do czołowej czwórki wcale nie uznają za jakiś sukces - dla Realu lub CSKA liczy się tylko i wyłącznie końcowe zwycięstwo i kolejny puchar w  tak już bogato wyposażonej klubowej gablocie.

O tym, że trzy ostatnie edycje kończyły się finałem, który należało za każdym razem uznać za niespodziankę, dobrze świadczą liczby. W najlepszej czwórce w 2012 roku znalazły się zespoły Olympiacosu, CSKA, Barcelony i Panathinaikosu. Każda z tych drużyn przed Final Four rozegrała od 19 do 21 spotkań. Greckie kluby aż tak bardzo we wcześniejszych fazach nie zachwycały - 12 zwycięstw i 8 porażek to bilans Olympiacosu, natomiast wynik 14-7 to dokonania odwiecznego rywala z Aten. Co innego Barcelona i CSKA. Katalończycy wygrali aż 18 z 19 spotkań, a CSKA aż do Final Four legitymowało się wynikiem 18-2. To jednak nie Barca, nie "Armia Czerwona" cieszyła się z triumfu, tylko atakujący z cienia klub z Pireusu. Sytuacja powtórzyła się zresztą rok później. Ponownie Euroligę wygrał Olympiacos i ponownie awansował do Final Four z najsłabszym bilansem. Od sezonu 2012/2013 kluby rozgrywają już większą ilość spotkań, co sprawia, że aby awansować do finałowego turnieju, trzeba rozegrać minimum 27 spotkań. Tyle meczów właśnie wówczas rozegrał Real Madryt, z czego 20 zakończyło się zwycięstwem "Królewskich". Jeszcze lepiej prezentowały się w pierwszej fazie i Top 16 ekipy Barcelony i CSKA (bilanse 25-4 i 23-5). Olympiacos natomiast zaatakował z cienia. Nie zwracając uwagi na wielkich przeciwników, pokonał ich w półfinale (CSKA) oraz w finale (Real), mimo, że wcześniej z 29 potyczek zdążył przegrać 9 spotkań.

Ubiegłotygodniowy mediolański turniej był kolejnym potwierdzeniem, że najlepiej ostatnio przystępować do Final Four z... najsłabszym bilansem. Nie ma znaczenia, że od października furorę w Europie robił Real lub Barcelona i wszyscy zachwycali się grą tych zespołów. Juan Carlos Navarro i spółka mieli w fazie Top 16 fantastyczną serię zwycięstw, później w ćwierćfinale szybko odprawili Galatasaray Stambuł, ale jakie to ma znaczenie, skoro w półfinale polegli z Realem aż 62-100. Przed 16 maja Barca miała wynik 22 zwycięstw i 5 porażek i pod tym względem był to drugi najlepszy klub Euroligi w obecnym sezonie. Najlepszy był Real ze swoim wynikiem 24-5, a nieco słabsze było moskiewskie CSKA (22-7). A późniejszy triumfator, Maccabi Tel-Awiw? Z 28 spotkań podopieczni Davida Blatta wygrali "tylko" 19. Tylko nikt o tym już nie pamięta, w przeciwieństwie do tego, kto ostatecznie wygrał ten najważniejszy mecz, czyli finał Euroligi. Tu już znaczenia nie miały wcześniejsze dokonania, tylko forma dnia. I po raz trzeci z rzędu faworyt poległ z kretesem.

Olympiacos i Maccabi - w skali europejskiej wielkie firmy, ale czy to były zespoły, które były naprawdę najsilniejsze? Nawet Olympiacos z lat 2012-2013, który wygrał Euroligę dwukrotnie z rzędu, pewnie nie będzie kiedyś uznawany za jeden z największych zespołów XXI wieku. Nie zamierzam niczego ujmować ekipom z Pireusu czy Tel-Awiwu, ale przy obowiązującym systemie Final Four mimo wszystko zdecydowanie łatwiej o wygraną niż w serii do trzech zwycięstw. Trudno jednak o lepszą i bardziej fascynująca formułę - jeden weekend i mecze, w których nie można odpuścić choćby na minutę. W maju 2015 roku będzie podobnie. Głowni faworyci do końcowego sukcesu - patrząc na rozstrzygnięcia w ostatnich trzech latach - woleliby pewnie rozwiązanie stosowane choćby w NBA Finals.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz