sobota, 14 grudnia 2013

Drugoroczniacy w natarciu.


Draft z czerwca 2012 roku w powszechnej opinii fachowców miał być jednym z najlepszych w ostatnich latach. Nie jakimś wybitnym na miarę 1996 czy 2003, ale na tyle solidnym, by dostarczyć kilka nazwisk, które mogą w NBA szybko namieszać.

W praktyce w sezonie 2012/2013 wyszło różnie, bo w zasadzie gromkie „wow” można było krzyknąć tylko, gdy oglądało się grę Damiana Lillarda. Numer jeden draftu i mistrz olimpijski z Londynu, Anthony Davis nie okazał się żadnym ósmym cudem świata, potwierdzając przy okazji jeszcze braki w ofensywie, które były widoczne w czasie jedynego sezonu w NCAA. Dodatkowo kilku wybranych z wysokimi numerami jakoś szybko zniknęło z głównej orbity zainteresowania – Thomas Robinson handlowany w kolejnych zespołach, tylko co najwyżej solidny Michael Kidd-Gilchrist w słabiutkich Charlotte Bobcats, Terrence Ross bardziej zapamiętany z wygranego konkursu wsadów podczas Weekendu Gwiazd niż jakiegokolwiek zagrania przez cały sezon. Generalnie debiutancki sezon dla rocznika 2012 nie wypadł źle, ale jak to się mówi, szału nie było. Czasami jednak tak jest, że zawodnicy wystrzelą z czasem, a nie od pierwszych meczów. Ktoś jeszcze pamięta, że po pierwszych miesiącach o drafcie z 1998 roku mówiono jako roczniku nieurodzaju? Tym samym przecież, który dostarczył do ligi Paula Pierce’a, Dirka Nowitzkiego, Vince’a Cartera czy Antawna Jamisona.

Tymczasem wraz z początkiem obecnego sezonu drugoroczniacy pokazują, że w wakacje na pewno nie próżnowali, tylko intensywnie pracowali nad swoją grą. To już nie tylko Damian Lillard i dalej długo nic. Na całego wystrzelił Bradley Beal, który swój spory potencjał potrafił pokazywać już w niektórych meczach poprzedniego sezonu. Dziś to już pełnoprawny strzelec, który zdobywa na mecz 20,6 punktów. A jeszcze na początku przygody z NBA miał ogromne kłopoty ze skutecznością, gdy zdarzało się, że do kosza trafiał jeden na osiem rzutów z gry. Beal, mimo ledwie 20 lat, prezentują coraz częściej dojrzałą grę i pokazuje, że już niebawem może stać się pełnoprawnym graczem formatu All-Star. Podobnie jak Anthony Davis, którego jednak tylko za często nękają kontuzje. Gdy jednak w tym sezonie był w pełni sił, grał rewelacyjnie będąc prawdziwą bestią pod koszem. Na dziś „jedynka” loterii sprzed roku notuje średnio 18,8 punktów, ponad 10 zbiórek i aż 3,6 bloków na mecz. A trzeba pamiętać jeszcze, że Davis swój potencjał ofensywny będzie tylko powiększał. „Wielka Brew” chyba już po kilkunastu meczach obecnego sezonu zamknął usta wszystkim krytykom, którzy uważali go za przereklamowanego i niegodnego do zajęcia pierwszej pozycji w drafcie.

Rocznik 2012 to jednak nie tylko świetny Lillard oraz Beal i Davis. Harrison Barnes jest przykładem, że także w mocnych zespołach można znaleźć swoje miejsce już w pierwszym sezonie. Barnes sezon debiutancki już miał bardzo dobry, teraz to potwierdza, mimo, że w składzie Golden State Warriors pojawiła się konkurencja na poziomie mistrza olimpijskiego i mistrza świata, Andre Iguodali. Sytuacja Barnesa jest trochę inna od wcześniej wymienionych, bo indywidualnie nie będzie zachwycać aż w takim stopniu jak choćby Beal, ale tak wszechstronnego zawodnika chciałyby pewnie wszystkie kluby NBA. Trochę podobna sytuacja jest z Terrencem Jonesem, którego rola w porównaniu do poprzedniego sezonu zdecydowanie wzrosła. Dodatkowo gra w najsilniejszych od lat Houston Rockets i ma pewne miejsce w rotacji. W zespole, gdzie swoje muszą rzucić James Harden i Dwight Howard, Jones jest solidnym wsparciem dającym Rockets około 10 punktów i 7 zbiórek średnio w każdym meczu. Zupełnie to nie przypomina pierwszoroczniaka, który w całym  poprzednim sezonie rozegrał zaledwie 276 minut. 

Jeszcze bardziej skrajny przypadek to Tony Wroten. W barwach Memphis Grizzilies w ubiegłych rozgrywkach przebywał na boisku zaledwie 272 minuty, w czasie których zdobył łącznie tylko 91 punktów. Teraz, już w barwach Philadelphii 76ers, Wroten to pewniak w składzie dostarczający co mecz ponad 13 punktów. O nim było głośno już od lat, w rozgrywkach juniorskich był uważany za jednego z najlepszych w USA, był też złotym medalistą pamiętnych dla Polaków mistrzostw świata U-17 w Hamburgu. Podobnie jak Wroten, również z odmętów ławki rezerwowych w końcu na poważnie na parkiety NBA trafił Jeremy Lamb z Oklahoma City Thunder. Jemu akurat dodatkowo sprzyjała polityka transferowa OKC, a raczej jej brak. Dzięki odejściu Kevina Martina i braku sprowadzenia następcy, Lamb przebywa dziś na parkiecie 20 minut w meczu, dostarczając w meczu około 9 punktów. Poziom Martina, ani tym bardziej Hardena, to oczywiście nie jest, ale w porównaniu z debiutanckim sezonem progres jest ogromny.

Problemów z minutami, jak Wroten czy Lamb, od początku kariery w NBA nie miał Andre Drummond. Wybrany z numerem 9 podkoszowy od początku zdradzał drzemiący w nim spory potencjał. Jego PER-36 w ubiegłym sezonie wyniósł aż 13,8 punktów i 13,2 zbiórek. Drummond to bestia, jeśli chodzi szczególnie o zbiórki. Wraz z Gregiem Monroe niebawem mogą być najlepszą parą podkoszowych w NBA. W tej chwili ledwie 20-latek zajmuje ze średnią 12,9 trzecie miejsce wśród najlepiej zbierających, tylko za Kevinem Love i DeAndre Jordanem. W tych rozgrywkach dodatkowo zdobywa także już ponad 13 punktów w meczu i jest już stuprocentowym starterem. Wśród drugoroczniaków jest także rzucający obrońca, który od pierwszych meczów w NBA dostarcza niecałe 15 punktów w meczu, czyli Dion Waiters z Cleveland Cavaliers. Jak widać, ryzyko związane z wyborem tego gracza się opłaciło dla Cavs. Dziś mało kto już pamięta, ale wszyscy eksperci w każdym rankingu na gotowy materiał do gry w NBAod zaraz zdecydowanie wyżej stawiali Thomasa Robinsona. Robinson wysoko wybrany (piąty numer) dziś jest kolegą klubowym Lillarda, wybranego numer niżej. Role w robiących furorę Blazers są jednak inne – Lillard to motor napędowy akcji ofensywnych, a Robinson „tylko” przydatne wsparcie z ławki. Warto jednak zaznaczyć, że chyba w końcu Robinson znalazł swoje miejsce w lidze i nikt teraz nie będzie nim handlował za bezcen. 

W słabszych w tym sezonie Boston Celtics nie da się nie zauważyć Jareda Sullingera. Absolwent Ohio State wybrany nisko, bo z 21. numerem, ale nie wynikało to z obawy o wartość sportową, a jedynie z uwagi przesłanki związane ze zdrowiem, które szybko miały pokrzyżować młodemu graczowi karierę. Póki co nic takiego nie nastąpiło, a Sullinger korzysta z przebudowy Celtics, rzucając aktualnie średnio prawie 13 punktów i zbierając ponad 7 piłek. Być może za jakiś czas odbudowa siły Celtics będzie miała właśnie twarz między innymi Sullingera, który fizycznie przygotowany do NBA był od pierwszego meczu. Warto wspomnieć jeszcze o podkoszowym Phoenix Suns. Miles Plumlee w poprzednich rozgrywkach w barwach Indiany zdążył rozegrać 14 spotkań, w czasie których przebywał na parkiecie 55 minut i zdobył… 13 punktów. Dziś Plumlee, po odejściu też Marcina Gortata, wykorzystuje swoją szansę, kręcąc statystyki prawie na poziomie double-double (9,8 punktów i 8,5 zbiórek) będąc w każdym meczu zawodnikiem wyjściowej piątki.

Najlepsi drugoroczniacy wykorzystują swoją szansę, grając już nie tylko w klubach z dołów tabeli, w których łatwiej o minuty i lepsze dla oka statystyki. Świetnym przykładem reprezentującym cały rocznik jest Damian Lillard, który wybierany był przez organizację, dla której rezerwowano przynajmniej kilkuletnie granie co najwyżej o ósme miejsce w play-off. Tymczasem po roku od tamtych wydarzeń Lillard stoi na czele zespołu, który teraz wiedzie prym w piekielnie silnej w tym roku Western Conference. Jeśli nie wydarzy się nic nieoczekiwanego i dalej będzie następował rozwój poszczególnych zawodników, już dziś można być pewnym, że draft 2012 dostarczy kilku graczy, którzy powinni kiedyś pojawić się w najważniejszym wydarzeniu corocznego All-Star Weekend.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz