niedziela, 8 grudnia 2013

48,5 milionów kontrowersji.


Kobe Bryant. W ostatnim piętnastoleciu nie było zawodnika, który wzbudzałby by tak skrajnie negatywne opinie przez tak długi czas. Nawet LeBron James nie może się tutaj równać. Bryant, który uważany do dziś jest za co najwyżej kiepska kopię Michaela Jordana, w koszykówce zdobył wszystko, co było do zdobycia i nikomu, poza samym sobą, nie musi już nic udowadniać.

Kobe Bryant - o nim głośno jest nawet, gdy przez prawie osiem miesięcy nie przebywał ani razu w żadnym meczu. Jest o nim głośno, jak nagra nową reklamę z Leo Messim, jak napisze cokolwiek banalnego na Facebooku czy Twitterze. Przy tej jednak popularności chyba nigdy nie powiedziano o nim jako najlepszym koszykarzu na świecie w danym roku. Zasługi indywidualne Bryanta oraz wszelkiego rodzaju tytuły kwestionowano wielokrotnie. Trzy tytuły z Lakers w latach 2000-2002? Nie, to był zespół Shaquille'a O'Neala, a Bryant był dla niego takim Pau Gasolem z mistrzowskich Lakers w 2009 roku. Dwa tytuły w latach 2009-2010? Właśnie, był Gasol, cały zespół był mocny, dzięki czemu Bryant miał wybornych pomocników. I takie opinie krążyły i krążą nadal w kółko. 

Gdy cały czas trzyma się na topie nieprzerwanie od około piętnastu lat, zagląda się graczowi z Los Angeles w metrykę. 35-latek po siedemnastu sezonach ma jeszcze czelność pokazywać miejsce w szeregu młodym? Przecież tak nie może być. Wystarczy popatrzeć jak prezentuje się Dwyane Wade, ledwie przecież dopiero 31-latek grający w NBA od dziesięciu lat. Trudno spodziewać się, by Wade w wieku 35 lat grał choćby w połowie jak w czasach swojego "prime". Wielu starzeje się bardzo szybko. Z graczy obwodowych tylko Bryant, grający jeszcze w czasie kariery Michaela Jordana, cały czas najgłębiej utrzymuje się na powierzchni.

Ostatnio najgłośniej było o podpisanym nowym kontrakcie z Lakers na lata 2014-2016, w czasie których zarobi aż 48,5 miliona dolarów. Jasne, pieniądze są ogromne, na które przy obowiązującym progu salary cap nie zasługuje żaden zawodnik w lidze, niezależnie, czy nazywa się Bryant, LeBron James, czy Chris Paul. Takie warunki zaakceptował jednak klub, przy okazji pewnie pozbawiając się resztek złudzeń o tytule za koszykarskiego życia Black Mamby. Zapewne, gdyby Bryant podpisał kontrakt o połowę mniejszy, organizacja z Los Angeles nadal nie miałaby większych szans na równorzędną walkę z nowymi potęgami. Lakers to specyficzny klub, tam wyniki potrzebne są od zaraz. Trzeba jednak sprawdzić realia - LAL, by znów się liczyć o coś większego, muszą odczekać zapewne trochę dłużej niż potrwa jeszcze kariera Bryanta. 

Gdyby NBA zaakceptowała wymianę z jesieni 2011 roku, gdy do Lakers miał przenieść się Chris Paul, pewnie byłoby inaczej. Tymczasem nie ma Paula, a za rozegranie musi teraz odpowiadać Steve Blake. I taka jest obecnie  różnica w perspektywach Clippers i Lakers, jak między umiejętnościami Paula i Blake'a, nie tylko dlatego, że takie pieniądze dostanie Black Mamba. Swoistym kuriozum są już głosy, że Lakers są silniejsi bez swojego lidera, a gdy dołączy Bryant, wtedy zaczną przegrywać mecz za meczem. Trzeba być wyjątkowo złośliwym lub kompletnym ignorantem, by coś takiego głosić. Więc czasami można gdzieś przeczytać, że kontuzja Derricka Rose'a (grającego przeciętnie na początku sezonu) jest tragedią dla Chicago Bulls i końcem ich marzeń o dobrym wyniku w play-off, natomiast kontuzja ikony "Jeziorowców" jest... szansą na drugie życie dla ekipy z Los Angeles. Bryant gra pod siebie, pod swoje statystyki, ale jeśli wyżej się ceni atmosferę jaką wprowadza na ławce rezerwowych Robert Sacre niż punkty Bryanta, komuś na sukcesach Lakers musiałoby wybitnie nie zależeć.

Bryant może mówić o chęci zdobycia szóstego tytułu, ale bez gruntownych zmian w organizacji klubu będzie to po prostu niemożliwe. To co już zdobył i tak stawia go w pierwszym rzędzie najwybitniejszych koszykarzy w historii tej dyscypliny. Zwracając uwagę jak negatywne emocje budzi KB24, wydaje się, że historia oceni go z czasem lepiej, a o prawdziwej koszykarskiej wartości będzie można przekonać się  około dziesięć lat po zakończeniu kariery, gdy ocena Bryanta będzie bardziej wyważona, podjęta na chłodno. Zresztą pod koniec lat 90-tych częściowo przepowiadano mu marny los, który na koniec karier w młodym wieku spotkał przecież Allena Iversona i Tracy McGradego, a także dotknął Vince'a Cartera

Bryant stał się kimś, kto wyłamał się z opinii młodej gwiazdki, która będzie efektowna, ale kompletnie nieefektywna. Jasne, w sukcesach pomogły mu mocne zespoły, a nie koledzy pokroju Smusha Parkera i Chrisa Mihma. Żaden koszykarz jednak sam nigdy niczego nie wygrał, nawet Michael Jordan. Porównania na linii Jordan-Bryant wróciły z podwójnym uderzeniem w ubiegłym roku przed igrzyskami w Londynie, kiedy Bryant powiedział, że Team 2012 jest lepszy od Dream Teamu z 1992 roku z pamiętnych igrzysk w Barcelonie. Niefortunna wypowiedź, z której szydzono na każdym kroku, zwłaszcza w czasie tylko nieznacznego zwycięstwa z Litwą. Abstrahując od porównań z Dream Teamem, Bryant długo nie decydujący się na grę w barwach Stanów Zjednoczonych, ale i tak zdobył dwa mistrzostwa olimpijskie, dodatkowo udowadniając, że potrafi być częścią zespołowej drużyny, a nie tylko jej dominatorem jak w Los Angeles Lakers.

Ostatnio ukazała się w internecie wspólna reklama Bryanta z Leo Messim. Do gwiazdy NBA bardziej pasowałby z piłkarskiego świata Zlatan Ibrahimovic. Dwóch sportowców o ego większym niż ich wzrost, wzbudzających kontrowersje tylko samymi gestami na placu gry, ale na końcu prawie zawsze zamykających usta krytykom. Taki jest Kobe Bryant od kilkunastu lat. Budzący w każdym miejscu świata kontrowersje i wbrew wyczekiwanego przez "hejterów" rychłego końca, starzejący się w bardzo powolnym tempie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz