niedziela, 1 czerwca 2014

Kto Dylewicza ma, ten w Finałach gra.


Filip Dylewicz niepostrzeżenie stał się jednym z najbardziej utytułowanych polskich koszykarzy ostatniego ćwierćwiecza. Wiecznie uznawany za młodego i utalentowanego przez te lata tylko się trochę postarzał. Wiek widać tylko w metryce, bo na parkiecie ciągle robi swoje i ma dużą szansę na zdobycie już siódmego w swojej karierze mistrzostwa Polski.

Urodzony w 1980 roku w Bydgoszczy były wieloletni zawodnik sopockiego klubu w Finałach PLK występuje właśnie już dziewiąty raz. Zdobył już sześć tytułów mistrza Polski (lata 2004-2008) i pod tym względem goni swojego idola, Adama Wójcika. Będzie mu pewnie trudno przegonić popularnego "Oławę", ale cały czas wszystko jest jak najbardziej możliwe. Tym bardziej, że tych 34 lat na karku u Dylewicza póki co kompletnie nie widać. Jak zauważył Filip Jedliński na Twitterze, w porównaniu do poprzedniego roku "Dylu" w playoffach obecnie gra fenomenalnie. Rok temu zdobywał w decydującej fazie tylko niecałe 9 punktów, a skuteczność w rzutach za trzy miał na fatalnym poziomie 18%. Teraz wygląda wszystko o niebo lepiej: 15,1 punktów średnio na mecz przy aż 49% skuteczności w rzutach z dystansu. Od razu przekłada się to na wynik zespołu, w ubiegłym sezonie Trefl odpadł przecież już w ćwierćfinale, a teraz PGE Turów Zgorzelec jest po dwóch spotkaniach w znakomitej sytuacji wyjściowej, by po raz pierwszy w swojej historii zdobyć upragnione mistrzostwo Polski. Bo obecnie w polskiej lidze nie ma drugiego człowieka, który wiedziałby lepiej jak tego dokonać niż Dylewicz. Oczywiście wynik w rywalizacji 2-0 ze Stelmetem Zielona Góra jeszcze niczego nie przesądza. Jednego w tym wszystkim można być pewnym - "Dylu" zawsze grał o  pełną stawkę i zgromadził przez całą karierę imponującą kolekcję różnych znaczących triumfów.

Zdobywanie tytułów to wręcz "koszykarskie DNA" Filipa Dylewicza. Tak było już w czasach juniorskich, kiedy w latach 1998-2000 Trefl Sopot trzykrotnie z rzędu zdobywał Mistrzostwo Polski Juniorów. Do 21. roku życia mógł pochwalić się także zdobyciem dwukrotnie Pucharu Polski. Start dorosłej kariery istnie rewelacyjny. Według Trefla młodzież, która zdobywała juniorskie tytuły, miała stanowić też o sile seniorskiego składu, które według planów miał zdobyć mistrzowski tytuł w 2005 roku. Takie były wizje pod koniec lat 90-tych i jeszcze w 2000 roku. Triumf w PLK przyszedł nawet jeszcze szybciej, bo już w 2004 roku. Nie było już prawie jednak w składzie "złotych juniorów" Trefla. Prawie, bo czasy się zmieniały, zespół robił się coraz silniejszy, słabsze ogniwa odpadały, ale w składzie nadal był Filip Dylewicz. Tak pozostało do momentu utworzenia dwóch osobnych klubów w Trójmieście. Od 2002 aż do 2009 roku bydgoszczanin tylko raz nie występował w bezpośredniej walce o tytuł. Powrócił do występów w Finałach z już nieco innym Treflem Sopot dwa lata temu, a obecnie zalicza swój już dziewiąty występ na tym etapie, ale po raz pierwszy występując poza Trójmiastem. To też dla niego nowa sytuacja, dzięki której Dylewicz może udowodnić sceptykom jego talentu, że może wygrywać wszędzie, także wychylając nos poza Trójmiasto, z którym już zawsze będzie kojarzony.

"Dylu"  w drugim spotkaniu ze Stelmetem trafił być może na razie najważniejszy rzut w tej serii. Jego celna trójka spowodowała, że w samej końcówce Turów zamiast nerwowej gry na styku "odjechał" na sześć punktów przewagi, co w praktyce oznaczało już zwycięstwo drużyny ze Zgorzelca. Zresztą co za paradoks - kiedyś Dylewicz stał w Zgorzelcu po drugiej stronie, gdy występował w Prokomie Treflu Sopot w pamiętnych Finałach PLK w 2008 roku, które były prawdopodobnie najlepsze w ostatnich kilku latach. Wówczas chyba nikt się nie spodziewał, że minie kilka sezonów i Dylewicz będzie przesądzał o zwycięstwie Turowa. Wtedy w 2008 roku został nawet MVP Finałów, choć w sopockiej drużynie występowali jeszcze lepsi zawodnicy, jak choćby Milan Gurovic. Dziś także to nie Dylewicz jest najlepszy w swoim zespole, bo taką rolę przejął J.P. Prince. Bez odpowiedniego wsparcia nie doszłoby jednak do takiej sytuacji jak wczoraj, gdy żaden silny skrzydłowy zielonogórzan praktycznie nie istniał na parkiecie. To tez ogromna zasługa byłego reprezentanta Polski, który jest jednym z głównych elementów układanki trenera Miodraga Rajkovicia

Nie wiadomo jeszcze jak zakończy się rywalizacja w Finałach Tauron Basket Ligi 2014, ale kto zamierza zagrać za rok na tym etapie rozgrywek, powinien koniecznie zatrudnić 34-letniego skrzydłowego. Kiedyś w filmie "Czarodziej z Harlemu" użyto zdania "kto murzyna ma, u tego murzyn gra". Później gwarancją zdobycia mistrzostwa Polski było posiadanie w składzie Adama Wójcika, który potrafił zdobyć mistrzostwo w Pruszkowie, Wrocławiu i Sopocie, już zresztą podczas wspólnej gry z młodszym o czternaście lat Dylewiczem. Żadną przesadą nie powinno być luźne stwierdzenie "kto Dylewicza w składzie ma, ten w Finałach gra", nieco parafrazując słowa ze wspomnianego filmu w reżyserii Pawła Karpińskiego. Nie zawsze w tych Finałach wygrywał, nawet nie występował co roku, ale i tak w porównaniu do jakichś 99% innych koszykarzy nadmiernie często. Aż trudno uwierzyć, że czas minął tak szybko i z utalentowanego dzieciaka stał się nieoczekiwanie ikoną ligowej koszykówki. Na dodatek Filip Dylewicz spokojnie może pograć na tym poziomie jeszcze kilka lat i tylko powiększać swoją już pokaźną listę zdobytych trofeów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz