poniedziałek, 16 czerwca 2014

Jak polubiono Spurs.


San Antonio Spurs po dość jednostronnych meczach w NBA Finals 2014 zdobyło swoje piąte mistrzostwo w ciągu piętnastu lat. Przy okazji jest to pierwszy tytuł, kiedy fani basketu naprawdę cieszą się ze zwycięstwa nazywanych niegdyś nudnymi Spurs.

Przez lata San Antonio Spurs miało spory problem ze zdobyciem rzeszy kibiców. Od pierwszego mistrzostwa w 1999 roku ta organizacja nie należała do ulubieńców kibiców oraz mediów. Na przełomie wieków Spurs stanowili opozycję do efektownie grających Los Angeles Lakers, później przychylniejszym okiem przyglądano się kolejnym zespołom, które grały o najwyższą stawkę prezentując fascynujący basket jak Phoenix Suns, gdy nagrody MVP zdobywał Steve Nash. Spurs przeczekali Lakers, Nasha, Boston Celtics, Detroit Pistons, a teraz przechytrzyli Miami Heat. To jest fenomen wykraczający poza ramy całej ligi NBA. Ligi, gdzie co jakiś czas kolejne zespoły znajdują się w przymusowej "przebudowie" i przynajmniej na na kilka lat wypadają z głównego obiegu zespołów mogących walczyć o tytuł lub dobre miejsce po sezonie regularnym. Tymczasem Gregg Popovich i cała organizacja Spurs tylko zadrwili sobie z wszelkiej maści osób, które przepowiadały koniec "Ostróg" co najmniej kilkukrotnie w ostatnich latach. Zespół z Teksasu nic z tych zapowiedzi sobie nie robił, bo jako jedyny w lidze jest tak regularny, jeśli chodzi wygrywanie co najmniej 50 spotkań w sezonie. Atakujący nieco w cieniu gracze San Antonio znakomicie czuli się w tej roli - w spokoju wykonywali swoje określone zadania. Symbolem tej organizacji pod względem mentalnym może być David Robinson. "Admirał" po zakończeniu kariery nie wyskakuje z każdej lodówki jak Magic Johnson lubiący blichtr Kalifornii i wielomilionowe biznesy, tylko starannie wykonuje swoje zadania z dala od medialnego zgiełku. Mało gadania, dużo pracy - to dewiza, która zaprowadziła Spurs przez te wszystkie lata do sukcesów dzięki systematyczności, konsekwencji i mądremu zarządzaniu.

Krzywdzące było - zwłaszcza w ostatnich sezonach - postrzeganie ekipy z San Antonio przez pryzmat "wielkiej trójki". Popovich dokonywał nieustannie personalnego liftingu i coraz bardziej uniezależniał swoją drużynę od wieloletnich liderów. To jest ogromna siła i atak z dwóch stron - z jednej pojawiali się ciągle nowi zawodnicy, którzy mogli odciążyć Tima Duncana czy Manu Ginobiliego, z drugiej ten Duncan lub Ginobili grali prawie jak za swoich najlepszych lat. Oczywiście cokolwiek by się nie stało, to duet Popovich - Duncan już na zawsze będzie kojarzony z mistrzowskimi tytułami. Są w tej lidze na określonym najwyższym poziomie już od ponad 15 lat. To dłużej niż cała kariera Michaela Jordana w Chicago Bulls! San Antonio przetrwało za czasów duetu Popovich - Duncan wiele sezonowych gwiazdek, które już miały dawno wysłać Spurs na śmietnik historii. Dzieje się zupełnie odwrotnie, bo to ekipa z Teksasu odprawia z kwitkiem co chwilę kolejne już pokolenie graczy NBA. Przez bardzo długi czas było to nie na rękę mediom, które zaszufladkowały Spurs jako graczy bez polotu, a później jako zespół uzależniony od starszych panów. W ostatnim czasie kilkukrotnie wyprowadzono cios w stronę organizacji San Antonio. W 2011 roku ogłoszono koniec zespołu po odpadnięciu w pierwszej rundzie play-off z Memphis Grizzlies, rok później ku uciesze koszykarskiego środowiska Oklahoma City Thunder wysłała SAS na wakacje po Western Conference Finals. Cały czas jak mantrę powtarzano jedno - konferencja zachodnia należy do zawodników przyszłości jak Kevin Durant, Blake Griffin i to wyłącznie nowe siły będą rozstrzygać o palmie pierwszeństwa w silnej konferencji.

Mamy rok 2013 i kolejny cios po NBA Finals. "W tej formie to już koniec Spurs, odbili się oni od ściany, więcej z siebie już nie wycisną" - wiele takich komentarzy pojawiało się po 20 czerwca 2013 roku. Po dwunastu miesiącach znów Popovich zadrwił ze wszystkich klubów, ekspertów, tak jak potrafi to robić w telewizyjnych wywiadach. Miami Heat przegrało w sposób bezdyskusyjny, a przewaga San Antonio Spurs nie podlegała żadnej dyskusji. Dużo więcej wysiłku Spurs kosztował nawet pierwszy tytuł po wygranych Finałach z New York Knicks, też 4-1. Dopiero teraz, w tych Finałach Spurs dostali wyrazy sympatii i uznania, jakie powinny spływać na ten zespół od piętnastu lat. Każdy stara się doszukiwać maestrii w grze San Antonio i bardzo dobrze, wszak lepiej późno niż wcale. Coś podpowiada jednak, że ta sympatia w kierunku San Antonio związana jest też z częściowo znienawidzonym rywalem. Miami Heat i LeBron James budzą wiele emocji, najczęściej o negatywnym charakterze. Ktokolwiek stanąłby z nimi do walki w Finałach NBA, byłby faworytem szerszej części widowni. Pierwsze symptomy przychylniejszego spojrzenia w kierunku SAS widać było gołym okiem w fascynujących NBA Finals 2013. W obliczu "hejtu" na Miami sympatia środowiska skierowała się w stronę Spurs, którzy tym samym przeszli bardzo długą drogą od zespołu powszechnie nielubianego do jednego z tych, które zachwycają fana basketu pod każda szerokością geograficzną. To ogromna wartość, ważna prawie tak samo jak piąte mistrzostwo w historii.

San Antonio Spurs mają teraz swoje pięć minut - na całym świecie powstają na temat tego zespołu pewnie w tym momencie kolejne teksty wynoszące pod niebiosa Popovicha, Kawhi Leonarda, Tima Duncana i pozostałych. Coś mi tylko podpowiada, że to będzie stan krótkotrwały. Zaraz zacznie się offseason, podpisywanie wielomilionowych kontraktów, kolejne szumne zapowiedzi o mistrzowskich sagach z różnych stron Stanów Zjednoczonych. San Antonio znajdzie się ze swoim tytułem w cieniu. Dla tej organizacji to nic nowego - jesienią i tak zapewne zacznie swoją kolejną kampanię, której celem w czerwcu 2015 roku znów będzie mistrzostwo. Wówczas jakieś 95% bohaterów offseason będzie już dawno na wakacjach, pewnie w przeciwieństwie do koszykarzy Spurs.

1 komentarz: