Kanada w koszykówce do tej pory to głównie James Naismith, Steve Nash, Toronto Raptors i Vancouver Grizzlies. Nawet zwrot "Air Canada" kojarzy się w NBA jednoznacznie z Amerykaninem. W najbliższym czasie sytuacja może trochę ulec zmianie. W kraju klonowego liścia nastąpił spory wysyp młodych koszykarzy, którzy coraz częściej zasilają NBA, co może dobrze wróży reprezentacji narodowej w najbliższej dekadzie.
Kanadyjski basket, mimo faktu, że to obywatel tego kraju wymyślił w ostatniej dekadzie XIX wieku koszykówkę, praktycznie od zawsze zostawał w cieniu Stanów Zjednoczonych. Kraj, w którym sportem narodowym jest hokej na lodzie, niczego wielkiego w koszykówce do tej pory nie osiągnął, poza jednym wicemistrzowskim olimpijskim zdobytym jeszcze przed drugą wojną światową. Jeśli w ostatnich dwudziestu kilku latach mówiło się o koszykarzach z tego kraju, najczęściej wymieniało się Ricka Foxa, Billa Wenningtona, Jamaala Magloire i oczywiście Steve'a Nasha. To bardzo mało, zważywszy na kraj, w którym przecież jest drużyna w NBA, a przecież wcześnie były nawet dwie. Gdyby przyjrzeć się w miarę współczesnym czasom to okazuje się, że najlepszy wynik - siódme miejsce, Kanadyjczycy osiągnęli na igrzyskach w Sydney w 2000 roku oraz sześć lat wcześniej na organizowanych u siebie mistrzostwach świata. Na obu tych turniejach występowała Nash, najlepszy ambasador, jaki koszykarska Kanada mogła sobie wyobrazić.
Po latach przeciętnych wyników osiąganych przez niezbyt silną reprezentację, w końcu w najbliższym czasie może się sporo zmienić. W ciągu ostatnich lat, wśród zawodników urodzonych w drugiej połowie lat 80. i na początku 90. nastąpił swoisty wysyp graczy, którzy mogą w przyszłości odmienić reprezentację z kraju klonowego liścia. Do tej pory w kadrze grało dwóch zawodników z NBA, którymi byli zawodnicy tegorocznych finalistów. Mowa o Joelu Anthonym z Miami Heat i Cory Josephie z San Antonio Spurs. Dodatkowo od 2011 roku kolejnych kilku Kanadyjczyków zasiliło szeregi zawodowców: poza Cory Josephem także Tristan Thompson (nr 4 draftu 2011), Andrew Nicholson (Orlando Magic), Robert Sacre (Los Angeles Lakers), Kris Joseph (obecnie Brooklyn Nets). Do tego w tegorocznym drafcie z pierwszym numerem wybrano Anthony Bennetta oraz z trzynastką skrzydłowego Gonzagi mającego świetny sezon w NCAA, Kelly Olynyka. Na tym na pewno nie koniec, bo najlepsze co ma kanadyjski basket do zaoferowania, ma dopiero nadejść. Mowa o wielkim talencie, którym zachwyca się cały koszykarski świat. Andrew Wiggins, rocznik '95, to obecnie faworyt do jedynki w drafcie za rok. Takiego gracza chciały wszystkie czołowe uczelnie. Ostatecznie będzie w najbliższym sezonie grał w Kansas. Pewnie jedynym w NCAA. W lidze akademickiej występuje jeszcze kilku, którzy zapewne zasilą niebawem szeregi NBA - Kyle Wiltjer (Kentucky), Nik Stauskas (Michigan) i Kevin Pangos (Gonzaga), doskonale znany w Polsce jako kolega Przemysława Karnowskiego i członek pierwszej piątki mistrzostw świata do lat 17 w Hamburgu. Co ważne, cała trójka nie tylko widnieje w składzie czołowych uczelni, ale przede wszystkim ma spory wkład w osiągane wyniki.
Grupa młodych koszykarzy, bardziej doświadczony Anthony oraz kilku pozostałych koszykarzy, takich jak mający za sobą występy w NBA Andy Rautins, czy grający w hiszpańskiej ACB Levon Kendall mogą stworzyć w najbliższych latach ciekawą drużynę narodową. Pod warunkiem, że będą chcieli reprezentować swój kraj. Z tym niejednokrotnie były kłopoty, gdy najlepsi zawodnicy nie występowali w mistrzowskich turniejach, co skutkowało z reguły odległymi miejscami kanadyjskiej ekipy. Kraj, który posiada zespół w NBA, wypadałoby, żeby też zaznaczył pozytywnie swoją obecność na jakimś dużym turnieju. Zwłaszcza, że pod koszem będzie posiadał swoistych potworów, z którymi mało która reprezentacja będzie w stanie rywalizować. Na razie podkoszowy potencjał wygląda na zdecydowany kłopot bogactwa, za to na obwodzie są jeszcze rezerwy. Tutaj przydałby się jeszcze najlepiej godny następca Ricka Foxa.
Kanadyjska kolonia w najbliższym czasie będzie jedną z najliczniejszych w najlepszej lidze świata. Może o powtórzeniu wyczynu po 80 latach przypadającego na igrzyska w 2016 roku w Rio jeszcze nie ma co liczyć, ale nie ma wątpliwości, że w najsilniejszym zestawie Kanada w najbliższej dekadzie może być czołowym zespołem nie tylko w FIBA Americas, ale także mistrzostwach świata i igrzyskach olimpijskich. Pod warunkiem, że będą grali tam najlepsi. A nie jak do tej pory, ligowcy z Rumunii, Finlandii, Holandii. Zespołowi, który miałby namieszać w światowym baskecie, zwyczajnie to nie przystoi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz