piątek, 29 marca 2013

"Wielka Trójka" spoza NBA.


Historia miała swoją "Wielką Trójkę" podczas II wojny światowej. Nie było w niej jednak Greka, Brazylijczyka i Serba. W przeciwieństwie do ówczesnych światowych mocarstw NBA jest bardziej otwarta, czasami nawet aż za bardzo. Grają w niej od czasu do czasu takie ogórki jak Hasheem Thabbet, Darko Milicic, Nikoloz Ckitiszwili. A po drugiej stronie Dejan Bodiroga, Nikos Galis, Oscar Schmidt. Jedyne co łączy te dwie grupy graczy to wybór w draftowej loterii. Gdyby rozegrać mecz 3 na 3 i patrząc na talent i osiągnięcia, Thabeet, Milicic i Ckitiszwili przy "jugosłowiańskim Magicu Johnsonie", "greckim Michaelu Jordanie" i brazylijskiej "Świętej ręce" wyglądaliby jak stolica po Powstaniu Warszawskim.

Przez NBA, zwłaszcza od XXI wieku przewinęły się tabuny graczy spoza Stanów Zjednoczonych. Polacy byli też beneficjentami tego trendu, wszak tylko dzięki pewnego rodzaju modzie i genialnej robocie agenta Marka Terminiego, Cezary Trybański jako pierwszy Polak podpisał w 2002 roku kontrakt z Memphis Grizzlies. Każdego roku w drafcie coraz wyżej widniały obco brzmiące nazwiska w Stanach Zjednoczonych, często tez coraz bardziej nieznane nawet w Europie. Basket poza USA rozwijał się niezwykle dynamicznie, a najlepszym na to dowodem dla Amerykanów były mistrzostwa świata w 2002 roku w Indianapolis i igrzyska olimpijskie w Atenach dwa lata później. Kiedyś dostępna tylko dla wybitnych i nielicznych wówczas NBA otworzyła wszelkie granice, z czego skrzętnie korzystały prawie wszystkie kraje Europy i wiele narodów z innych kontynentów. Dziś każdy kto jest wybitnym graczem w Europie może liczyć na angaż w NBA, wielu ma chociaż skromne epizody, a takich zawodników jak Milan Teodosic, nie palących się do spróbowania swoich sił w USA jest coraz mniej. Ba, tylko w XXI wieku wyjechały tabuny graczy, którzy nawet na warunki europejskie specjalnie się nie wyróżniali, oczywiście poza warunkami fizycznymi. W historii draftu było wiele pomyłek w ocenie talentu, wielu zostało wyraźnie przewartościowanych jak wspomniana na początku trójka Thabbet (numer 2 w 2009), Milicic (numer 2 w 2003) i Ckitiszwili (numer 5 w 2002). Jakże odmienną jest grupa graczy wybranych bardzo nisko, ale odgrywających w lidze ważne role, wystarczy przywołać chociażby przypadek Manu Ginobiliego, wybranego z przedostatnim 57. numerem w drafcie 1999. Jeszcze inną grupą są przypadki koszykarzy co prawda wybranych w drafcie, ale z różnych przyczyn nigdy nie goszczących chociaż przez chwilę na parkietach NBA. Nieliczni z nich są dowodem, że można zostać największymi ikonami w historii koszykówki w swoich krajach, mimo braku występów w najlepszej lidze świata i jednymi z najwybitniejszych w historii gry wymyślonej przez Jamesa Naishmitha.

Gdy obecnie w rozgrywkach europejskich stawia się na zespołowość, a liderom zespołów trudno nawet zbliżyć się do średniej 20 punktów na mecz, Nikos Galis pewnie się może uśmiechnąć pod nosem. Ten z pochodzenia Grek, ale mieszkający i grający od małego w Stanach Zjednoczonych został wybrany w czwartej rundzie draftu (numer 68) w 1979 przez Boston Celtics, ale było to niska pozycja jak na koszykarza, który opuszczał NCAA ze średnią 27,5 punktów. Jak się później okaże, statystycznie był to... najsłabszy sezon Galisa aż do 1993 roku. Na dodatek, poza wyborem tak nisko w drafcie, Galis przed rozpoczęciem sezonu doznał kontuzji, która ostatecznie pozbawiła go gry w najlepszej lidze świata. Tak nieszczęśliwy obrót sytuacji sprawił, że Galis musiał szukać nowego miejsca do gry i wybór padł na kraj rodziców, Grecję. To co wyczyniał na greckich parkietach, długo pewnie się nie powtórzy w Europie na tym poziomie. Galis dziesięciokrotnie z rzędu od 1981 roku zdobywał tytuł dla najlepszego strzelca ligi, a w swoim drugim sezonie 1980/1981 uzyskał kosmiczną średnią 44 punktów! W ciągu trwającej do 1994 roku  kariery zdobył w Grecji wszystko co można było zdobyć - wielokrotne tytuły króla strzelców, MVP ligi, osiem tytułów mistrza kraju, o jeden mniej zdobywał krajowy puchar. Galis nie byłby jednak aż taką legendą, gdyby jedynie na krajowych boiskach potrafił wzbijać się na nieosiągalny dla nikogo innego poziom. Jak wielkim liderem reprezentacji Grecji był syn greckich imigrantów to bardzo wcześnie dowiedziała się o tym reprezentacja Polski, której Galis w eliminacjach do EuroBasketu '85 rzucił aż 52 punkty. Apogeum jego kariery w wydaniu międzynarodowym przypadło na 1987 rok, a konkretnie na Mistrzostwa Europy rozgrywane w Grecji. Gospodarze sięgnęli po mistrzostwo, co do dziś jest największym sukcesem w historii tamtejszej koszykówki, a Galis został oczywiście królem strzelców oraz MVP turnieju ze średnią 37 punktów na mecz. Blisko obrony Grecy byli także dwa lata później, ale ostatecznie musieli zadowolić się srebrem. To czego dokonał Nikos Galis w 1987 dla narodu greckiego, już na zawsze stawia go w panteonie najwybitniejszych sportowców tego kraju w historii. Jeszcze jako 35-latek rzucał po 32 punkty na mecz, a karierę kończył w atmosferze konfliktu dwa lata później. W kraju i w Europie indywidualnie pobił masę rekordów, które zapewne długo będą jeszcze nie do ruszenia. Określanie go greckim Michaelem Jordanem w tym przypadku jest jak najbardziej na miejscu, zresztą sam Michael Jordan był pod wrażeniem gry tego amerykańskiego Greka.


Brazylia. Wiadomo, futbol, w latach 80. i 90-tych królowali tam Zico, Socrates, Romario, a nie koszykówka. Zanim w ogóle urodzili się Anderson Varejao, Leandro Barbosa czy Nene, to już Oscar Schmidt jako ledwie 20-latek zdobywał ostatni jak do tej pory, medal mistrzostw świata w 1978 roku z reprezentacją Brazylii. W przeciwieństwie do Galisa, Schmidt poza tym pierwszym sukcesem, przez kolejne wiele lat był oczywiście liderem reprezentacji, wielką jej gwiazdą, ale nie udało mu się ugrać niczego wielkiego z kadrą. Drużynowo nie, ale indywidualnie już tak - występował wielokrotnie na igrzyskach (pięciokrotnie: od 1980 do 1996) czy mistrzostwach świata i co wydaje się niezwykłe, był trzy razu z rzędu najlepszym strzelcem turnieju olimpijskiego w latach 1988-1996. Szczególnie wypada napisać o Seulu, gdzie osiągnął średnią punktową na nieosiągalnym dziś poziomie ponad 42 oczek. Brazylijczyk jest zresztą jedynym graczem w historii, który w turniejach olimpijskich przekroczył barierę 1000 punktów. Ponadto wygrywał w klasyfikacji strzelców na mistrzostwach świata, wielokrotnie w lidze brazylijskiej, włoskiej, hiszpańskiej, a łącznie w całej karierze zdobył 49,737 punktów, co daje mu nieoficjalny tytuł najlepiej punktującego koszykarza w historii tej dyscypliny. Był ponadto jednym z nielicznych na świecie, którzy w latach 90-tych skutecznie potrafił stawić czoła reprezentacji USA na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie i Atlancie, mimo, że miał wtedy sporo powyżej 30 lat. Kariera Schmidta trwała bardzo długo, bo aż do 2003 roku, jednak przez ten długi czas nie zadebiutował w NBA, mimo, że został wybrany w słynnym drafcie z 1984 roku ze 131 numerem przez New Jersey Nets. Schmidt ponad występy w NBA przełożył jednak mecze w reprezentacji Brazylii, a to z uwagi na status zawodowca, który w przypadku gry dla Nets zabraniałby mu gry dla rodzinnego kraju. Dziś mimo coraz liczniejszego brazylijskiego zaciągu w NBA nikt nie odważy się napisać, że to nie Oscar Schmidt jest najwybitniejszym koszykarzem w historii brazylijskiego basketu.


W latach 90-tych i na początku XX-wieku, kiedy NBA było dużo bardziej otwarta na obcokrajowców niż w czasach Galisa czy Schmidta, na europejskich parkietach królował Dejan Bodiroga. Serb to był typ zupełnie innego gracza niż Galis i Schmidt, nie był rasowym strzelcem, a bardziej dyrygentem, który układał grę całego zespołu. Osiągnięcia Bodirogi sprawiają, że w świecie fibowskiej koszykówki jest jednym z najbardziej utytułowanych graczy w historii. Oczywiście sukcesy byłyby niemożliwe bez złotej jugosłowiańskiej generacji, która przez lata była stawiana nawet jako jedyna siła mogąca poważnie postraszyć Dream Team. Lista sukcesów tego urodzonego w 1973 roku koszykarza jest imponująca: dwa mistrzostwa świata, wicemistrzostwo olimpijskie, cztery medale mistrzostw Europy (w tym trzy złote), w koszykówce klubowej trzy triumfy w Eurolidze, mistrzostwa Włoch, Grecji, Hiszpanii, Puchar Saporty... Jugosławia miała plejadę doskonałych graczy, ale to Bodiroga grał w niej przez lata pierwsze skrzypce, o czym świadczą też wyróżnienia indywidualne jak MVP mistrzostw świata, Euroligi, krajowych lig i finałów. Dziś do jego osiągnięć w europejskiej nawet takim wirtuozom jak Juan Carlos Navarro bardzo trudno dorównać. Bodiroga to był fenomen, który na pierwszy rzut oka wyglądał na trochę ślamazarnego, wolnego i przerośniętego rozgrywającego, który z racji wzrostu i pozycji był też uznawany za europejską wersję Magica Johnsona. Ten rzekomo nieelegancki styl był uważany przez krytyków za jeden z powodów dla których obecnie już 40-latek nigdy już nie zagrał w NBA mimo wyboru przez Sacramento Kings z 51. numerem w 1995 roku. Różnie mówiono o powodach dla których Bodiroga nie zdecydował się na NBA, ale w Europie miał po prostu wszystko co mógł tylko mieć łącznie z finansami, był absolutną gwiazdą numer w każdym kolejnym klubie i nikomu nie musiał nic udowadniać. W reprezentacji Jugosławii, mimo gry w niej Predraga Stojakovicia, Vlade Divaca (kolegów zresztą też z Sacramento) i innych koszykarzy z NBA to Bodiroga był przez lata liderem tej drużyny. Sceptykom, którzy uważali, że w NBA podążyłby prędzej drogą Aleksandara Djordjevica niż Peji Stojakovicia, Bodiroga pokazał w finale olimpijskim w Atlancie bardzo dobrą i inteligentną grę przeciwko Dream Teamowi, gdzie jako ledwie wówczas 23-latek radził sobie bez żadnych kompleksów z największymi gwiazdami, co także potwierdzał jeszcze w XXI wieku. Bodiroga przypomniał się jeszcze raz Amerykanom sześć lat później, kiedy na ich ziemi Jugosłowianie wyrzucili walki o medale USA w pamiętnym ćwierćfinale mistrzostw świata. Tak jak rok 2002 był szczytem dla Sacramento Kings (pamiętne siedmiomeczowe Western Conference Finals 2002 z Lakers) tak i Bodiroga osiągnął apogeum wtedy swojej kariery - mistrzostwo świata i Euroligi okraszone tytułami najlepszego gracza obu tych imprez pozwoliły na ostatni ogromny transfer z Panathinaikosy do Barcelony, która rok później została również najlepszą drużyną Europy. Bodiroga jako człowiek sukcesu pewnie nie może odżałować EuroBasketu 2005 rozgrywanego w Serbii, gdzie chciał zwieńczyć swoją grę dla ojczyzny kolejnym medalem. Podobnie jak Amerykanie przegrali u siebie w MŚ 2002 tak i Serbowie odpadli na tym etapie rozgrywek co zakończyło wieloletnią reprezentacyjną karierę w kadrach narodowych Jugosławii i Serbii jednej z największych ikon w historii europejskiej koszykówki.


Galis, Schmidt, Bodiroga są żywym dowodem, że nie tylko w NBA mogą grać wielkie indywidualności. Grek i Brazylijczyk w swoich czasach byli tylko jednymi z garstki na świecie, którzy sprostaliby wymaganiom najlepszej ligi świata. Bodiroga grał w trochę już innej epoce, kiedy jako jedyny z tych wielkich europejskich graczy lat 90-tych nie zdecydował się na wyjazd. Spokojnie mógłby opuścić Stary Kontynent, ale między Europą i NBA nie było już takiej przepaści sportowej i finansowej jak jeszcze dziesięć lat wcześniej. Oczywiście nie wystarczy być megagwiazdą w skali danego kontynentu, by z góry powiedzieć, że da sobie radę w NBA. Znamienny powinien być tu pewien australijski przypadek - Andrew Gaze, który w rodzimej lidze przez całą karierę zdobywał średnio prawie 31 punktów, a w NBA został brutalnie zweryfikowany, zdobywając w 26 spotkaniach łącznie... 43 punkty. W czasach jednak, gdy wystarczy być często jedynie "dobrze się zapowiadającym" lub "mającym potencjał", by zagrać w NBA, takich dominatorów jak opisywani Galis, Schmidt czy Bodiroga, już w światowej koszykówce nie ma.

1 komentarz:

  1. yyyym ale kogo to obchodzi ? kto to jest Ci panowie ta wielka trójka spoza NBA?

    OdpowiedzUsuń