wtorek, 19 lutego 2013

Upadek speedwaya z basketem w tle.

Koszykówka i żużel w latach 90-tych zdecydowanie wyprzedzały popularnością siatkówkę, piłkę ręczną, Formułę 1 czy skoki, biegi itp. Między tymi sportami wbrew pozorom jest wiele analogii - basket i speedway swój szczyt osiągnęły w czasie przybycia znaczącej liczby obcokrajowców w ostatniej dekadzie XX-wieku. Z jednej strony zagraniczne gwiazdy w złotych czasach, wielkie płace, zapełnione areny, a z drugiej niemożność przekonania do siebie "warszawki" (z reguły nieudane próby zbudowania trwałego zespołu z Warszawy w lidze), przegrzanie koniunktury i stopniowe osuwanie się w cień innych dyscyplin. 

Polska Liga Koszykówki w ostatnich latach zbliżyła się do żużlowej ekstraligi w kilku mało w chlubnych przypadkach - uciekła z wielkich ośrodków do miast powiatowych i stała się bardziej "regionalna" (prym województw zachodnio-północnych) oraz choćby wyznaje specyficzną koncepcję budowy zespołów rodem z ligi żużlowej, polegającej na wymianie co roku 80% składów. Tak samo pierwsze koncepcje tworzenia lig zawodowych w Polsce, nawet jeśli wyłącznie z nazwy, rodziły się w głowach władnych obu tych dyscyplin. Te dwa sporty dzieli jednak wielka zasadnicza różnica - koszykówka w odwrocie jest w Polsce, natomiast na świecie ma ogromną popularność. Odwrotnie z żużlem, gdzie ze wszystkich krajów i tak największe zainteresowanie jest u nas, a w pozostałych państwach mogą tylko marzyć, żeby być chociaż w takiej sytuacji jak polski basket. I jeszcze jedna sprawa: w przeciwieństwie do speedwaya basket u nas nie odnosi żadnych sukcesów na arenie międzynarodowej. 

Przez całe lata 90. i pierwszą dekadę XXI wieku słusznie uznawano, iż żużel frekwencją na trybunach bije na głowę nasz sport narodowy, piłkę nożną. Tendencja ta się odwraca, ale wcale nie dzięki rosnącej roli piłki, tylko agonii głównie światowego oraz dodatkowo polskiego żużla. Gdy zaczynały się lata 90., powiew zachodu można było zobaczyć głównie w  koszykarskich halach oraz w wersji bardziej spektakularnej na żużlowych torach. Na hale i stadiony ciągnęło także polityków i wielu przedsiębiorców. Zarządzanie lub sponsorowanie koszykarskim lub żużlowym klubem było oznaką prestiżu w środowisku. Cieszyli się nim choćby widoczni na zdjęciu Andrzej Rusko, kiedyś wieloletni działacz Sparty Wrocław oraz Grzegorz Schetyna znany doskonale jako prezes koszykarskiej sekcji Śląska Wrocław. Dziwnym trafem po latach, kiedy już większe pieniądze i perspektywy pojawiły się w piłkarskiej ekstraklasie, tak i politycy zamienili hale i żużlowe areny na piłkarskie stadiony. Mimo tego do tej pory żadna inna dyscyplina sportowa w kraju nie może się poszczycić obecnością w swojej lidze wszystkich najlepszych zawodników na świecie. Początek tego eldorado rozpoczął się w 1991 roku, kiedy kluby na masową skalę zaczęły podpisywać kontrakty prawie z każdym, kto miał umiejętności i obco brzmiące nazwisko. W tle znakomicie prosperującej polskiej ligi umierał speedway na świecie – liczba rozgrywek i zawodników drastycznie spadała, oczywiście poza Polską. Jeszcze w ostatniej dekadzie XX wieku na zagranicznej arenie poza Tomaszem Gollobem byliśmy chłopcami do bicia, a sukcesy odnosiliśmy wyłącznie w mistrzostwach juniorskich. Nikt wtedy jeszcze głośno nie mówił, że speedway przeniósł się z salonów na wioski. Tak jak kiedyś finały mistrzostw świata rozgrywano na Wembley czy Stadionie Śląskim, tak ostatni turniej o mistrzostwo świata w formule jednodniowej (w 1994 roku) rozegrano w maleńkiej duńskiej miejscowości, Vojens. Kryzys uwydatniał się wraz z kolejnymi latami już w formule Grand Prix, która miała zapewnić ekspansję na świat. Stało się zupełnie odwrotnie: rokrocznie ci sami zawodnicy walczący w tych samych miejscowościach wzbudzali coraz mniejsze zainteresowanie. Kryzys światowego żużla na początku nie był w Polsce odczuwalny. My jako naród potrzebujący sukcesów cieszyliśmy się z każdego medalu, mimo, że do pokonania było ledwie kilka nacji. Przykład? Drużynowy Puchar Świata, tzw. „żużlowy mundial”. Solidne reprezentacje oprócz Polaków są w stanie wystawić tylko Australijczycy, Szwedzi, Duńczycy, Brytyjczycy, Rosjanie.

Żużlową Ekstraligę przez lata stawiano za wzór profesjonalizmu w polskim sporcie. Rodzinna atmosfera na zapełnionych trybunach, wielkie pieniądze, najlepsi zawodnicy, tego wszystkiego zazdrościły wszystkie dyscypliny w kraju. W pewnym momencie dobra koniunktura zaczęła się jednak przegrzewać. Topniejąca liczba wartościowych zawodników na świecie sprawiła, że na rynku praktycznie co roku odbywały się wielkie przemeblowania składów i tak jest właśnie dziś. W żużlu nie buduje się zespołów, liczy się tylko dany sezon, a w składach najczęściej występuje maksymalnie dwóch wychowanków. Przypomina to doskonale przepisy PLK w czasach polityki "no limits". Tak jak w koszykówce, tak i w żużlu prowadzi to do braku tożsamości z kibicami, stąd i tutaj należy dopatrywać się malejącej frekwencji, ale nie tylko. W krajowej lidze brakuje świeżej krwi, występuje tam niezwykle skostniały system, jeśli chodzi o rywalizujące ośrodki. Znamienne jest to, że od lat żużel jest najbardziej popularny w miastach bez ekstraklasowej piłki – Gorzów Wlkp., Zielona Góra, Toruń, Bydgoszcz, Leszno, Częstochowa, Tarnów czy Rzeszów. Wśród tych największych miast jedynie we Wrocławiu i Gdańsku funkcjonują kluby na ekstraligowym poziomie, ale i tutaj można zaobserwować najbardziej malejące zainteresowanie speedwayem. Ograniczenie do kilku ośrodków to także zawężenia na rynku sponsorów i reklamowym – dużym firmom z Warszawy trudniej utożsamiać się ze sportem, którego obecnie w stolicy się nie uprawia. Zresztą żużlowi decydenci swego czasu bardzo zabiegali o Warszawę, aby tam stworzyć profesjonalny klub, organizowane nawet mistrzostwa Polski, ale te wszystkie działania nie wzbudziły większego zainteresowania wśród warszawiaków. Jakże to jest doskonal znane dla kibiców koszykówki w stolicy, gdzie tylko przez moment w ostatnich kilkunastu latach widownię zdobyła Polonia Warbud Warszawa. Fiaskiem, porównywalnym z upadkiem ekstraklasowej koszykówki w Warszawie, Łodzi, Krakowie czy Poznaniu, są także zabiegi o publikę w innych wielkich miastach, gdzie wcześniej nie było wielkich tradycji. Nowych kibiców nie przyciągają też raczej transmisje telewizyjne, jak każdy motorowy sport zdecydowanie wypada on lepiej na żywo. Każdy, kto choć raz uczestniczył w takich zawodach i poczuł charakterystyczny zapach metanolu, zapewne doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Do przychodzenia na stadiony nie zachęca często też starzejąca się infrastruktura, choć to powoli zaczęło się zmieniać, szczególnie w Gorzowie i Toruniu, gdzie powstały najnowocześniejsze stadiony  w tej dyscyplinie na świecie. To są wyjątki, ale wystarczy porównać żużlowe stadiony we Wrocławiu i Gdańsku  do ich odpowiedników piłkarskich w tych miastach, żeby zorientować się jak infrastrukturalnie żużel został w tyle.

Nowoczesne obiekty w Toruniu i Gorzowie to gospodarze cyklu Grand Prix, która w ostatniej edycji zawitał także poza Europę, a konkretnie do Nowej Zelandii. Firma BSI, która zarządza cyklem, przejmując cały biznes liczyła na ogromną ekspansję speedwaya na świecie, a jak wiemy, dzieje się wręcz odwrotnie. Żużel się zwija, a normalne ligi poza Polską odbywają się jeszcze jedynie w Szwecji i Anglii. Liga brytyjska przez lata stawiana za wzór, obecnie też jednak znajduje się w straszliwym kryzysie, a następców starych mistrzów nie widać. W tym roku też dlatego mocno trzymano kciuki, aby mistrzem świata został Chris Holder (tak się zresztą stało), który w końcu miał przerwać mistrzowską passę weteranów. Tomasz Gollob zdobywając mistrzostwo w 2010 roku miał przecież 39 lat, a Greg Hancock rok później liczył sobie aż 41 wiosen. Wcześniej w XXI wieku w dziewięciu edycjach tytuły mistrza świata zdobywali tylko trzej zawodnicy – Tony Rickardsson (2001, 2002, 2005), Jason Crump (2004, 2006, 2009) oraz Nicki Pedersen (2003, 2007, 2008). Dopiero w tym roku zwyciężył ktoś młody, czyli 25-letni Holder, a za nim w klasyfikacji znaleźli się starzy mistrzowie, czyli Nicki Pedersen i Greg Hanckock. Trudno się dziwić, że weterani ciągle wiodą prym w cyklu, skoro w całej historii cyklu Grand Prix (od 1995 roku), w osiemnastu edycjach medalami podzieliło się ledwie szesnastu żużlowców!
Największą nadzieją speedwaya i jeszcze większym dobrodziejem jest oczywiście Polska. To u nas najwięcej zarabiają zawodnicy, ale też firma BSI. Tylko w Polsce ośrodki prawie zabijały się o organizację Grand Prix, licząc, że jest to wielka promocja dla miasta. Skrzętnie korzystała i korzysta firma zarządzająca cyklem, sprzedając za krocie prawa do organizacji turnieju, podczas gdy w innych państwach prawa te dostać można za bezcen. Dochodzi później do kuriozalnych sytuacji, gdy część obiektów, na których odbywa się Grand Prix to typowe „stadioniki” bez ławek, gdzie można siąść sobie na trawce, a jedynie w Polsce stadiony typowo żużlowe to cacka za kilkadziesiąt milionów złotych (należy pominąć stadiony takie jak Millenium w Cardiff, który na czas Grand Prix jest tylko przystosowany do speedwaya). Jednak i u nas w końcu otworzono oczy i zaczęto przykręcać kurek z pieniędzmi. Miasta zorientowały się, że Grand Prix to żadna promocja, a wydatki znacząco przewyższają dochody.

Trudno optymistycznie spoglądać na żużel zarówno w wydaniu krajowym i światowym. Sport, w którym rozgrywki mają charakter wybitnie kadłubowy, będzie uznawany za coraz mniej poważny. Dla fanów speedwaya nie widać, aby osoby odpowiedzialne za zarządzanie tym sportem miały jakiekolwiek plany odnośnie rozwoju dyscypliny. Odnosząc się na koniec do koszykówki, sternicy światowego żużla biorą przykład, zamiast Davida Sterna, chyba bardziej z Marka Pałusa z czasów "radosnego" zarządzania przez niego finansami PZKosz.

5 komentarzy:

  1. Tak owszem, ale warto odnotować że rokroczne przemeblowania skaldów są spowodowane głownie absurdalnym regulaminem który można porównać do salary cap z NBA. Tylko zamiast wartości kontraktów limitem są punkty jakie zdobywa zawodnik. Przystępował rok temu ze średnią 5 pkt na mecz, a teraz ma 10 co oznacza dajmy an to 4 powyżej limitu punktów dla całej drużyny z sumy wszystkich zawodników i takiego zawodnika trzeba się pozbyć i szukać takich co w ten limit się wpasują. Absurdalności sytuacji dodaje fakt, że corocznie ten limit w lidze żużlowej jest zmieniany, tak jak zapisy ze raz może jeździć dwóch zawodników z GP, po czym drużyna musi się jednego pozbyć bo limit zmienia się do jednego etc.,

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie lubię spamu z Gazety.pl, ale jakimś dziwnym tchnieniem wszedłem na Twój artykuł. Przyznam szczerze, że znakomicie przedstawiłeś sytuację, o której wielokrotnie sam rozmyślałem. Mieszkam we Wrocławiu i z racji swojego wieku (29 l.) moje lata nastoletnie przypadły na czas bumu koszykarskiego i (trochę mniej) żużlowego. Każdy kto interesuje się sportem, jest w moim wieku i mieszkał w latach 90 we Wrocku pamięta atmosferę "finałów kosza". Śmiem twierdzić, że tak duże miasto nigdy później nie przeżywało podobnego szału na punkcie jednego wydarzenia sportowego. Ówczesna drużyna (McNull, Miglinieks, Wójcik, Żieliński, Krzykała...) była naszą chlubą i dumą, a maj - miesiąc finałów play-off to było istne szaleństwo. Dostać bilet na finał w Hali Ludowej graniczyło z cudem. Pamiętam dobrze 2002 rok, finały z Sopotem. Nikt nie mówił o tym głośno, ale czuć było, że to schyłek "złotej ery" basketu w Polsce. Upadek koszykarskiego Śląska, był przedostatnim aktem agonii koszykówki w naszym kraju. Bytom, Pruszków, Wrocław, a teraz dawny Sopot.
    Osobiście źródła kryzysu poszukiwałbym właśnie w TV. Jak pamiętamy boom na kosza w Polsce pojawił się wraz z pierszymi transmisjami NBA w TVP. Duet Szaranowicz&Łabędź wykreowali ten sport jako mainstreamowy, mogący konkurować z futbolem. Gdy NBA zniknęła z otwartych kanałów telewizji stała się towarem dla maniaków. Być może przeminęła podobnie jak wszystkie produkty świata zachodniego, którymi tak ochoczo zachłysnęliśmy się 20 lat temu?

    Czy jest jakaś recepta na odbudowanie kosza w Polsce? Trudno powiedzieć. Wskutek Euro 2012 maksimum środków musi iść na futbol. Samorządy (m. in. we Wrocku) ostro zaryzykowały budując wielkie stadiony. Teraz muszą trzymać przy życiu futbol, aby się nie skompromitować. Czy kosz może stać się ponownie drugą dyscypliną w kraju i wygrać konkurencję z ręczną i, zwłaszcza, siatkówką? Wydaje się, że jest to możliwe. Przemawia za tym światowa pozycja kosza. Siatkówka jest mimo wszystko sportem mocno niszowym. W światowych przekazach pojawia się praktycznie tylko przy okazji olimpiady. Podobnie ręczna. O koszykówce mówi się i pisze w świecie zdecydowanie więcej. Potrzeba jednak kilku rzeczy, a zwłaszcza pomysłu. Takiego jak choćby przejawiają ostatnio działacze hokeja. Na naszyh oczach ten sport się w naszym kraju odradza. Czas pokaże, czy to trwała tendencja, czy też na chęciach się skońcy. Koszykówka nie ma póki co nawet pomysłu...


    O żużlu pisać nie będę. Dla mnie upadek tego pseudosportu jest zjawiskiem pozytywnym. Był to sport na naszą miarę 20 lat temu. Potrzebowaliśmy sukcesu w sporcie drużynowym to szukaliśmy go wśród lewoskrętnych.

    Niezależnie od wszystkiego, gratuluję dokładnej analizy upadku obu tych sportów. Twój felieton przeczytałem z przyjemnością.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja z żużla zrezygnowałem w 1996 może 97 roku, coś koło tego. Nie spodobało mi się Grand Prix, szczególnie z półfinałami i finałami, gdzie nie zdobywało się punktów biegowych, wyrzucenie MŚ par, zmiana systemu DMŚ. A jak już zaczęli kopiować ligę angielską ze złotymi debilnymi rezerwami, jokerami itd. to sobie kompletnie odpuściłem.

    Gdy usłyszałem, że nagle Polska wygrywa Puchar Świata bijąc Danię, Stany, Anglię, Australię, Szwecję, to pomyślałem, że coś jest nie tak. I okazało się właśnie, że żużel umiera, że na świecie nikogo on już nie obchodzi, że to sport totalnie niszowy. Tylko u nas wydaje się miliony na trupa.

    Zgadzam się, Anglia (spróbujcie znaleźć wyniki żużla w angielskiej prasie) to dziś przeciętna liga, pełna Polaków. Amerykanie już nawet nie wystawiają ekipy na drużynówkę, a na początku lat 90 mieli obok Duńczyków najmocniejszą pakę na świecie. Nagle do gry wchodzą Rosjanie, Słoweńcy, a mistrzowie świata to 40-latkowie, których ja pamiętam z lat 90. Hancock, Crump, Gollob... W latach 90. 40-lat miał tylko Huszcza i był fenomenem.

    Żużel umrze i w Polsce. Kwestia czasu.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki 29-letni wrocławianinie! Wrocław na pewno może być takim miastem-symbolem upadku obu tych dyscyplin. Koszykówka, żużel skutecznie przez lata "blokowaly" piłkarski Śląsk (głównie II liga, a nawet 2002-2004 III liga), dopiero stopniowy upadek sportowy tych sztandarowych dyscyplin lat 90. doprowadził do tego, że Śląsk wypłynął na poważną ligową powierzchnię w 2008. Ale Ty jako wrocławianin pewnie bliżej znasz te wszystkie lokalne wątki.
    Zgadzam się w pełni z Tobą, że koszykówka mogłaby spokojnie przegonić siatkówkę czy piłkę ręczną. W Europie i na świecie to basket jest zdecydowanie sportem nr 2., a siatkówka jest skrojona na taką naszą miarę - żeby polski klub poważnie zaistniał teraz w Eurolidze, jest potrzebna kasa sporo większa niż na ekipę w siatkarskiej Lidze Mistrzów.
    Co do transmisji telewizyjnych polecam jeszcze tutaj zajrzeć http://pgr-basket.blogspot.com/2013/01/starcie-pokolen-tv-league-pass.html

    Anonimowy2 maja 2013 00:14

    Zgadzam się w 100% z Twoimi słowami.

    OdpowiedzUsuń
  5. trzeba się przesiąść na szachy na blitze 3+2.to było by coś.Kramnik,Aronian,Carlsen itd

    OdpowiedzUsuń