sobota, 9 listopada 2013

Jak to było w Zielonej Górze.


Zielona Góra jest dopiero czwartym polskim miastem, do którego zawitały najbardziej prestiżowe klubowe rozgrywki w Europie po piłkarskiej Lidze Mistrzów, czyli koszykarska Euroliga. Jeszcze kilka lat temu w Zielonej Górze przeżywano klęskę w play-offach I ligi ze Stalą Stalową Wola, a dziś do winnego grodu przyjeżdżają wielkie europejskie firmy jak Galatasaray Stambuł.

Kwiecień 2008 roku, faza play-off I ligi. Zastal Zielona Góra pod wodzą Tadeusza Aleksandrowicza z pierwszego miejsca po rundzie zasadniczej gra w początkującej fazie walki o PLK z klubem ze Stalowej Woli, który zajmował ósme, ostatnie premiowane miejsce. Sensacyjnie Zastal przegrywa w stosunku 1-3 i odpada z walki o awans. Szumne plany o powrocie do elity krajowego basketu znów trzeba odłożyć na bok. W składzie znajdowali się jeszcze zielonogórzanie doskonali znani z lat 90-tych jak Paweł Szcześniak, Robert Morkowski i Jarosław Kalinowski oraz do tego Marcin Chodkiewicz, Grzegorz Kukiełka, którzy mieli wprowadzić zespół do bram PLK. Na ich drodze stanął w 2008 roku między innymi wówczas 37-letni były reprezentant Polski, Roman Prawica, a Zastal zamiast spotkań w nowoczesnej hali Centrum Sportowo-Rekreacyjnego swoje mecze rozgrywał w hali Uniwersytetu Zielonogórskiego przy ulicy prof. Szafrana.

Kwiecień 2008 roku, Carlos Arroyo kończy sezon regularny w barwach Orlando Magic, zdobywa w czasie, gdy Zastal rywalizował ze "Stalówką, między innymi 13 punktów i 6 asyst przeciwko Chicago Bulls. W tamtym sezonie kolegą Portorykańczyka z zespołu był dopiero wchodzący wówczas tylko z głębokiej rezerwy Marcin Gortat. Henry Domercant w sezonie 2007/2008 rzucał średnio ponad 20 punktów dla Dynama Moskwa w rozgrywkach EuroCup. Arroyo, Domercant, podobnie jak nikt w Zielonej Górze będącej wówczas już od wielu lat poza najlepszą krajową koszykówką, nie zdawał sobie sprawy, że ponad pięć lat później przyjdzie im drżeć o końcowy wynik w tej samej Zielonej Górze, którą upokorzył zespół ze skromnej Stalowej Woli.

Awans do krajowej elity wywalczono w 2010 roku, który jest punktem zwrotnym w historii zielonogórskiego basketu. Awans do PLK, wybudowanie nowoczesnej hali w budynku CRS na ponad 5000 miejsc oraz transfer Waltera Hodge'a to zdarzenia, które były wmurowaniem kamienia węgielnego pod występy w Eurolidze jesienią 2013 roku. Później nastąpiła zmiana nazwy z Zastal na Stelmet, a zawodnicy, którzy jeszcze niedawno wywalczyli awans lub grali w pierwszym sezonie w PLK, byli wymieniani na coraz lepsze ogniwa. Przy okazji zielonogórzanom sprzyjała też konkurencja, a raczej jej bolesny upadek. Asseco Prokom Gdynia, zespół, który od 2004 roku nieprzerwanie zdobywał mistrzostwo Polski aż do 2012 roku, w trakcie sezonu 2012/2013 abdykował z tronu klubowego basketu w Polsce. Stelmet Zielona Góra w tym czasie już występujący w europejskich pucharach stał się w trakcie sezonu zdecydowanym faworytem w wyścigu o tytuł i to rzeczywiście nastąpiło. Stelmet pokonał Turów w Finałach PLK w stosunku 4-0, co skutkował nie tylko mistrzostwem Polski, ale także otrzymaniem prawa startu w Eurolidze 2013/2014.

Euroliga to wymagania zupełnie inne niż te występujące w Polsce. Stelmet trafił do grupy między innymi z Galatasaray Liv Hospital Stambuł, które 8 listopada 2013 roku zawitało do Zielonej Góry. W składzie tureckiego zespołu znaleźli się wspomniani wcześniej Carlos Arroyo, Henry Domercant oraz cała plejada graczy ogranych na najwyższym poziomie europejskim a nawet w NBA, żeby wymienić tylko Popsa Mensah-Bonsu. Po zielonogórskiej stronie ze składu z 2008 roku nie ma już śladu, prym wiodą zawodnicy niezwiązani z Zieloną Górą. Nie jest to jakimś wielkim minusem, chcąc bawić się w wielką koszykówkę nie da się już wygrać opierając się tylko na zawodnikach krajowych lub wychowankach. To już nie czasy Jugoplastiki Split, gdzie zawodnicy praktycznie z jednego kraju byli w stanie wygrywać w cuglach w Europie. Dziś kluby przypominają swoiste "multi-kulti" i podobnie jest w Zielonej Górze: Polacy, Amerykanie, Australijczyk, Kongijczyk, do tego serbski trener. W popularnej "Galacie" wcale nie inaczej, oprócz Turków widać także Amerykanów, Serbów, Portorykańczyka, Brytyjczyka.


Mecz z Galatasaray był dla Zielonej Góry od początku czymś niezwykłym. Wcześniej co prawda Euroliga już zawitała do winnego grodu w postaci Bayernu Monachium i Montepaschi Siena, ale w stosunku do tych zespołów jest jedno "ale". Bayern dopiero będzie na fali wznoszącej, ale póki co nie ma jeszcze wyrobionej koszykarskiej marki w Europie, którą posiada z kolei cały czas Siena, ale będąca od ubiegłego sezonu w odwrocie zarówno finansowym jak i sportowym. Ciekawe zespoły, ale jednak obecnie nie działające tak na wyobraźnię jak Galatasaray czy Olympiakos Pireus. Aktualny mistrz Turcji nawet mimo nieobecnych w Zielonej Górze Nathana Jawai'a, Manuczara Markoiszwiliego oraz Furkana Aldemira, u wszystkich na trybunach wzbudzał powszechny respekt. Gdy do mocno koszykarskiej Zielonej Góry przybywają Arroyo ze swoim 10-letnim bagażem występów w NBA, Domercant, Mensah-Bonsu czy wicemistrzowie świata z 2010 roku, nikogo do przybycia na mecz namawiać nie trzeba. Tak też było w piątkowy wieczór, gdy trybuny zielonogórskiej hali wypełniły się praktycznie do końca, przy okazji tworząc kapitalną atmosferę, której apogeum przypadło w momencie objęcia prowadzenia przez Stelmet na niecałe dwie minuty przed końcem.


Stelmet ostatecznie przegrał z Galatasaray Stambuł 75-78, ale nie ma co z tego powodu specjalnie rozpaczać. Zielona Góra widziała koszykarskie święto jakie w Europie dostępne jest tylko dla nielicznych. Oczywiście apetyt rośnie w miarę jedzenia i niebawem mogą już nie wystarczyć tylko piękne porażki. Na razie w Zielonej Górze jako jednym z nielicznych miast w Polsce, ciśnienie i popularność na koszykówkę autentycznie jest ogromne. Po meczu w pubach można było spotkać wielu kibiców ubranych w klubowe barwy, a tematem przewodnim była ostatnia akcja ofensywna Stelmetu, którą kibice przy kuflu piwa rozkładali na czynniki pierwsze bardziej niż Jacek Gmoch swoje piłkarskie schematy. I tymi kibicami nie był tylko klasyczny męski "target", ale także wiele kobiet zafascynowanych basketem. 
Wydaje się, że jeśli w Zielonej Górze koszykarskie bakcyla nie zabiły "mroczne czasy" z pierwszej dekady XXI wieku, tym bardziej nie dokonają tego spodziewane kolejne porażki w Eurolidze. Tym bardziej, że niektóre można nazywać zwycięskimi, jak te z Galatasaray. Bo to kibice są zwycięzcami wczorajszego meczu, którzy otrzymali kapitalne widowisko i zgotowali Turkom tak zapowiadane przed meczem autentyczne piekło. Jeśli władze klubu będą w przyszłości też tak słowne i oddane dla budowy silnej drużyny w południowej stolicy województwa lubuskiego, Zielona Góra już na trwałe zostanie koszykarską stolicą Polski.

PS. Przed meczem sporo mówiło się o tureckiej inwazji, która w liczbie 500 osób miała nawiedzić zielonogórski CRS. W "zorganizowanej" grupie pojawiło się ich zaledwie 19. Pozostałych 481 osób nie było ani słychać, ani widać.

2 komentarze:

  1. Tak duży przeskok, o którym Pan pisze, jest czymś, co zarówno klub, zawodnicy jak i kibice muszą jeszcze lepiej przetrawić i się z tym oswoić. Zielona ma klimat, co jest chyba kluczowe, do bycia taką "stolicą", jednak jeszcze musimy się z pokorą wielu rzeczy nauczyć. Tylko jak często to bywa, na naukę i popełnianie błędów czasu nikt nie daje ;)

    OdpowiedzUsuń