wtorek, 4 czerwca 2013

Stara gwardia się kruszy.


Wiadomości z ostatnich kilkudziesięciu godzin nie pozostawiają wątpliwości. Stara gwardia kruszy się coraz bardziej - buty na przysłowiowym kołku postanowili zawiesić Grant Hill i Jason Kidd, jedni z ostatnich wielkich symboli, którzy mieli okazję grać i pełnić przy tym bardzo istotne role w "erze jordanowskiej".

Starą gwardią NBA w roku 2013 można określać tych wszystkich, którzy występowali w lidze, gdy jeszcze grał w niej Michael Jordan, Kobe Bryant wygrywał jako rookie konkurs wsadów, a transmisje z meczów nadawano w TVP 2. Czasy niezwykle odległe, przecież od zakończenia kariery Jordana do obecnego roku w NBA zdążyły nastąpić dwa lokauty, trzy polskie debiuty, cztery tytuły dla Spurs, pięć dla Roberta Horrego. Przez te wszystkie lata dzielnie trzyma(ła) się grupa koszykarzy, których obecne doświadczenie jest co najmniej piętnastoletnie, a w wielu przypadkach sporo dłuższe. W sezonie 2012/2013 tą grupę stanowili: Grant Hill, Jason Kidd, Juwan Howard, Jerry Stackhouse, Rasheed Wallace, Kevin Garnett, Marcus Camby, Kobe Bryant, Steve Nash, Jermaine O'Neal, Ray Allen, Derek Fisher, Tim Duncan, Chauncey Billups i Tracy McGrady. Grupa koszykarzy, z których każdy był przez lata swojej kariery postacią wyrazistą, zaczynając od Bryanta, a na Fisherze kończąc. Gdyby zebrać tą piętnastkę w jednym składzie tak w latach 2000-2005 to pewnie w cuglach ta grupa zdobyłaby pięć tytułów. Już wiadomo, że swoje kariery zakończyli Grant Hill i Jason Kidd, do nich pewnie dołączą następni z Rasheed Wallace'm na czele. NBA traci swoje ikony, które przez lata były łącznikami między "starą" ligą w złotym okresie a najnowszymi czasami, w których pojawili się gracze, których Kidd czy Hill mogliby być już ojcami.

Grant Hill i Jason Kidd z całej tej grupy to gracze wyjątkowi: odpowiednio 41-latek i rok młodszy Kidd byli wybierani w drafcie 1994 roku, a jak było to dawno temu świadczy fakt, że wówczas taka nazwa jak Toronto Raptors zdecydowanej większości fanów NBA prawie nic nie mówiła. Wyjątkowe są też początki karier i ich zakończenie - zrekrutowani w tym samym drafcie w 1994 roku, rok później wspólnie zostali wybrani najlepszymi debiutantami ligi, a dziś po dziewiętnastu latach w bardzo niewielkim odstępie czasowym ogłaszają zakończenie swoich karier. Kidd od rozpoczęcia zawodowej kariery osiągnął prawie wszystko co mógł, poza licznymi występami w All-Star Game, licznymi asystami, przydomkiem "Mr. Triple Double", zdobył także to co najważniejsze, czyli mistrzostwo NBA, choć już na ostatnich odcinkach swojej kariery. Pełnił rolę istotną, ale nieporównywalnie mniejszą od tej, do której przyzwyczaił w okolicach roku 2000 i później. Szczytowy okres 40-latka to był właśnie przełom wieków i występy w Phoenix Suns i New Jersey Nets. Mimo udziału w dwóch finałach na początku XXI wieku pierścienia jednak cały czas brakowało. Lepiej Kiddowi wiodło się na igrzyskach olimpijskich, gdzie jako jeden z nielicznych zdobył dwa złote medale, wpierw w Sydney i osiem lat później już w roli takiego zespołowego weterana w Pekinie. I gdy wydawało się, że to będą największe sukcesy "Mr. Triple Double", ten w wieku 38 lat zdobył mistrzostwo z Dallas Mavericks. 


Inaczej wyglądała kariera Granta Hilla, który być może swoje najlepsze lata 2000-2007 zmarnował akurat na leczenie rozmaitych kontuzji. Karierę Hilla można podzielić na trzy etapy: do 2000 roku, okres w Orlando Magic i wszystko po 2007 roku. W pierwszym etapie Hill jawił się jako megagwiazda ligi namaszczona na następcę Jordana, członek Dream Team III w Atlancie, dopiero później nastąpił równie nieszczęsny okres dla samego Granta co dla nadziei Orlando. Team, który jednego lata zostaje wzmocniony przez Hilla i McGradego i ma wskaźniki niewiele ponad 50% wygranych to znak, że coś musiało być nie tak. Było, głównie ze zdrowiem byłej już ligowej supergwiazdy. Etap po 2007 roku to odbudowa zdrowotna Hilla do tego stopnia, że przez pięć lat Phoenix za każdym razem rozgrywał ponad 75% wszystkich spotkań. Sukcesów jednak nadal brakowało. Ostatni sezon i marginalna rola w rotacji Clippers nie mogą wiele zmienić w opinii na jego temat. To nie był już skaczący nad koszami 24-letni skrzydłowy Tłoków, tylko 41-letni starszy Pan po przejściach, po których 99% zawodników nie kontynuowałaby w tym wieku kariery na poziomie NBA. Mike Krzyzewski może być dumny ze swojego najwybitniejszego wychowanka, który miał ogromny wpływ na zdobycie przez Duke dwóch tytułów w NCAA. 


NBA nie będzie już taka sama bez jednych z najbardziej rozpoznawalnych twarzy ostatnich dwudziestu lat. Zresztą nie może być inaczej, skoro w tak krótkim czasie świat obiegają informacje o końcu karier legend, które łącznie siedemnaście razy brały udział w Meczach Gwiazd. Nieuchronnie zbliża się też moment, kiedy wieloletnie kariery zakończą następni weterani: Juwan Howard, Stackhouse, Fisher, Camby, którzy pełnią już coraz mniejsze role. Za pewnik można przyjąć, że najdłużej na wysokim poziomie honoru starej gwardii będą bronić Bryant, Duncan i Garnett. Tylko oni oraz Allen i Nash i Billups pełnią jeszcze ważne role w swoich zespołach. Może nie "tylko", a raczej "aż", bo są to już dojrzali faceci w wieku 35-39 lat. I wytrzymują tempo ponad 80 spotkań w sezonie. 

Kariery pokolenia zawodników urodzonych w połowie lat 70-tych mogą też nie być już takie długie z jednego powodu: mianowicie większość z nich spełniła swój cel i posiada w kolekcji mistrzowski tytuł na koncie. Części może zabraknąć motywacji do kontynuowania karier i też odcinania kuponów od najlepszych lat. Ale też nie jest to już era w okresie Chicago Bulls i później, kiedy 40-letni Karl Malone poszukiwał jeszcze ostatniej szansy na mistrzostwo. Dziś ze wszystkich aktywnych, którzy debiutowali przed 1998 rokiem, mistrzostwa nie zdobyli tylko jeszcze Camby, Stackhouse, Nash, O'Neal i McGrady. Najbliżej, żeby odciąć się od tej grupy, ma T-Mac, który zagra lub poprawniej będzie napisać, że wyłącznie przesiedzi na ławce w tegorocznych finałach NBA. O dziwo, jego dawny kolega z Orlando Magic nie miał nawet okazji zagrać w finale. I już wiadomo, że nigdy tam nie wystąpi. Skromnym pocieszeniem niech będzie fakt, że to Grant Hill jest jedną z nielicznych osób na ziemi, która pokonała oryginalny Dream Team. W świecie koszykówki lepszą rekomendację ciężko znaleźć.

2 komentarze:

  1. Bardzo przyzwoite warsztatowo pisanie. Bede tu regularnie zagladal :)


    Rupcio

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rupcio - zapraszam też na stronę na fb https://www.facebook.com/PgrBlogspotcom

      Usuń