czwartek, 30 maja 2013

Nudziarz, dinozaur i legenda.


Przeczekał budowę "wielkiej trójki" w Bostonie. Przetrwał drugi atak na szczyt Lakers z Philem Jacksonem na ławce. Poskromił Phoenix Suns z połowy pierwszej dekady XXI wieku. W czasie jego kariery było wiele sezonowych gwiazdek, które oglądało się chętniej niż rzekomo nudnych San Antonio Spurs. Mimo 37 lat i niezmiennego stylu gry, nadal jest jednym z tych, którzy pokazują młodym miejsce w szeregu i dowodem, że stara gwardia ma się całkiem nieźle. Oto Tim Duncan.

A więc słyszeliście o Timie Duncanie czy nie? Wkrótce usłyszycie, kiedy zadebiutuje w NBA na początku sezonu 1997/1998. Duncan jest obecnie cenną własnością koszykówki uniwersyteckiej i jest prawie pewne, że będzie pierwszym wyborem w przyszłorocznym drafcie. Szczęśliwy klub, który weźmie go w posiadanie, powinien szybko zmienić się z outsidera, biorącego udział w loterii na kandydata do play-offs. Tak, on jest na tyle dobry. - tak o Duncanie pisał Pro Basket Magazyn w 1996 roku, na rok przed tym, jak został wybrany z numerem pierwszym w drafcie. Wybór, który był już dawno przesądzony, gdy Duncan grał w barwach uczelni Wake Forest na parkietach NCAA. Z czasów akademickich Duncan pozostawił po sobie świetny wynik w łącznej ilości bloków, śrubując licznik do 481. W całej historii NCAA lepszy wynik osiągnęło tylko trzech graczy, w tym nasz Wojciech Myrda.

Kariera Duncana szybko nabrała tempa, a zdobycie mistrzostwa NBA i nagrody MVP Finałów już w drugim sezonie potwierdziło, że całkiem niedawno do ligi wszedł gracz, który powinien rządzić na swojej pozycji przez lata. W zasadzie trudno o Duncanie powiedzieć, że był kiedyś młody - jego styl gry i boiskowa dojrzałość znacznie różniła się od popisów różnych "jeźdźców bez głowy", którzy zasilali NBA każdego sezonu. Duncan od początku pasował idealnie do San Antonio, miejsca, które znajduje się nieco na uboczu wielkich rynków NBA. Gdy przed każdym sezonem można spotkać się z buńczucznymi zapowiedziami z Los Angeles, Nowego Jorku, San Antonio, mimo, że w ciągu trzynastu lat zdobyło cztery tytuły, jest nieco w cieniu innych ekip. Modne tylko stało się sprowadzanie Spurs do trójki Duncan, Tony Parker i Manu Ginobili, co obecnie jest już anachronicznym stereotypem. 

"TiDi", jak lubi mówić Wojciech Michałowicz, jest symbolem organizacji, która od 1997 roku nieprzerwanie wygrywa co najmniej 50 spotkań w sezonie regularnym. Jedynie nie udało się to w 1999 roku, ale wówczas drużyny rozgrywały przez cały sezon właśnie 50 meczów. Przez te wszystkie lata Duncan tylko trzykrotnie kończył swój udział w play-off na pierwszej rundzie. Jest, obok Kobe Bryanta, największą grającą legendą ligi, z tym nie można dyskutować. W czasie jego teksańskiej kariery grał z każdym od Davida Robinsona i Avery Johnsona po Tiago Splittera. Jak długi to okres, wystarczy popatrzeć na Tracy McGradego. McGrady młodszy o trzy lata i wybrany w tym samym drafcie z 1997 roku, jest obecnie wyłącznie od zapełniania ławki rezerwowych... Spurs i od paru lat kompletnie wypalony, tak jak Allen Iverson, jeden z kiedyś wielkich rywali Duncana do statuetek MVP. Z czasów końcówki lat 90. i ery tamtych gwiazd, obecnie to Duncan, obok Bryanta trzyma się zdecydowanie najlepiej. Można jeszcze wspomnieć o Kevinie Garnecie i na tym koniec. Wystarczy zresztą spojrzeć w draft '97 i na nazwiska wybranych za podkoszowym Spurs - Keith Van Horn, Tim Thomas, Austin Croshere, Ron Mercer i wielu innych, którzy już dawno nie są na poziomie NBA. Jedynie z tej grupy Chauncey Billups jeszcze utrzymuje się nieźle na powierzchni, ale do osiągnięć Duncana z całej kariery i tak mu bardzo daleko. Mimo swojej niesamowitości Duncan nie jest jednak szczególnym ulubieńcem kibiców, mediów. Swoje jednak robi na boisku, nabierając kolejne już pokolenie na te same zwody. Oglądając go w telewizji, wygląda czasami na nieco nieporadnego dużego gościa, który nie grzeszy błyskiem i szybkością. Nieźle jak na sportowca, który ma w kolekcji dwa tytuły MVP, trzy MVP Finałów i czternaście występów w Meczach Gwiazd.


Cała kariera Tima Duncana to nie było tylko pasmo sukcesów. Do wieszczenia końca trójki z San Antonio można się już przyzwyczaić. Koniec Duncana przepowiadano zwłaszcza po najsłabszym w karierze sezonie 2010/2011. Średnia na poziomie ponad 13 punktów i malejący wpływ na postawę Spurs nasiliły krytyczne głosy w stronę żywej legendy tego klubu. To między innymi na niego spadła krytyka po przegranej już w pierwszej rundzie play-offs z Memphis Grizzlies, która bolała tym bardziej, że San Antonio startowało z pierwszej pozycji. Przedłużający się impas w rozmowach na linii zawodnicy-właściciele i lokaut miał również negatywnie wpłynąć na zespoły weteranów, czyli także Spurs. Gregg Popovich stopniowo dokonywał jednak liftingu w swoim zespole i dziś jest to maszyna nie do zatrzymania, która nie ma już wiele wspólnego  z trójką weteranów. Dziś San Antonio Spurs to zespół z jednym z najgłębszych składów w lidze, który pozwala także Duncanowi efektywnie wykorzystać swój czas na boisku. Gdyby spojrzeć na obecny sezon regularny to okazuje się, że Duncan według PER-36 rozegrał swój najlepszy sezon od 2004/2005. Zdecydowanie jest to zasługą coacha Popovicha, który inteligentnie znalazł sposób na budowę zespołu. Spurs AD 2013 to nie tylko Duncan, Parker i Ginobili, ale w dużej mierze stworzone zaplecze, które dziś przekłada się na kolejnych trzech zawodników rzucających dwucyfrową liczbę punktów i kilku następnych, którzy są w stanie tego dokonać.


Cieniem i niespełnieniem w karierze na pewno pozostanie przygoda Duncana z reprezentacją USA i udział w kampanii "Nightmare Team" w Atenach na Igrzyskach Olimpijskich w 2004 roku. Nic nie może usprawiedliwić tego zespołu, który przywiózł z Grecji ledwie brązowy medal. Do nieszczęścia na greckich parkietach przyczynił się zresztą w bardzo dużym stopniu... kolega z drużyny - kapitalny występ Ginobiliego w półfinale przeciwko USA zamknął Duncanowi drogę do zdobycia złota. Poza igrzyskami, w reprezentacji USA Duncan grał jeszcze dwukrotnie, w 1999 i 2003 roku, zdobywając dwukrotnie mistrzostwa Ameryk. Kariera reprezentacyjna jest tym bardziej trochę niespełniona, że od wyjazdu do Sydney w 2000 roku powstrzymała go tylko kontuzja kolana, która sprawiła, że złoty medal przeszedł koło nosa. Później już po Atenach budowano nowy zespół i Duncana więcej nie powoływano. I w ten oto sposób Duncan znajduje się na liście dwunastki, która jest symbolem jednego z największych blamażów w historii tego sportu.


Tim Duncan to legenda, żywy pomnik NBA i jeden z najlepszych w historii na swojej pozycji, nie podlega to najmniejszej wątpliwości. Dziś mówi się o szczęściu jakie spotyka Cleveland Cavaliers, które po raz drugi w ciągu trzech lat wygrało draftową loterię. Tylko, że i to może być za mało, by stworzyć klasowy zespół. W przypadku Spurs wystarczył jeden fatalny sezon na dwadzieścia lat i wygranie szóstki w totka vel wybranie Duncana. Dlatego po erze Chicago Bulls, obok Los Angeles Lakers, to San Antonio Spurs są zdecydowanie najlepszym zespołem ligi. Ewentualne zdobycie teraz w czerwcu tytułu przez Spurs sprawi, że wyrównają oni bilans Lakers, podobnie jak Duncan wynik Bryanta. Nie wydaje się też, że dla San Antonio tegoroczny finał będzie łabędzim śpiewem jak dwa lata temu dla Dirka Nowitzkiego i Dallas Mavericks. Żadnej innej drużynie nie wieszczy się tak często końca jak Spurs. Żaden inny team nie jest jednocześnie tak regularny w kwestii awansów do play-off. Ale w Teksasie mają Gregga Popovicha i Tima Duncana. Nierozłączny duet już od szesnastu lat.

4 komentarze:

  1. Z przyjemnością przeczytałem powyższy materiał. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dobry artykuł!

    OdpowiedzUsuń
  3. dziękuję - klasowy materiał o Klasowym Zawodniku - który jest Efektywny przez duże E i pracowity przez duże P i znany tylko ze swojej gry. pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Zgadzam się na temat dużych liter E i P. A klasowi zawodnicy zasługują po prostu na klasowe materiały. Taki w zamierzeniu miał być ten tekst.

    OdpowiedzUsuń